niedziela, 9 marca 2014

Fuertaventura - niesamowita wyspa kaktusów i wiewiórek

Znajduję   wyjątkowo   tanie   bilety   na  przelot  na Fuertaventurę. Teneryfa mnie zauroczyła, zobaczymy, jak będzie tu... Słyszałam, że nazwa wyspy pochodzi z języka francuskiego i znaczy tyle, co "mocna przygoda"   /forte  aventure/.  Niektórzy  twierdzą, jednak że z hiszpańskiego - fuerte viento, co oznacza mocny wiatr. Niegdyś   Fuertaventurę,   jak   i   pozostałe  z  Wysp  Kanaryjskich, zamieszkiwali  Guanczowie.  Pierwszy  raz  wspomniał  o  nich,  jako o Wyspach Szczęśliwych, Pliniusz Starszy w swojej "Historii Naturalnej". Na  przestrzeni  wieków  przewijali  się tu i pozostawiali swoje wpływy - Hiszpanie, Portugalczycy i Francuzi.

Wyspa zajmuje powierzchnię ponad 1600 km kwadratowych i jest drugą,  co  do  wielkości  (po  Teneryfie)  z  Wysp  Kanaryjskich. Ma też najdłuższą linię brzegową.  Uważa się również, że jest najstarszą spośród wszystkich wysp archipelagu, szacując, iż powstała 21 milionów lat temu. 

Na Fuertawenturze krajobraz jest bardzo surowy, wręcz pustynny. Bardzo suchy klimat sprawia, że występują tu burze pustynne przynoszące saharyjski piasek. W miasteczkach i nadmorskich kurortach jest sporo zieleni. Dominują oczywiście sukulenty. Sporo jest także sosny kanaryjskiej z bardzo długimi igłami i gigantycznymi szyszkami. W nadmorskich klifach buszują wiewiórki. Warto odwiedzić miejscowy ogród botaniczny z przepięknymi kaktusami oraz Oasis Park - zwłaszcza, jeśli podróżujemy z dziećmi. Mnóstwo tu zwierząt i zieleni. Można skryć się przed słońcem w cieniu palm.










 












wtorek, 11 lutego 2014

Era nieunijnych serów

Gruzja jest piękna, przyjazna, niepowtarzalna i … bardzo brudna. Ekologia nawet nie raczkuje. Ona po prostu leży. Miasta, pobocza dróg, rzeki, lasy pełne śmieci. Stare pralki i lodówki zamiast na skupach metali, lądują na dzikich, leśnych wysypiskach. W każdym miejscu kilogramy puszek i butelek. Aż kusi, aby wpaść do szkoły i zainicjować Dzień Ziemi, albo samemu zabrać się za zbieranie.
W sklepach złota era siatek foliowych. Nawet jedną pocztówkę pakują w woreczek…

Ale za to na targowiskach ciągle pachnie świeżymi warzywami, jak u nas ze trzydzieści lat temu. Wszystko swojskie, świeże, prosto z krzaka. Pietruszka ciągle ma zapach pietruszki, a jabłka przywodzą na myśl dzieciństwo na wsi. Pomidory, ogórki czy marchew nie mają zapewne unijnych wymiarów, ale za to ich smaku nie można przyrównać do tych kupowanych w biedronkowo-lidlowych marketach. Do tego swojskie sery, wędliny i wiejskie masełko na kilogramy… Niebo w gębie! Zdaję sobie sprawę, że Sanepid zamknąłby wszystkie stragany na raz, ale standard naszych wyjazdów uodpornił całą rodzinkę na wszelkie dolegliwości żołądkowe... 








poniedziałek, 10 lutego 2014

Był sobie but...

Czekając na otwarcie drogi z Kazbegi, „zyskujemy” jeden dzień i wybieramy się na pieszą wędrówkę do oddalonej o 8 km wioski Sno. Wiemy o niej tylko tyle, że jest pięknie położona, w niewielkiej dolinie nad rzeką. W istocie, już po drodze widoki zapierają dech. Pogoda się poprawiła i tego dnia, od rana mamy słońce, ale temperatura nie zachęca do spaceru.
Idziemy główną drogą wylotową ze Stepanstsmida. Otaczają nas wspaniałe szczyty pokryte śniegiem. Dwie godziny marszu. Na drodze żywego ducha. Żadnych knajpek, sklepów. Nic. Bajkowa kraina pani Zimy… Piękna, dostojna i nieprzystępna zarazem.





