czwartek, 31 października 2013

Thaton. Wioska Lisu. Północna Tajlandia.


Do wioski plemienia ludu Lisu położonej w odległości 14 km od Thaton, na północy Tajlandii, docieramy w 34 dniu rowerowej podróży z Bangkoku.
W drodze z Tathon towarzyszą nam gęste mgły, gdyż wyjeżdżamy o świcie. Mijamy maleńkie wioseczki, wywołując zamieszanie wśród ich mieszkańców. Wreszcie napotykamy na drugą na swej drodze autentyczną wioskę plemienia Akha. Chatki z bambusa pokryte są słomą. Nachylenie dachu powoduje, iż sprawiają wrażenie bardzo niskich. Po za tym nie mają okien i są podzielone na części dla kobiet i mężczyzn. Stroje kobiet naprawdę robią wrażenie. Czarne spódniczki i kubraczki wykończone są czerwonymi tasiemkami i masą ponaszywanych muszelek, srebrnych nitów i dzwoneczków. Na głowach wymyślne czepce ozdobione kutą we wzory blachą, frędzlami, koralikami, dzwonkami i monetami. Po za tym masa bransoletek, pasków, równie bogato zdobione onuce i zazwyczaj fajeczka lub skręt w ustach u staruszek. Niegdyś kobiety Akha zajmowała się, bowiem uprawą opium Akha używa własnego języka o tej samej nazwie, który jest spokrewniony z mową plemion Lisu i Lachu.


Niedaleko napotykamy ukrytą wśród zielonych wzgórz wioseczkę ludu Lisu, a w niej gościnną chatę Asa i jego rodziny. Zawsze uśmiechnięty Asa z jednym pasmem długiego wąsa po prawej stronie nosa, okazuje się przedsiębiorczym rolnikiem, przyjmującym pod swój dach zabłąkanych w te strony turystów. Prowadzi coś na wzór agroturystyki. Jest także sołtysem całej wioski plemienia Lisu o nazwie Louta, która została niegdyś założona przez osadników z południowych Chin, wędrujących w poszukiwaniu nowych terenów uprawnych. Pola na jednym terenie można było eksploatować maksymalnie przez pięć lat, gdyż ze względu na górskie rejony i obfite pory deszczowe, urodzajną glebę zmywało coraz niżej. Wówczas należało poszukać nowych terenów, wykarczować las, założyć pola pod uprawy (głównie kukurydzy). Po siedmiu latach można było wrócić na stare miejsce i ponownie przystosować je do uprawy rolnych. I tak w kółko, dopóki resztek lasów tropikalnych nie objęto ochroną, a miejsca pól zastąpiono rządowym projektem uprawy sadów pomarańczowych.
Przemierzamy wioskę. Jest niezwykle urokliwym miejscem. Kobiety haftują przed swoimi domami. Zwierzęta wylegują się w cieniu. Ludzie przyjaźnie nas pozdrawiają.



Plemiona Lisu porozumiewają się własnym językiem należącym do grupy języków tybetańsko-birmańskich, ale Asa perfekcyjnie włada tajskim i angielskim.
Poznajemy jego żonę Paw oraz seniora rodu, sympatycznego staruszka imieniem Mae oraz dwójkę dzieci – dziewczynkę i chłopca – Weepah i Wone.
Lisu w większości są animistami oraz czczą kult przodków. Asa kilka razy na dzień rozmawia z duchami przy swoim pokaźnym ołtarzyku pod strzechą. W trosce o swe godne życie po śmierci, jak mówi, przezornie oddaje też cześć zarówno jedynemu Bogu w niebie, jak i tajskiemu Buddzie w Thaton. A wszystko dlatego, że nigdy dotąd nie widział ani duchów, ani Boga, ani Buddy, więc nie ma stuprocentowej pewności, co do istnienia tych bytów. W tej sytuacji na ścianie przed wejściem wiszą zgodnie złocone ołtarzyki Buddy, chińskie talizmany, portret tajskiego króla i chiński kalendarz odmierzający kolejne dni chińskiego roku w tajskim wydaniu. Dalej ołtarz dla duchów, przy którym oprócz częstych rozmów przy dymie kadzideł, Asa składa w ofierze kurę.
Przy obiedzie mamy przez chwilę dylemat, czy wolno nam zjeść ofiarę złożoną duchom, ale nasze wygłodniałe żołądki, jak i sam Asa szybko rozwiewają wszelkie wątpliwości.
Żona Asa gotuje smacznie, co bardzo nas cieszy, bo do najbliższego sklepu jest 25 km. Po kolacji duchy przodków otrzymują w ofierze kurze kości. Trochę nam głupio z tego powodu, ale Asa zapewnia, że zawsze zjada złożone w ofierze dary.


