piątek, 14 czerwca 2013

Ryksza - słów kilka z podróży po Tajlandii




Marzec.

Zakupienie na własność rykszy stanowi dla nas duże wydarzenie. Zresztą nie tylko dla nas… Wrze w najbliższym sąsiedztwie i całej okolicy. Dotąd, jako jedyny rodzina białych twarzy w Sakaeo stanowiliśmy swoistą perełkę. No może nie my, jako my, ale Maja, która na oczach gościnnego miasteczka uczyła się stawiać pierwsze kroki, mówić i robić wszystko, czego doświadcza człowiek w pierwszych latach swojego życia. Znają ją we wszystkich sklepikach, na targu, u lekarza, w szkole, na poczcie. Każdy chce dotknąć „białych” włosków i przywitać „małą królewnę” nazywaną też Różowym Kwiatem Lotosu.

Biała rodzina. Różowy Kwiat Lotosu, a na dodatek prawdziwa lokalna ryksza? Jest wielka, wiekowa i bardzo wygodna. Przynajmniej dla pasażera, bo kierowca może być, zgoła innego zdania. Tak czy inaczej jestem zachwycona.

Po dniu zabiegów kosmetycznych wyruszamy w pierwszą „rykszową” podróż! Oprócz Majki na kanapie pasażerskiej ląduje część bagaży. Reszta przypada w udziale mi, a właściwie mojemu Krokodylowi, jak nazywam swój jednoślad tejże marki. To ci heca! Podróż na rykszę i krokodyl marki Crocodile! W takich sytuacjach czuję, że jestem stworzona do przygody…

Zaczęły się wakacje. Do pracy wracam dopiero pod koniec maja. Ruszamy więc na objazd wszystkich okolicznych parków narodowych i rezerwatów przyrody. Ze względu na tropikalną roślinność, która wydaje się zalewać ten zakątek świata i wspaniałe wodospady, można przypuszczać, że jest się odkrywcą jakiś nieznanych lądów. Uwielbiam to!

Postanawiamy zacząć od Pang Si Da National Park, potem Thap Lan NP, Taphraya NP. i dojechać aż do Khan Soi Dao Wildlife Conservation Area. Szmat drogi, ale i szmat czasu. Zabieramy namiot, hamaki, śpiwory, gazową kuchenkę, garnek i kilka rzeczy osobistych. Niby niewiele, a znów wyglądamy, jak objuczone wielbłądy.

Po wyjechaniu z Sakaeo zaczynamy wzbudzać sensację. Dla dodania kolorytu kupujemy słomkowe kapelusze, jakie noszą tu ludzie pracujący w polu. Teraz jest całkiem odjazdowo!



 




poniedziałek, 3 czerwca 2013

Rower marki Krokodyl Tajlandia, prowincja Sakaeo


Tajlandia. Prowincja Sakaeo.
Styczeń 2006.


Kilkudniowa rowerowa podróż z miasteczka Sakaeo najpierw do Khao Chakan, a potem do Parku Narodowego Pang Sida.


Lubimy te miejsca ze względu na wspaniałe widoki, jakie towarzyszą po drodze. Khan Chakan to mała osada u podnóża kilku malowniczych skał, które trochę przypominają mi Ojców pod Krakowem, ale tylko z daleka. Kiedy podjedzie się bliżej oczom ukazują się tysiące schodów, małp i malownicza buddyjska świątynka. Maja kocha tu być ze względu na małpy, ale trzeba uważać, bo bywają agresywne i nic nie robią sobie z ludzi. Działają całymi gangami i potrafią kraść nawet czapki z głów odwiedzających. Schody prowadzą wśród skał i wiodą do rozmaitych jam i jaskiń zamieszkiwanych przez nietoperze.


Park Narodowy Pang Sida, to zupełnie inne miejsce. Monumentalne i urzekające potęgą zieleni. Można tu wśród bujnej zieleni tropikalnego lasu nasiąkniętego wilgocią wodospadu naładować akumulatory.
 

Podziwiam Majkę za jej wytrwałość. Mimo swoich kilku latek i upałów przekraczających 40 stopni Celsjusza przeplatanych z ulewami pory deszczowej, nie marudzi i dzielnie znosi trudy podróży. Rozważamy kupno rykszy, żeby małe plecki nie musiały się męczyć na niewygodnym siodełku, a my nie musielibyśmy uzależniać jazdy od pór jej popołudniowej drzemki.

Kiedy przyglądam się śpiącej Mai, która leży na twardej ławce przydrożnego przystanku, na myśl przychodzą mi rozhisteryzowane, przypadkowo spotykane w młodości dzieciaki, których obraz przez długie lata skutecznie odwodził mnie od chęci posiadania potomstwa.


Do pokonania zaledwie 35 km, ale odczuwam je dotkliwie, bo nasze miejscowe rowery marki Crocodile nie są wyposażone w przerzutki. Marzą mi się niezawodne jednoślady, które tym razem zostały w Polsce. Namiot też ciężki i trochę gratów potrzebnych do kilkudniowego utrzymania w buszu. Chcąc nie chcąc ilość bagażu wzrasta, kiedy podróżuje się z maluchem. Pokonuję mozolnie każdy kilometr. Staram się nie rozmawiać, bo to jeszcze bardziej mnie męczy. Kiedy na horyzoncie pojawiają się pierwsze malownicze wzgórza przyspieszamy. Już niebawem staniemy u bram parku. Jedziemy, jak do siebie. Wszyscy nas tu znają, a Majkę traktują, jak maskotkę. Z radością rozbijamy obóz na wyznaczonym miejscu i zaraz udajemy się nad wodospad. Maja nie może doczekać się brodzenia w wodzie i "zwiedzania" lasu.