Na drodze przed wioską Sno widzimy wielkie kamienne głowy. Dziwnie wyglądają wśród majestatycznych szczytów. Jakby nad czymś dumały. Nie ma żywej duszy, aby spytać, kogo przedstawiają? Z daleka majaczy wieża dawnej twierdzy i bryła małego zgrabnego kościółka. Nie jest zabytkowy, ale prezentuje się ciekawie.  Obok pomnik. Krzysiek z Majką wdrapują się na twierdzę. Mi jest za zimno, by porywać się na taki „wyczyn”. Na moście, gdzie na nich czekam, spotykam dwóch jegomości w gumowcach. Zasięgam języka w sprawie kamiennych głów przy drodze. Moi rozmówcy są jednak na tyle wstawieni, że bełkocą coś o pisarzach i poetach. Może zatem pomniki upamiętniające gruzińskich wieszczów?







W drodze powrotnej jest tak zimno, iż czuję, jakby z każdą minutą odmarzał mi kolejny fragment ciała. W tej chwili nie zazdroszczę panu Kamińskiemu zdobycia bieguna, a nawet mu współczuję. Tam to dopiero musiało dawać w kość! Reszta rodzinki wmawia mi, że nie wcale nie jest tak źle, a moje wychłodzenie na pewno zapowiada grypę. Zapowiada, czy nie, jeszcze NIGDY w życiu, nie czułam takiego zimna. No, może przy malarii w Afryce, ale wówczas trzęsło mną  „tylko” od środka, a teraz także od zewnątrz!
Jako główny fotograf odpowiadam za zdjęcia, ale w tej chwili mam gdzieś wszystkie widoki i fotki razem wzięte. Nie mam siły utrzymać aparatu, bo ręce mi dygocą. Marzę jedynie o powrocie i opatuleniu się w kochany śpiworek…

Na mój widok, kochana starsza Pani, u której nocujemy wyjmuje piersiówkę polskiej żołądkowej, na co Krzysiek tłumaczy, że „żona nie pieje”. Pije, nie pije, z pocałowaniem w rączkę wlewam do gardła seteczkę! Pierwszy raz w życiu haust „gorzały”, a jaki zbawienny! Wtaczam się po schodach na pięterko, otwieram pokój, by rzucić się w objęcia Morfeusza, a tu szaro, kłęby dymu i smród na całe Kazbegi! Lecę po gospodarzy. Okazuje się, że to TYLKO nasza rosyjska współlokatorka od rapu, zostawiła na gazowym grzejniku plastikowy but od snowboard’u… Hmm…

Pokój nadaje się do zamieszkania po półgodzinnym wietrzeniu w solidnym przeciągu.  Mam wrażenie, że po ścianach hula wiatr. Nie wytrzymam! Chyba pójdę do starszej Pani po kolejną seteczkę…


Resztę wieczoru spędzam sam na sam ze śpiworkiem. Kochany Fiord Nansen… Jaki cieplutki…

piątek, 7 lutego 2014

Tu jestem, wuju!


Do kamiennego miasta Vardzia docieramy podczas pobytu w Akhaitsikhe.

Nie wiem, czy wyglądamy na ludzi, którzy podróżują taksówkami, czy też rak turystów o tej porze roku powoduje, iż przy dworcu marszrutek, kierowcy TAXI „rzucają się” na nas niczym sępy na padlinę. Mam dość natarczywości i historyjek w stylu: „Marszrutki uże nie budżet. Wam nada taxi.”
Marszrutka budjet wsjegda! A jak nie marszrutka, to jakaś dobra dusza, która zechce zabrać plecakowicza z drogi.

Jedziemy. Marszrutką po 5 larów od osoby, a Maja gratis. Od miasteczka Khertvisi kończy się główna droga i wjeżdżamy na podrzędną szosę wiodącą doliną wzdłuż rzeki Mtkvari, pomiędzy widowiskowymi szczytami dwutysięczników.

Tego dnia wreszcie wychodzi słońce! Na chwilę, ale jednak. Marszrutka wlecze się i wlecze, zabierając pasażerów z każdej najmniejszej wioseczki.

Wreszcie widać skalne miasto! Pionowa ściana z dziurami na różnych wysokościach. Wysiadamy w szczerym polu. Żywej duszy na około.