Wieczorem delektujemy się widokami. Paw haftuje. Stroje Lisu słyną z pięknych haftów krzyżykowych. Asa popisuje się grą na instrumentach ludowych. Cykają świerszcze. Niebo skrzy się tysiącem gwiazd. Jest błogo. Otrzymujemy do dyspozycji słomianą chatę z glinianą polepą i dwoma łóżkami. Mamy dobre śpiwory, ale noc jest niezwykle zimna. Musimy się ratować otrzymanymi kocami.




Long Neck Karen - plemię Długich Szyj - Północna Tajlandia



Po serdecznym pożegnaniu z Asa i jego rodziną ruszamy w kierunku wioski Long Neck Karen. Jestem podekscytowana. Pierwszy raz w życiu zobaczę na własne oczy kobiety z plemienia Karen zwane potocznie Długimi Szyjami.
Mimo krótkiego dystansu między wioskami (zaledwie 12 km), droga okazuje się niezwykle męcząca, gdyż przez cały czas wspinamy się na wysokie wzniesienia. Towarzyszą nam zielone wzgórza. Jest parno i gorąco. Przez ostatnie dni nocujemy w warunkach dość polowych, więc moja świeżość pozostawia wiele do życzenia. Nie lubię marudzić, ale rój much, jaki unosi się nad moją głową i z każdą kolejną kroplą potu przypomina o tym fakcie, doprowadza mnie do szewskiej pasji. Jak to mówią, człowiek do wszystkiego jest się jednak w stanie przyzwyczaić. „- Wdech, wydech, wdech, wydech – powtarzam, jak mantrę.  I co z tego, że dezodorant skończył się cztery wioski temu? Wdech, wydech. Co z tego, że przez kilka miesięcy mam do dyspozycji dwa T-shirt’y na zmianę, że zapomniałam, do czego służy maskara i nie mam żelu do włosów, ani grzebienia?! Ale za to o ile lżejsze są moje sakwy?! A na dodatek spałam w rodzinie Lisu, a za chwilę zobaczę Długie Szyje! Wdech, wydech.” – powtarzam z każdym kolejnym napięciem łydek dzielnie pokonujących wysokości. Muszę przyznać, że jazda na rowerze w trudnych warunkach uczy mnie pokory. Coraz łatwiej przychodzi mi opanowywanie złych emocji. Umiem zapanować nad oddechem, rozproszyć użalanie się nad sobą i naprowadzić podświadomość na pozytywne myślenie. Obcując z naturą łatwiej też skupić się nad modlitwą do Stwórcy. Myślę, że to dobra terapia dla ludzi poszukujących celu istnienia. Ostatecznie mozolna jazda zakurzoną dróżką doprowadza nas do wioski Akha, a tuż za nią do osady Long Neck Karen.
Członkowie plemienia Karen to w większości animiści. Zaledwie 10 % wyznaje Buddyzm. W ostatnich latach wzrasta liczba chrześcijan z powodu rzymskiej misji katolickiej. Plemię to jest jednym z najstarszych społeczności Azji Południowo-Wschodniej. Porozumiewają się w rodzimym dialekcie odbiegającym od języka Tajskiego.

Kobiety witają nas z uśmiechem. Niektóre szyje naprawdę są zdumiewająco długie! Odstawiamy rowery pod palmą i zaszywamy się w cieniu jednej ze słomianych chat. Młoda dziewczyna zgadza się opowiedzieć o tradycji noszenia mosiężnych obręczy w ich plemieniu. Mam mnóstwo pytań.


