środa, 17 kwietnia 2013

Tanzania. Soni – Lushoto – Soni – Pangani River.


Przed świtem żegnamy się z Dziaduniem, jakbyśmy znali się od lat. Są łzy i ciepłe słowa. Wreszcie ruszamy w stronę Lushoto stolicy gór Usambara, leżącej na wysokości 1400 m n.p.m., w odległości 16 km od Soni. Chcemy odwiedzić to miejsce przed powrotem na właściwą trasę w kierunku Kilimandżaro. Przez pierwsze dwa km droga wije się pod górę, przez kolejne pięć prowadzi stromym zjazdem, by dalej znów kazać nam się wspinać. Nie jest jednak aż tak ciężko, jak w przypadku trasy do Soni. A może jestem bardziej wypoczęta i zregenerowana? Widoki znów zachwycają. Porośnięte drzewami pagóry wyglądają majestatycznie i tajemniczo. Mijamy grupkę zawodzących kobiet. Z twarzami zwróconymi ku szczytom modlą się do swych przodków. Zatrzymujemy się na pięknie utrzymanej farmie prowadzonej przez siostry zakonne Usambara Sisters. Decydujemy się na zakup wyrabianego na miejscu żółtego sera. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam taki rarytas?! Z trudem opieramy się pokusie, by od razu nie skonsumować całej porcji.


Lushoto okazuje się niewielkim miasteczkiem, którego centrum, podobnie jak w Soni, skupia się wokół placu targowego. Zabudowa jest jednak nieco bardziej okazała, no i jest bank! Nie mamy zbyt dużo czasu, bo przed nami daleka droga do następnego noclegu. Zaraz po śniadaniu w postaci ugali z papają, ruszamy więc w kierunku Soni i dalej w dół. W świetle poranka widoki na trasie z Soni prezentują się inaczej. Mam wrażenie, że góry są jeszcze piękniejsze! W Mombo zatrzymujemy się tylko na zakup śliwek i dalej w drogę. Mijamy mniejsze i większe wioski. W jednej z nich wypijamy oranżadę. Każdy nasz ruch obserwuje trzydziestka dzieci. Wyglądają, jakby w życiu nie widziały białego człowieka. A może nie z takim obrazem go utożsamiają? Większość Białych, jakich spotkaliśmy dotąd na Czarnym Lądzie, w istocie wyglądała nieco bardziej luksusowo. A my? Obraz nędzy i rozpaczy. Stan dwóch podkoszulek na głowę, noszonych na zmianę przez 160 dni nie rzuca na kolana. Do tego wyświechtane portki, które wieczorami pokrywam niezliczoną ilością zabawnych hafcików, zdeptane sandały, spalona słońcem czapka nosząca znikome ślady niebieskiej krateczki, no i włosy strzyżone przy widelcu. Dobrze, że nigdy nie byłam zbyt wrażliwa na punkcie swojego wyglądu. No i że nie mam zbyt częstego dostępu do lustra. W przeciwnym razie mogłabym doznać załamania nerwowego.

Po przejechaniu dziewięćdziesiątego siódmego kilometra zaczynam czuć się dość dziwnie. Wszystko mnie boli, a czoło pokrywają krople zimnego potu. Winię za to długą trasę i słońce, które przygrzewa dziś ze zdwojoną siłą. Muszę odpocząć, więc rozkładamy się pod przydrożnym drzewem. Z jednej strony, dobrym pomysłem wydaje się rozbicie pod nim obozowiska lecz z drugiej - nie uśmiecha mi się biwakowanie na dziko. Mam ochotę na kąpiel. Ucinam piętnastominutową drzemkę i ruszamy w dalszą jazdę do najbliższego miasteczka, do jakiego, jak mówią ludzie, pozostaje godzina jazdy rowerem. Czuję się coraz gorzej. Po ośmiu kilometrach napotykamy na zbawienny znak wskazujący dróżkę na camping nad rzeką Pangani. Postanawiamy skorzystać z takiej okazji, tym bardziej, że reklama nęci: HOT SHOWERS, BAR and RESTAURANT.