Z dołu „podziurawiona ściana” prezentuje się dość niepozornie, ale z każdym kolejnym krokiem widać więcej i więcej. System tarasów kryje w sobie mnóstwo jaskiń, przejść, komnat i korytarzy. Wszystko wykute w skałach, a do tego wspaniała panorama na pobliskie góry. Niezwykle malownicze miejsce. Tylko toporne barierki obmalowane szarą olejną farbą zaniżają obraz piękna. 
Każdy z nas upatruje sobie domostwo w innym stylu i na innym piętrze. Oczyma wyobraźni widzę swoją jaskinię. Kilimy, haftowane obrazy, świeczki… Są nawet wyżłobienia w ścianach na przywiązywanie uzdy dla konia. Proszę bardzo! Nawet własna stajnia dla naszego Nogata! W sumie, to przez jakiś czas moglibyśmy tutaj pomieszkać. Wszak w skalnym mieście jeszcze nigdy nie zabawiliśmy na dłużej…






Piękne jest to, że w całej Vardzi jesteśmy zupełnie sami. Nie słychać żadnych głosów, nawoływań, nie trzeba ustępować miejsca w wąziutkich korytarzach. Nie do wiary! Latem przewijają się tędy tabuny turystów. Po raz kolejny przekonuję się, że warto wybrać Gruzję na zimę.
Maja wspina się kamiennymi schodkami, jak koza. Mówi, że to miejsce podoba jej się najbardziej ze wszystkich dotąd odwiedzonych. W istocie, Vardzia jest takim miejscem, które zapewne urzeknie każdego dzieciaczka.



Vardzia leży na wysokości 1300 m n.p.m., a jaskinie ciągną się na przestrzeni pół km i pokrywają 13 pięter! Została zbudowana przez króla Jerzego III w XII wieku i posiadała 3000 jaskiń mogących pomieścić 50000 ludzi.

Punktem leżącym mniej więcej w połowie drogi wiodącej przez kamienne miasto jest dzwonnica z XIII wieku i funkcjonująca do dziś cerkiew Wniebowzięcia NMP z XII, gdzie zachowały się freski przedstawiające m.in. królową Tamar – córkę wspomnianego króla Jerzego III.

Tamar (1160-1213) to postać, która zapisała się w historii Gruzji, jako młoda, piękna i mądra władczyni. To za jej panowania w XII wieku kraj stał się największą potęgą w historii swego istnienia. Podobno po śmierci królowej, została ona pochowana w klasztorze Gelati, ale dokładne miejsce pochówku, do dziś pozostaje tajemnicą. Tamar była wnuczką króla Dawida IV, zwanego Budowniczym, który ufundował ów monastyr. Według legendy Tamar, jako dziecko, przyjeżdżała do Vardzi z wujem na polowania i pewnego razu zgubiła się. Miała wówczas wołać: Tu jestem wuju!, co w lokalnym języku brzmiało: „AK var, dzia!” W ten sposób miejsce to uzyskało swą nazwę.
(Monumentalny pomnik królowej Tamar można zobaczyć w centrum Akhaitsikhe, po przeciwnej stronie rzeki niż fort.)

Droga powrotna od cerkwi widzie kamiennymi schodkami w dół, prowadząc przez liczne skalne tunele. I znowu atrakcja dla dzieci!

Opuszczając skalne miasto, kierujemy się główną drogą do monastyru Vaniskvabebi datowanego na VIII wiek. Już z daleka widać wpisany w skały biały budyneczek cerkwi oraz kolejne jaskinie. W marszu towarzyszy nam pop, który tu mieszka. Rozmawiamy o ascetycznym życiu, jakie wiedzie. 
Do klasztoru trzeba się wspinać, ale od początku towarzyszą nam wspaniałe widoki na okolicę, a energia nie opuszcza nawet Majki.
Mur obronny kompleksu pochodzi z XIII wieku. Wśród skał wije się podobny do Vardzi system skalnych labiryntów. Oprócz świątyni widocznej z dołu, na terenie monastyru znajduje się jeszcze jeden malutki kościółek. 







Artykuły


Dziękujemy kolejnym redakcjom, które o nas napisały: 










czwartek, 6 lutego 2014

Nie cierpię różowych panter, czyli Mimi w podróży.

Nie wytrzymam! Przed wyjazdem trzykrotnie okrajaliśmy zawartość plecaków. W szczególności Majki, aby nie nadwyrężała kręgosłupa podczas wędrówek. Nie obyło się bez fochów, bo trudno przekonać dziecko, że ukochany Mimi w postaci pluszowej różowej pantery, która ZAWSZE i WSZĘDZIE z nami jeździ, musi ograniczyć zawartość garderoby! Jako wyrodna matka, własnoręcznie dokonałam kilkukrotnej selekcji, zezwalając na jedną koszulinkę i porcięta. No i cóż z tego? Moja rodzona córka za własny grosz zdołała już obkupić Mimiego w dwie gruzińskie czapki, filcową kamizelę oraz ludowy płaszcz! Jak tak dalej pójdzie, głupia pantera będzie miała większy wybór strojów niż ja!