Plemiona Długich Szyj zamieszkują górzyste zalesione wioski wschodniej Birmy na granicy z Tajlandią oraz północnej Tajlandii. Szacuje się, że plemię Karen składa się z ok. 40-to tysięcznej społeczności, ale nie wszystkie odłamy plemienia identyfikują się z noszeniem obręczy. Wśród rodzimej tradycji istnieje wiele teorii noszenia obręczy. Żadna z nich do nas nie przemawia. Według jednej to oznaka piękna i bogactwa, druga – ochrona przed tygrysami, które według legend atakując rzucały się człowiekowi na szyję, trzecia – obręcze czyniły kobietę nieatrakcyjną w oczach innych kultur, co chroniło pannę przed porwaniem, czy uprowadzeniem. Czwarta teoria zakładała ochronę mężów, którzy w przypadku dopuszczenia się zdrady przez żonę, mieli prawo zdjąć jej obręcze, doprowadzając tym do złamania kręgów szyi i kalectwa.

Dziewczyna opowiadając przez cały czas haftuje. Trudno wywnioskować, jakie jest jej własne zdanie na temat obręczy. Cały czas powołuje się na tradycję.

Noszenie obręczy nie wydłuża szyj - jedynie optycznie - lecz zakłóca wzrost obojczyków – waga pierścieni wciska obojczyk i górne żebra pod takim kątem, że obojczyk rzeczywiście wydaje się częścią szyi.
Idealna długość szyi wynosi podobno 37 pierścieni.
Pierwsze obręcze nakłada się dziewczynkom w wieku 4-5 lat i sukcesywnie, co roku, dokłada. Pierwszy pierścień grubości 1,5 cm waży około kilograma.


Ze zdziwieniem odkrywam, iż mosiężne obręcze oplatają także ramiona kobiet we wiosce, pokrywając długość od nadgarstka do łokcia, oraz nóg - od kostek do kolan - co optycznie wydłuża także kończyny.

Innymi elementami charakterystycznymi dla wyglądu niektórych kobiet plemienia Long Neck Karen są pierścieniowate kolczyki noszone od dziecka. W miarę wzrostu pierścienie są wymieniane na coraz większe, przez co płatki uszne z wiekiem stają się ogromne.
Sporo czasu w życiu kobiet plemienia zajmuje przygotowywanie ubrań. Od najmłodszych lat dziewczynki uczą się tkactwa i szycia.
Ważną kwestią w życiu młodych dziewcząt jest przygotowywanie stroju ślubnego. Kobiety niezamężne i dziewczęta noszą stroje białe. Pierwszą kolorową suknię przygotowują na dzień ślubu.
Kobiety zamężne noszą suknie czerwone i czarne.


Burano i Murano - kolorowe wyspy koło Wenecji


Przy okazji wizyty w Wenecji koniecznie TRZEBA odwiedzić oddaloną o 7 km kolorową, maleńką wysepkę Burano liczącą zaledwie 4 tysięcy mieszkańców. Architektura wyspy jest tak „słodka”, kolorowa i urzekająca, że na długo ładuje akumulatory.

Burano jest na tyle małe, że w ciągu kilku chwil można je przejść w całości. Dużo więcej czasu zajmuje robienie zdjęć poszczególnym domkom, urokliwym okiennicom, drzwiom i kanałom. Nie ma tu samochodów, a transport odbywa się drogą wodną. Większość turystów opuszcza wyspę wraz z odpłynięciem ostatniego promu. Po zachodzie słońca nie ma więc turystów, sklepiki są zamknięte, ale życie toczy się dalej. Mieszkańcy wynoszą krzesła, stoły, zasiadają przed domami i spędzają czas ciesząc się wzajemnym towarzystwem. Jedni grają w gry, inni na instrumentach. Słychać śpiewy i śmiechy, które odbijają się echem o kolorowe ściany kamieniczek.

Na Burano można dopłynąć promem z Wenecji z przesiadką w Punta Sabioni.
Warto! Zwłaszcza latem, kiedy słońce dodaje wyspie pięknego kolorytu. Zimą połączenia mogą być czasowo zawieszane z powodu wiatrów i powodzi. 

 







Jeśli Burano, to i Murano -  inna wysepka weneckiej laguny, oddalona zaledwie o kilkanaście minut rejsu od centrum Wenecji. Różnica w atmosferze jest ogromna. Tu życie toczy się wolniej, ciszej, a w powietrzu unosi się nie tylko zapach morza, ale i... gorącego szkła, gdyż Murano słynie na całym świecie z produkcji szkła artystycznego. To tu od XIII wieku działały piece i warsztaty, w których tworzono lampy, wazony, żyrandole, figurki, a nawet koraliki. Wenecka Republika przeniosła hutników właśnie tutaj z powodu ryzyka pożarów w ścisłym centrum – ale też, by zachować tajemnicę technik szklarskich. Wyspę traktowano niemal jak laboratorium o strategicznym znaczeniu. Dziś Murano to mekka dla miłośników rzemiosła, designu oraz ludzi szukających chwili wytchnienia. W przydomowych pracowniach odbywają się pokazy, gdzie można na żywo zobaczyć można, jak z rozżarzonej masy powstaje kieliszek, koń, ryba czy misa. Niektóre huty zapraszają turystów bezpłatnie (licząc na zakupy w sklepie), inne pobierają symboliczną opłatę.