Rzeczywiście, kemping leży tuż nad brzegiem rzeki, w odległości 1,3 km od głównej drogi, tyle że bar i restauracja istnieją tylko na znaku, a woda w prysznicu właśnie się skończyła. Ze względu na brak pompy, mycie będzie możliwe dopiero jutro, kiedy ktoś napełni zbiorniki ręcznie.

Nie mam siły jechać dalej. Rozbijamy obóz pośrodku buszu, niedaleko słomianej chaty białego właściciela imieniem Massy. Oprócz niego ten uroczy zakątek zamieszkuje jeszcze John starszy czarnoskóry pomocnik Massego oraz kudłaty pies. Siedzę pod drzewem, kręci mi się w głowie. Odczuwam taki ból kończyn i pleców, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyłam. Teraz jeszcze tylko ochłoda w wodzie z rzeki, jaką w między czasie przynoszą w wiadrach i mogę położyć się w namiocie. Podczas chwili nieuwagi -pies, który od samego początku natrętnie się przytula, zżera cały kawał sera z Lushoto, który z namaszczeniem oszczędzamy przez cały dzień! Cham! Jak ja go w tej chwili nienawidzę! 


Tanzania. Pangani River.

W nocy mam 40 stopni gorączki i jest mi tak zimno, jakbym właśnie odbywała podróż przez Biegun. Nie ma szans na lekarza. Massy i John orzekają malarię. Na dodatek po wizycie w rejonach nadmorskich może być to odmiana odporna na Chloroquinę, więc od razu zaczynam leczenie Mefloquiną. Na szczęście mamy ze sobą całą stosowną apteczkę. Zapowiada się, zatem dłuższy nieprzewidziany pobyt nad rzeką Pangani.

Koło południa jest znacznie lepiej. Zatem diagnoza była słuszna. Nadal czuję się słabo i nie mam siły wstać, ale gorączka ustąpiła. Leżę w otwartym namiocie i patrzę na spokojny nurt rzeki. Przed wejściem waruje kundel, któremu jeszcze nie wybaczyłam podłego występku z serem. Ma jednak tak żałosną minę i tak wierne oczy, że moje serce mięknie z minuty na minutę. Chce mi się pić, jak nigdy w życiu, ale nie ma czym ugasić pragnienia. Mąż pojechał do najbliższej wioski po prowiant, ale długo nie wraca. John przynosi mi butelkę ze słabą herbatą, jak sądzę po kolorze, ale okazuje się, że jest to woda z rzeki, którą można pić bez obawy. Po wczorajszej diagnozie i tym, jak się przejmował moją chorobą, mam do niego zaufanie, ale nie na tyle, by się tego napić. Czekam z nadzieją, że zaraz przybędzie zapas wody pitnej. Przybywa, a i owszem, tyle, że nie ma wody, ani niczego innego do picia. Zatem Coli nie da się kupić w KAŻDYM miejscu na świecie! Po za tym jajka, zawinięta w gazety papka z ugali, trochę bami, cebula, ziemniaki, banany i kilka wysuszonych na słońcu, chudych ryb nafaszerowanych równie suszonymi mrówkami. To wszystko, co można zdobyć w dwóch pobliskich wioskach. Z głodu nie umrzemy. Gorzej z piciem. Za namową Johna przygotowujemy filtr z plastikowej butelki i grubej warstwy papieru toaletowego. Z pomocą nowego urządzenia poprawiają się walory smakowe i kolorystyczne czerpanej z rzeki wody. Nadal trąci mułem i przypomina herbatę, ale jest bardziej klarowna. Smaku mułu nie można się pozbyć nawet w długim procesie gotowania, ale po trzecim kubku przestaje on przeszkadzać. John obiecuje, że zdobędzie dla mnie butelkę Coli i wysyła gdzieś młodego chłopaczka na rowerze z plastikową skrzynką w miejscu bagażnika. W pobliżu obozu żyją małpy Sykes, kolorowe jaszczury, liczne ptactwo i obrzydliwe czarne skorpiony. Tych tu pełno. Trzeba uważać, by nie weszły do namiotu. Dziwne. Sądziłam, że jak skorpiony, to tylko pustynia, a nie busz nad rzeką!

Po drugiej stronie rzeki, gdzie nie ma ludzkich skupisk, wylegują się hipopotamy.