środa, 5 lutego 2014

Fochy, wilki i mnisi.


Marsz do klasztoru Sapara. 

Wracając do miasteczka Akhaitsikhe, to jego główna ulica nie urzeka swym wyglądem (nie licząc widoku na górujący nad miastem, wspominany już, fort.) Niemniej jednak można tu poczuć klimat codziennego życia gruzińskiej prowincji. By jeszcze lepiej wczuć się w atmosferę, wieczorami zapuszczamy się w boczne uliczki.
Uwielbiam zwiedzać miasteczka, pod kątem ich architektury, urbanistyki, układu przestrzennego, a także podpatrywania mieszkańców. Pozostała część Rodzinki na Szlaku – niekoniecznie. Głowa rodziny woli dzicz, las, góry i naturę, a najmłodsza przedstawicielka… - cóż, od czasu do czasu, dochodzi do głosu potrzeba telewizyjno-komórkowa.

Feralnego poranka wszyscy wstają z nastawieniem na własne „JA”, forsując swoją wizję dnia.
Ostatecznie pada na plan Krzyśka, na który przystaję ostatnią wolą zdrowego rozsądku. „Nie będę przecież tracić całego dnia na łażenie po mieście, co mogę przecież zrobić dodatkowo, wieczorkiem.” Mimo takiego wpływania na podświadomość, nie mam humoru. Przechodzę właśnie „włóczęgowski kryzys” typu: DLACZEGO NIE POJECHAŁAM NA WCZASY W HOTELU Z BASENEM?!
Maja ma „focha” na całego, kiedy dowiaduję się, że plan zakłada przejście 12 km szlakiem górskim do klasztoru w Sapara. Najwyraźniej też dopadł ją kryzys, który zdarza się w pierwszych dniach każdej „koczowniczej” wyprawy.

Początkowo idziemy z nosami na kwintę. Wiem, że powinnam wlać w dziecko iskrę zapału, ale mi się nie chce. Krzysiek się wścieka, że „możemy nie iść wcale, proszę bardzo!” 

Minąwszy miasteczko i jego przedmieście dochodzimy do skrętu. Asfaltowa szosa wije się przez pola, dochodzi do wioski, aż wreszcie kończy się ustępując miejsca błotnistej drodze. Ta, łagodnie zaczyna się wznosić. Coraz ładniejsze widoki. Na krótką chwilę wychodzi słońce. Złe humory pryskają, niczym bańki mydlane, a miny się rozjaśniają, jak niebo. Wiem, jak bardzo bym żałowała, gdybym tu nie przyszła! Krajobraz staje się niewyobrażalnie piękny.








Po dwóch godzinach marszu spotykamy dżipa z dwoma popami. Tłumaczą, iż jadą do wsi z drewnem i radzą byśmy się zabrali z nimi, a potem razem pojechali do monastyru. Odradzają dalszy marsz, ze względu na widziane w tym tygodniu wilki. Przystajemy na propozycję.
W drodze powrotnej zabieramy przyczepę z beczką wody ze studni. Dżip zwinnie pokonuje zaśnieżone serpentyny. Przyczepa kiwa się na wszystkie strony. Chwilami serce podchodzi mi do gardła, bo oczyma wyobraźni widzę, jak ściągnie nas w przepaść.








Ostatecznie dane nam jest ujrzeć wspaniały klasztor w niesamowitym miejscu. Jego powstanie datuje się na IX wiek, ale znaczna rozbudowa, na polecenie gubernatorów  Akhaitsikhe – Sargis i Beka Jakeli (ojca i syna), przypada na XIII i XIV wiek.
Kompleks położony jest nad urwiskiem i składa się z trzech cerkwi: Św. Stefana, Wniebowzięcia Maryi oraz największej pod wezwaniem Św. Saby, gdzie zachowały się oryginalne XIV-wieczne freski. Nad całością górują ruiny fortu. W okresie okupacji sowieckiej klasztor zamieniono na obóz pionierski. Mnisi powrócili tu dopiero w latach 80-tych XX wieku.









Spotkani po drodze zakonnicy proponują nam poczęstunek, oraz odwiezienie do punktu, skąd nas zabrali. Nie uśmiecha nam się spotkanie wilka, więc z radością się zgadzamy. Szczególnie Maja, gdyż każde podwiezienie oznacza krótszy marsz.