poniedziałek, 10 lutego 2014

Był sobie but...

Czekając na otwarcie drogi z Kazbegi, „zyskujemy” jeden dzień i wybieramy się na pieszą wędrówkę do oddalonej o 8 km wioski Sno. Wiemy o niej tylko tyle, że jest pięknie położona, w niewielkiej dolinie nad rzeką. W istocie, już po drodze widoki zapierają dech. Pogoda się poprawiła i tego dnia, od rana mamy słońce, ale temperatura nie zachęca do spaceru.
Idziemy główną drogą wylotową ze Stepanstsmida. Otaczają nas wspaniałe szczyty pokryte śniegiem. Dwie godziny marszu. Na drodze żywego ducha. Żadnych knajpek, sklepów. Nic. Bajkowa kraina pani Zimy… Piękna, dostojna i nieprzystępna zarazem.





Na drodze przed wioską Sno widzimy wielkie kamienne głowy. Dziwnie wyglądają wśród majestatycznych szczytów. Jakby nad czymś dumały. Nie ma żywej duszy, aby spytać, kogo przedstawiają? Z daleka majaczy wieża dawnej twierdzy i bryła małego zgrabnego kościółka. Nie jest zabytkowy, ale prezentuje się ciekawie.  Obok pomnik. Krzysiek z Majką wdrapują się na twierdzę. Mi jest za zimno, by porywać się na taki „wyczyn”. Na moście, gdzie na nich czekam, spotykam dwóch jegomości w gumowcach. Zasięgam języka w sprawie kamiennych głów przy drodze. Moi rozmówcy są jednak na tyle wstawieni, że bełkocą coś o pisarzach i poetach. Może zatem pomniki upamiętniające gruzińskich wieszczów?







W drodze powrotnej jest tak zimno, iż czuję, jakby z każdą minutą odmarzał mi kolejny fragment ciała. W tej chwili nie zazdroszczę panu Kamińskiemu zdobycia bieguna, a nawet mu współczuję. Tam to dopiero musiało dawać w kość! Reszta rodzinki wmawia mi, że nie wcale nie jest tak źle, a moje wychłodzenie na pewno zapowiada grypę. Zapowiada, czy nie, jeszcze NIGDY w życiu, nie czułam takiego zimna. No, może przy malarii w Afryce, ale wówczas trzęsło mną  „tylko” od środka, a teraz także od zewnątrz!
Jako główny fotograf odpowiadam za zdjęcia, ale w tej chwili mam gdzieś wszystkie widoki i fotki razem wzięte. Nie mam siły utrzymać aparatu, bo ręce mi dygocą. Marzę jedynie o powrocie i opatuleniu się w kochany śpiworek…

Na mój widok, kochana starsza Pani, u której nocujemy wyjmuje piersiówkę polskiej żołądkowej, na co Krzysiek tłumaczy, że „żona nie pieje”. Pije, nie pije, z pocałowaniem w rączkę wlewam do gardła seteczkę! Pierwszy raz w życiu haust „gorzały”, a jaki zbawienny! Wtaczam się po schodach na pięterko, otwieram pokój, by rzucić się w objęcia Morfeusza, a tu szaro, kłęby dymu i smród na całe Kazbegi! Lecę po gospodarzy. Okazuje się, że to TYLKO nasza rosyjska współlokatorka od rapu, zostawiła na gazowym grzejniku plastikowy but od snowboard’u… Hmm…

Pokój nadaje się do zamieszkania po półgodzinnym wietrzeniu w solidnym przeciągu.  Mam wrażenie, że po ścianach hula wiatr. Nie wytrzymam! Chyba pójdę do starszej Pani po kolejną seteczkę…


Resztę wieczoru spędzam sam na sam ze śpiworkiem. Kochany Fiord Nansen… Jaki cieplutki…