Moja styczniowa wyprawa przez Laponię zaczęła się w Skellefteå – spokojnym miasteczku położonym pośród zaśnieżonych lasów północnej Szwecji. O 23:00 wsiadłam do nocnego autobusu do Luleå. To była czterogodzinna jazda przez białe, ciche krajobrazy – za oknem tylko mrok śnieg i migoczące światła gwiazd gdzieś nad drzewami.
Do Luleå dotarłam w środku nocy. Miasto spało jeszcze pod grubą warstwą śniegu. Powietrze było lodowate, czyste i zupełnie nieruchome. W centrum czułam się jak na bezludnej wysepce porzuconej gdzieś w oceanie śniegu. Szerokie ulice, minimalistyczna architektura, przygaszone światła latarni i ani żywej duszy. Nawet ruch samochodowy - praktycznie zerowy.
Po krótkim noclegu w schludnym hostelu, ruszyłam nad Zatokę Botnicką. Zamarznięta tafla rozciągała się aż po horyzont. Ludzie spacerowali po lodzie, jak po molo. Słoneczny ranek przyciągnął biegaczy i spacerowiczów z psami. Turystów, jak na lekarstwo. Centrum Luleå okazało się zaskakująco niewielkie – właściwie można je przejść w kilkanaście minut. Mimo to jest bardzo przyjemne, zadbane i pełne charakteru. Zabudowa miasta to mieszanka nowoczesnych budynków z dużymi przeszkleniami i starszych kamienic o prostych, nordyckich fasadach. Dominuje funkcjonalność i umiar – żadnych ozdobników, tylko czyste linie i stonowane kolory, często czerwienie, szarości i biele. Wiele budynków jest obłożonych drewnem lub blachą odporną na trudne warunki pogodowe. Praktyczne, ale niepozbawione uroku – w połączeniu ze śniegiem i światłami witryn tworzą niemal filmową atmosferę. Centrum koncentruje się wokół kilku przecinających się ulic, przy których znajdują się kawiarnie, piekarnie, sklepy outdoorowe i eleganckie butiki. To miasteczko żyje spokojnie, bez pośpiechu.
Koło południa odwiedziłam Gammelstad – dawne kościelne miasteczko, wpisane na listę UNESCO, położone 10 km od centrum miasta. Czerwone drewniane domki i średniowieczny kamienny kościół wyglądały bajkowo w zimowej scenerii. To miejsce ma w sobie coś magicznego – historię, ciszę i atmosferę, która zostaje w człowieku na długo. No i błękitne niebo, na którym już od południa zaczęła pojawiać się niezwykła gra kolorów. Gammelstad to przykład typowej dla północnej Skandynawii tzw. kyrkstad — czyli osady-kościoła. W średniowieczu parafie obejmowały ogromne tereny; wielu wiernych przybywało z bardzo odległych farm i miejscowości, a podróż do świątyni i z powrotem w jeden dzień często była niemożliwa. Rozwiązaniem było stworzenie osady przy kościele — z niewielkimi domkami, w których wierni mogli przenocować. W Gammelstad powstały więc setki takich drewnianych domków. Dziś ich liczba (i stan zachowania) budzi szczególny podziw: Gammelstad to najlepiej zachowana osada-kościół w całej północnej Skandynawii.
Po południu, w ostatnich promieniach słońca, udało mi się jeszcze zobaczyć port ze starym żurawiem – pomnikiem dawnych czasów, kiedy Luleå żyła przemysłem i handlem morskim. Surowe, ale miłe miejsce.
Na noc zatrzymałam się za miastem - w First Camp Luleå – urokliwym ośrodku z drewnianymi domkami, położonym tuż przy zamarzniętym jeziorze (można tu dojechać miejskim autobusem!) Mój domek był malutki, ale przytulny – z przytulnym światłem i ciepłem, które koiło po dniu spędzonym na mrozie. Za oknem tylko śnieg, śnieg i żywego ducha – jakby cały świat przykryła cicha, biała kołdra.


















































