środa, 3 grudnia 2025

Zimowa podróż przez Laponię – styczeń. Lulea. Szwecja.

Moja styczniowa wyprawa przez Laponię zaczęła się w Skellefteå – spokojnym miasteczku położonym pośród zaśnieżonych lasów północnej Szwecji. O 23:00 wsiadłam do nocnego autobusu do Luleå. To była czterogodzinna jazda przez białe, ciche krajobrazy – za oknem tylko mrok śnieg i migoczące światła  gwiazd gdzieś nad drzewami.

Do Luleå dotarłam w środku nocy. Miasto spało jeszcze pod grubą warstwą śniegu. Powietrze było lodowate, czyste i zupełnie nieruchome. W centrum czułam się jak na bezludnej wysepce porzuconej gdzieś w oceanie śniegu. Szerokie ulice, minimalistyczna architektura, przygaszone światła latarni i ani żywej duszy. Nawet ruch samochodowy - praktycznie zerowy.

Po krótkim noclegu w schludnym hostelu, ruszyłam nad Zatokę Botnicką. Zamarznięta tafla rozciągała się aż po horyzont. Ludzie spacerowali po lodzie, jak po molo. Słoneczny ranek przyciągnął biegaczy i spacerowiczów z psami. Turystów, jak na lekarstwo. Centrum Luleå okazało się zaskakująco niewielkie – właściwie można je przejść w kilkanaście minut. Mimo to jest bardzo przyjemne, zadbane i pełne charakteru. Zabudowa miasta to mieszanka nowoczesnych budynków z dużymi przeszkleniami i starszych kamienic o prostych, nordyckich fasadach. Dominuje funkcjonalność i umiar – żadnych ozdobników, tylko czyste linie i stonowane kolory, często czerwienie, szarości i biele. Wiele budynków jest obłożonych drewnem lub blachą odporną na trudne warunki pogodowe. Praktyczne, ale niepozbawione uroku – w połączeniu ze śniegiem i światłami witryn tworzą niemal filmową atmosferę. Centrum koncentruje się wokół kilku przecinających się ulic, przy których znajdują się kawiarnie, piekarnie, sklepy outdoorowe i eleganckie butiki. To miasteczko żyje spokojnie, bez pośpiechu. 


Koło południa odwiedziłam Gammelstad – dawne kościelne miasteczko, wpisane na listę UNESCO, położone 10 km od centrum miasta. Czerwone drewniane domki i średniowieczny kamienny kościół wyglądały bajkowo w zimowej scenerii. To miejsce ma w sobie coś magicznego – historię, ciszę i atmosferę, która zostaje w człowieku na długo. No i błękitne niebo, na którym już od południa zaczęła pojawiać się niezwykła gra kolorów. Gammelstad to przykład typowej dla północnej Skandynawii tzw. kyrkstad — czyli osady-kościoła. W średniowieczu parafie obejmowały ogromne tereny; wielu wiernych przybywało z bardzo odległych farm i miejscowości, a podróż do świątyni i z powrotem w jeden dzień często była niemożliwa. Rozwiązaniem było stworzenie osady przy kościele — z niewielkimi domkami, w których wierni mogli przenocować. W Gammelstad powstały więc setki takich drewnianych domków. Dziś ich liczba (i stan zachowania) budzi szczególny podziw: Gammelstad to najlepiej zachowana osada-kościół w całej północnej Skandynawii.

 



 


 



Po południu, w ostatnich promieniach słońca, udało mi się jeszcze zobaczyć  port ze starym żurawiem – pomnikiem dawnych czasów, kiedy Luleå żyła przemysłem i handlem morskim. Surowe, ale miłe miejsce.

Na noc zatrzymałam się za miastem - w First Camp Luleå – urokliwym ośrodku z drewnianymi domkami, położonym tuż przy zamarzniętym jeziorze (można tu dojechać miejskim autobusem!) Mój domek był malutki, ale przytulny – z przytulnym światłem i ciepłem, które koiło po dniu spędzonym na mrozie. Za oknem tylko śnieg, śnieg i żywego ducha – jakby cały świat przykryła cicha, biała kołdra.




To był dzień pełen wrażeń, ale przede wszystkim – spokoju. Luleå w styczniu ma w sobie coś, czego nie da się do końca opisać słowami. Trzeba to poczuć – na własnej skórze, pod warstwą śniegu, z parą unoszącą się z ust i poczuciem, że jest się na końcu świata.

niedziela, 2 listopada 2025

Longyearbyen — brama do Arktyki, Spitzbergen - część II

 


Okolice portu w Longyearbyen to miejsce, gdzie historia osady, surowa natura i ślady dawnego przemysłu łączą się w jeden spójny arktyczny krajobraz. Nad brzegiem fjordu Adventfjorden, tam gdzie dziś cumują statki turystyczne, kutry badawcze i jednostki logistyczne, przez dekady tętniło życie oparte na węglu — surowcu, który zbudował tę osadę i nadał jej rytm na ponad sto lat.