Podróż po Egipcie - kilka kartek z dziennika


Wycieczki do Egiptu kojarzą się zazwyczaj z oklepanym wypoczynkiem nad morzem Czerwonym w Hurghadzie, wyjazdem do piramid lub ewentualnie z nurkowaniem w okolicy półwyspu Synaj. Taka jest zresztą oferta większości biur podróży. Wycieczki fakultatywne na miejscu polegają na swoistym maratonie, gdzie nie ma czasu zatrzymać się w miejscu, gdzie akurat bardzo nam się podoba.
Aby poznać Egipt, choć w minimalnym stopniu, trzeba się tam wybrać na własną rękę. To prawda, że od czasu do czasu sytuacja polityczna staje się napięta (ostatnio często), ale bywają okresy, że jest w miarę spokojnie. Wystarczy na bieżąco śledzić komunikaty i ostrzeżenia dla wyjeżdżających z Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz czytać wiadomości z regionu.
Kiedy upewnimy się, że sytuacja jest w miarę stabilna, możemy pokusić się o wyjazd indywidualny, zwłaszcza na prowincje, gdzie ludzie są niezwykle przyjaźni i pomocni. Na miejscu warto jednak śledzić rozwój wypadków, a w przypadku eskalacji konfliktu, unikać dużych aglomeracji. Kupując bilet warto też wybrać opcję z możliwością zmiany daty powrotu.
W krajach arabskich trzeba bezwzględnie dostosować się do panujących norm. Kiedy jest ramadan i nikt z tubylców nie je od wschodu do zachodu słońca, wypada nam to uszanować, a nie opychać się na ulicy hot-dogami. Trzeba także pamiętać o odpowiednim stroju zakrywającym dekolt, ramiona i nogi, czy nie okazywaniu sobie uczuć w miejscach publicznych.
Jak powiedział znany amerykański krytyk literacki Clinton Fadiman:  When you travel, remember that a foreign country is not designed to make you comfortable. It is designed to make its own people comfortable.”

Jeśli podejmiemy decyzję o wyjeździe do Egiptu warto poszukać tanich przelotów czarterowych do Hurghady, które oferuje większość biur podróży lub skorzystać z tanich linii lotniczych.
Jeśli chcemy przewędrować szlakiem starożytnych zabytków, a nie skupić się na wypoczynku na plaży, do Egiptu warto wybrać się w miesiącach zimowych, kiedy to wysokie temperatury, aż tak nie wyczerpują organizmu. Na miejscu możemy z łatwością poruszać się dostępnymi dla wszystkich wieloosobowymi taksówkami, oraz komunikacją międzymiastową, która jest dość dobrze rozwinięta. Jeśli dysponujemy sporą ilością czasu, można pokusić się o rower lub pieszy rajd wzdłuż Nilu, przynajmniej na niektórych odcinkach. Na niektórych trasach (np.: z Sakkary do Gizy) warto wynająć wielbłąda z kierowcą. 

W Hurghadzie zatrzymaliśmy się w hoteliku, o jakże oryginalnej, pod tą szerokością geograficzną nazwie, ALASKA. Zaczęliśmy od wynegocjowania satysfakcjonującej nas ceny za nocleg ze śniadaniem. Po dobiciu targu właściciel poczęstował nas mocną miętową herbatą i przeprowadził wywiad, który w przypadku podróży indywidualnych jest stałym punktem programu: SKĄD? DOKĄD? PO CO? I DLACZEGO? Po tym zestawie pytań temat zawsze schodzi na Wałęsę i Jana Pawła II, a potem nie ma już żadnych barier światopoglądowych. Po rozlokowaniu bagażu w malutkim pokoiku na piętrze, poszliśmy rozejrzeć się za stacją benzynową, gdyż potrzebowaliśmy paliwa do naszej turystycznej kuchenki. Brak benzyny oznaczał brak kolacji. Po okrążeniu sporej części miasteczka ustaliliśmy położenie stacji, ale pozostało jeszcze wytłumaczyć wysokiemu, zdumionemu Arabowi, PO CO CHCEMY NALAĆ BENZYNY DO BUTELKI PO COLI? Wywołując niemałe zamieszanie zdobyliśmy w końcu „życiodajną” ciecz, wróciliśmy na hotelowy dziedziniec i przystąpiliśmy do gotowania wody na zupki błyskawiczne. Było już po zachodzie słońca, więc zakończył się czas ramadanowego postu. Na takie widowisko zleciała się nie tylko obsługa naszego, ale i wszystkich okolicznych hoteli oraz przechodni gapie. Ostatecznie kolacja przebiegła w miłej atmosferze pogawędek i wzajemnego poznawania. Padło kilka propozycji skosztowania czerwonego barszczu Winiary. 

Następnego dnia przedostaliśmy się nocnym autobusem z Hurgady do Asuanu. Zanim to jednak nastąpiło spędziliśmy sporo czasu na dworcu, gdyż autobus się spóźniał. Miejsce określane tym mianem, w istocie wcale go nie przypominało. Wszędzie kramy ze słodyczami, sterty śmieci, kozy i tłumy tubylców. Mimo, że byliśmy tu jedynymi turystami czuwał nad nami uzbrojony po zęby patrol policji turystycznej. Sporo czasu zajęło mi znalezienie toalety, gdyż „dworzec” takowym przybytkiem nie dysponował. Z braku innych możliwości udałam się  pod klub, gdzie po zachodzie słońca mężczyźni spotykają się na paleniu fajki wodnej i oglądaniu telewizji. Kobietom wstęp wzbroniony! Nie należę do ludzi łamiących lokalne prawa, ale perspektywa spędzenia nocy w zapchanym autobusie bez WC, zmusiła mnie do podjęcia radykalnych kroków. Wywoławszy pierwszego z brzegu zdziwionego tubylca z oczami wielkości spodków do kawy, poprosiłam o widzenie z właścicielem. Natychmiast zjawił się skurczony staruszek o miłych rysach i gładkiej cerze. Jeszcze nigdy nie widziałam tak sędziwego człowieka z tak gładką skórą! Po wyjaśnieniach i prośbach zostałam wpuszczona na tyły lokalu, gdzie szczęśliwa, jak pijany zając, mogłam oddać się potrzebie. Przybytek był cuchnący, obskurny, pełen karaluchów i nie posiadał dachu. To ostatnie można jednak zaliczyć na plus, bo z braku elektryczności można było liczyć na światło księżyca. Autobus spóźnił się jedyne półtorej godziny, a gdy pojawiłam się na stanowisku, był już ubity po sufit. Po drodze okazało się, że nie można zmniejszyć, ani wyłączyć nawiewu klimatyzacji, że okna się nie otwierają, że wszyscy palą, mimo braku popielniczek i wyraźnych naklejek z zakazem oraz „ryczący” na całą parę telewizor, umieszczony na przedniej ścianie, emituje lokalne przeboje. Po pięciu kilometrach zrobiło się szaro od dymu, zimno, jak na Uralu i duszno niczym w rurze wydechowej. Ratowały nas jedynie częste patrole policyjne wymagające postoju przy otwartych drzwiach, co pozwalało na lekkie przewietrzenie. Po dwóch godzinach, ściśnięta niczym sardynka w puszce (na dwuosobowym siedzeniu siedziało czterech pasażerów!), ale zadowolona z powodu otaczającego mnie ciepła (przyduszające mnie ciała, choć obce, niwelowały upiorny nawiew zepsutej klimatyzacji) – zasnęłam błogim snem. Mogę spać w każdych warunkach i w każdej pozycji, co zaliczam na poczet zalet, gdyż umiejętność ta bywa zbawienna zwłaszcza w długich podróżach. Na miejsce dotarliśmy około szóstej nad ranem. Przy wysiadaniu obległ nas tłum tragarzy oferujących swoje usługi. Po zameldowaniu w obskurnym, lecz bardzo tanim hoteliku niedaleko dworca, zjedliśmy śniadanie w postaci placków chlebowych z dżemem i mocnej herbaty, po czym szybko udaliśmy się na bulwar nad Nilem. Tu, z kolei obległy nas „dobre dusze” z licznymi ofertami i planami, jak też powinniśmy spędzić nasz pobyt w Asuanie. Wiedząc, z doświadczenia, iż nie należy dobrowolnie dawać nabijać się w przysłowiową butelkę, odmówiłam wszystkim po kolei. To ważna zasada, która sprawdza się niemal we wszystkich turystycznych miejscach na świecie. Jeśli liczymy się z budżetem, nie należy przystawać na żadne oferty „z ulicy”. Nawet, jeśli naprawdę chcielibyśmy wykupić jakąś wycieczkę, przejażdżkę, czy też wynająć wielbłąda, warto przeczekać falę „akwizytorów”, stanowczo odmawiając, by potem samemu poszukać interesującej nas oferty. Dobrym pomysłem może być popytanie wśród przechodniów, sprzedawców, którzy powiedzą nam, gdzie udać się po tani przejazd, wynajem, czy coś innego. Odmawianie ulicznym naciągaczom jest też zalecane ze względu na bezpieczeństwo. Często ich oferty są mocno zawyżone, okrojone, czy wręcz szemrane. Kiedy chcemy skorzystać z jakiegoś przejazdu, warto też najpierw poobserwować, z którego miejsca odjeżdżają miejscowi. Ich środki komunikacji są ZAWSZE tańsze od tych dla turystów i ta zasada ma zastosowanie nie tylko w krajach arabskich. Nasz asuański plan przedstawiał się następująco: grobowce skalne, klasztor św. Symeona i mauzoleum Agi Khana III. Wszystko po drugiej stronie Nilu. Postanowiliśmy skorzystać z promu dla tubylców. Z odnalezieniem „przystani promowej” w postaci stolika i krzesła z kasjerem poszło sprawnie, gdyż ustawiła się przed nim kolejka miejscowych. Podglądając, ile płacą przygotowaliśmy odliczoną sumę pieniędzy. Po drugiej stronie przywitali nas liczni właściciele wielbłądów z ofertą obwiezienia po okolicy. Znowu odmówiliśmy, by udać się pieszo pod same grobowce. Tu trzeba było zdać się na pomoc starszego Nubijczyka, który otwierając kolejne komory grobowe, opowiadał po angielsku ich historię. Na każde nadprogramowe pytanie, uśmiechał się ujmująco odsłaniając brak górnych jedynek i odpowiadał „Yes, yes Madam”. Droga do klasztoru św. Symeona (z VI wieku n.e.) wiodła przez rozgrzaną słońcem pustynię. Bez wody, której zapomnieliśmy kupić na tamtym brzegu, czuliśmy się, niczym wielbłądy. Po półgodzinnym spacerze naszym oczom, niczym fatamorgana, ukazały się masywne mury klasztoru na szczycie wzgórza. Koptyjska budowla okazała się rozległa i warta odwiedzenia. Podobno to jeden z największych koptyjskich klasztorów na świecie.