Port jest położony na brzegu szerokiej, spokojnej zatoki, której wody nawet latem miewają kolor stalowy. To tu docierają zarówno statki z Tromsø, jak i jednostki zaopatrzenia utrzymujące codzienne życie archipelagu. Wokół panuje minimalizm: kontenery, magazyny, kilka biur portowych — a za nimi natychmiast zaczyna się otwarta tundra i góry. Widok na wodę jest panoramiczny: na horyzoncie widać potężne ściany gór Isfjordu, a w odpowiednim świetle — błękitne jęzory lodowców. Przy nabrzeżu można natknąć się na kutry badawcze, łodzie ekspedycyjne i niewielkie jednostki lokalnych operatorów. Nie ma tu tłoku ani hałasu — port pracuje, ale rytmem północnej, zrównoważonej codzienności.






Historia osady zaczęła się właśnie od węgla. Miasteczko zostało założone przez Amerykanina Johna Munro Longyeara, którego firma rozpoczęła eksploatację pierwszych złóż. Powstały pierwsze domy, magazyny, port i podstawowa infrastruktura. Po sprzedaży terenów Norwegom rozwijano kopalnie, poprawiano warunki pracy i rozbudowywano osadę. Przez dekady Longyearbyen było typowym „company town” — firmowym miastem, w którym wszystko należało do przedsiębiorstwa górniczego. Po II wojnie światowej — mimo trudnych warunków klimatycznych — górnictwo kwitło. Codzienność mieszkańców była związana z trzema działającymi kopalniami, szkołą, pocztą i sklepem prowadzonym przez firmę górniczą. W XXI wieku wydobycie stopniowo wygaszano, aż do całkowitego zakończenia prac w Longyearbyen. Dziś przemysł węglowy funkcjonuje już tylko jako część historii i kultury regionu.



 


Choć aktywne wydobycie węgla w Longyearbyen zakończyło się stosunkowo niedawno, ślady epoki górniczej są wpisane w krajobraz i widoczne niemal z każdego miejsca w mieście. Mine 2 - stoi na zboczu góry jak ogromna drewniana katedra przemysłu. Charakterystyczna konstrukcja o ciemnych deskach i oknach wygląda, jakby czas się zatrzymał. Mine 1 — najstarsza, zwana przez mieszkańców „American Mine”, została założona już w 1906 roku przez firmę Arctic Coal Company. Jej pozostałości znajdują się nieco wyżej na zboczu i są jednym z najcenniejszych zabytków przemysłowej historii wyspy. Oprócz kopalni, w krajobraz Longyearbyen wpisane są drewniane słupy i kabiny, które oplatają całą dolinę. Niegdyś służyły do transportu węgla z kopalń do portu. Dziś wyglądają jak scenografia do filmów grozy.


Longyearbyen jest niewielkie, więc najlepszym sposobem na jego poznanie jest po prostu wyruszenie pieszo wzdłuż głównej ulicy i bocznych dróżek prowadzących ku górom i ku fjordowi. Kolorowe domki, otwarta przestrzeń, cisza natury – wszystko tu sprzyja uważnemu odkrywaniu. Na pierwszy rzut oka Longyearbyen nie kojarzy się ze street artem, ale jeśli się dobrze rozejrzeć, można znaleźć kilka prac i rzeźb. Jednym z najbardziej rozpoznawalnych symboli miasteczka jest jednak drogowskaz wielokierunkowy stojący tuż przy lotnisku oraz słynny biały znak z sylwetką niedźwiedzia polarnego. Ostrzega, że za granicami miasteczka nie wolno poruszać się bez broni — ze względu na ryzyko napotkania niedźwiedzi.



 



Jednym z najbardziej urokliwych punktów spaceru jest Husky Café — mała, przytulna kawiarnia związana z lokalnymi psami zaprzęgowymi. Na ścianach wiszą zdjęcia psów pracujących w zaprzęgach, historie o ich codzienności, niekiedy także fragmenty sprzętu używanego do wypraw w tundrę. To miejsce spotkań mieszkańców i turystów. To miejsce spotkań mieszkańców i turystów. Można usiąść przy oknie, wypić gorącą czekoladę i patrzeć, jak za szybą powoli przesuwają się niskie chmury lub fioletowe światło arktycznego wieczoru.




Odwiedzając Spitzbergen nie zapomnijcie wysłać pocztówki! Już sam stempel pocztowy będzie niesamowitą pamiątką.