W drodze do mauzoleum Agi Khana III zboczyliśmy nieco, by ochłodzić się w wodach Nilu. Wschodni brzeg w porównaniu z zachodnim wydawał się uśpioną krainą z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy. Bez zgiełku, samochodów i tabunów turystów mogłam zatopić wzrok w piaskach pustyni i rzadkich kępkach zieleni nad wodą. Na pobliskim wzgórzu górowało ascetyczne mauzoleum Agi Khana, a właściwie Sułtana Mohammada Shah’s – indyjskiego polityka i przywódcy szyickiej sekty Nizarytów, który zmarł w 1957 r. Powstało ono na życzenie jego żony i wykonane zostało z różowego granitu. Upchaną po brzegi motorówką wróciliśmy na zachodni brzeg.
Resztę dnia spędziliśmy nad Nilem, gapiąc się na drugi brzeg i opychając plackami chlebowymi, które polewaliśmy roztopionymi w upale serkami. Trudno orzec, ile płynów w siebie wlałam, ale było tego dużo. Słońce powoli zbliżało się ku zachodowi, feluki na kołyszących się na falach wyglądały niezwykle malowniczo. Przeczytałam gdzieś kiedyś, że „słońce najpiękniej zachodzi nad Asuanem” i dziś mogłam się o tym przekonać.



Obudziliśmy się przed świtem. Czekał nas kolejny dzień pełen wrażeń. Po szybkim śniadaniu i zapakowaniu do plecaka solidnego zapasu płynów, placków i pomidorów, podążyliśmy w kierunku wysepki Phile ze świątynią Izydy. Najpierw czekała nas ośmiokilometrowa wędrówka wzdłuż Nilu, w kierunku Starej Tamy Asuańskiej. Po drodze mijaliśmy osiedla, w których powoli rozpoczynał się nowy dzień. Ludzie pozdrawiali nas po arabsku. Niektórzy polecali opiece Allacha. Dostaliśmy też kilka propozycji wynajęcia, a nawet sprzedaży osła, wielbłądów oraz muła. Droga przerywana postojami i rozmowami zaczynała się wydłużać, a słońce coraz bardziej przypiekać. W końcu dotarliśmy do przystani z motorówkami kursującymi na wyspę i z powrotem. Wynajęliśmy jedną nich na spółkę z Japończykiem na rowerze.
Wyspa z doskonale zachowaną świątynią Izydy, w blasku słońca prezentowała się majestatycznie. Aż trudno uwierzyć, że budowla została tu przeniesiona (za sprawą UNESCO) kawałek po kawałku w celu ocalenia jej przed zalaniem po wybudowaniu wielkiej tamy. Po nacieszeniu się architekturą i atmosferą miejsca, zaszyliśmy się w cieniu kolumn, by spożyć placki i pomidory. Ze względu na ramadan nie mogliśmy się afiszować, ale na szczęście, w okolicy nie było żadnego tubylca, ani zbyt dużo turystów. Pozwoliliśmy sobie nawet na małą poobiednią sjestę, by potem z mozołem zebrać się do drogi powrotnej. Znowu czekał nas marsz.



wtorek, 29 października 2013

Gruzińska trasa

W styczniu wybieramy się na zimową wyprawę po Gruzji. Trasa "z grubsza" opracowana.

Z racji lądowania w Kutaisi mamy zamiar rozpocząć właśnie tam, by następnie przez 
Akhaitsikhe, Akhalkalaki, Tbilisi, tzw. Drogą Wojenną przez Mtskheta, dotrzeć do Stepancmida - dawnego Kazbegi - miasteczka leżącego na wysokości 1800 m n.p.m. Kolejny etap podróży to Tbilisi, Telavi i Signagi, oraz powrót z Tbilisi do Kutaisi. 

Będziemy podróżować koleją, autostopem i pieszo oraz spać u dobrych ludzi, gdyż to oni najbardziej będą nas interesować podczas tej podróży. Oprócz zetknięcia się z zabytkami i krajobrazami, chcielibyśmy, bowiem, "zatopić się" w gruzińską kulturę i zwyczaje oraz poznać smaki codziennego życia na Kaukazie. Chcemy również spotkać się z polskimi potomkami powstańców styczniowych, zesłanych tu niegdyś przez władze carskie. Czas, by Maja oprócz odmiennych kultur, języków i krajobrazów, zapoznawała się z historią. 

Mamy również nadzieję na nawiązanie kontaktów z tamtejszymi szkołami, aby w przyszłości pokusić się o zorganizowanie kaszubsko-gruzińskiej wymiany dzieci.

Przed nami najbardziej pracowity etap przygotowań - treningi w marszu.

sobota, 19 października 2013

Mobilny maluch - z perspektywy mamy dorosłej córki

  

Im mniejszy maluch, tym łatwiejsze przemieszczanie się w podróży. Mój Maluszek ulokowany w nosidełkach, na karku czy w rykszy, mógł uczestniczyć we wszelkich rajdach, wypadach i turystyce górskiej bez opóźniania tempa. No, może z częstszymi przerwami na karmienie, wymianę pieluchy, czy drzemkę.
Piesze czy rowerowe podróże z latoroślą w wieku dziesięciu wiosen, wbrew pozorom, wymagają większego przygotowania logistycznego. Dziesięciolatek ma własne możliwości marszu, czy pedałowania, do których człowiek musi się dostosować. Przez to dzienny limit kilometrów musi być o wiele krótszy, więc tym samym, skraca się dystans między położeniem noclegów, możliwości czasowe ewentualnego zwiedzania czy poznawania okolicy. Jedno jest pewne, od najmłodszych lat warto przyzwyczajać naszą pociechę do niewygody podróży, by nie wyrosła nam na zgnuśniałą wygodnicką.