 



Tanzania. Kilka dni nad Pangani River.

Z każdym dniem czuję się coraz lepiej, tylko z powodu mieszanki Mefloquiny i antybiotyku jestem bardzo osłabiona. Po za tym, podoba mi się życie nad Pangani River. Takie proste, jak w całej Afryce, zresztą. Zgodne z naturą, jej cyklem. Od wschodu do zachodu słońca. A jak taka prostota wciąga!  Oj wciąga! Myślę,  że  człowiek  żyjący  w  kieracie  dnia codziennego, który nie doświadczył  nigdy takiej  formy  prostoty,  nie  jest  w stanie sobie wyobrazić, jak uzależniający jest to stan. Jak rzeczy i sprawy ważne w Europie, tutaj  stają  się  maluczkie i nieistotne. Jak zmienia się perspektywa patrzenia na życie, na materię, na wolność. Jestem  wdzięczna  losowi,  że  dane mi jest doznać takiego stanu, ale jednocześnie   zdaję   sobie  sprawę,  jak  trudny  będzie  powrót  do rzeczywistości zabieganego świata. 

Wczoraj skonstruowaliśmy najprawdziwszą tarkę do tarcia ziemniaków na placki. Wystarczyło podziurkować starym gwoździem puszkę po fasoli. Trze, aż iskry idą! A jakie placki wychodzą! Ich smak różni się od tych domowych, zapewne przez smażenie na ognisku. 

Czuję się już zupełnie dobrze. Lada dzień będzie można jechać dalej. Kiedy pomyślę, że niedługo podróż się kończy, ściska mnie w gardle. Staram się jednak odsuwać od siebie ten przykry fakt. Od rana zabieram się za generalne porządki. Deszcze odeszły na dobre, więc można pokusić się o wypranie śpiworów. Trzeba pójść w dół rzeki. Obowiązuje podział na plażę damską i męską, gdzie tubylcy, w zależności od płci oddają się czynnościom higienicznym. Kobiety mają dodatkową przestrzeń na pranie. Dołączam do nich ze swoim śpiworem. Nie wzbudzam zdziwienia na twarzach, bo nasz kilkudniowy pobyt w buszu rozniósł się po okolicy z prędkością światła.  

Rześka i radosna ruszam w kierunku obozowiska, ale zatrzymuję się na pobliskiej łączce i rozkładam rzeczy na kamieniach. Tak właśnie tutejsze kobiety suszą pranie. Nie wieszają na sznurkach, tylko układają na gorących wielkich kamieniach. Okolica obfituje we wszelkiej maści głazy, więc miejsca na suszenie starczy dla każdego. Temperatura jest tak wysoka, że widać jak wilgoć momentalnie wyparowuje. Jestem szczęśliwa. Nucę Międzynarodówkę. Nie wiem, dlaczego akurat to, ale jakoś samo przyszło.

W dniu odjazdu przyjeżdża chłopczyk ze skrzynką na bagażniku roweru i przywozi butelkę Coli. John dotrzymał słowa Mam łzy w oczach.




wtorek, 9 kwietnia 2013

Tanzania, góry Usambara, wioska Soni.

Dziadunio, jak nazywam opiekuna hoteliku od rana do wieczora komenderuje, co też mamy robić. Ustala nam trasy spacerów po okolicy, wyznacza godziny posiłków w miejscowej restauracji i odpoczynku na hotelowej werandzie. Dwa razy na dzień zarządza nawet kąpiel, ustawiając pod drzwiami pokoju wiadro z zagrzaną na ognisku wodą. Przy tej okazji stara się wymusić na nas użycie szarego mydła, które służąc gościom hotelowym jest z namaszczeniem przechowywane w szufladzie biurka pełniącego funkcję recepcji. Nieprzestrzeganie dziadkowych nakazów skutkuje śmiertelną obrazą naszego gospodarza, która trwa nie dłużej niż dwadzieścia minut i objawia się głuchym milczeniem z jego strony. Kiedy nie jest obrażony, mówi non-stop, racząc nas opowieściami sąsiedzko-rodzinnymi. Dziadunio jest zachwycony naszą botswańską kuchenką, którą prezentuje z dumą wszystkim gościom hotelowym. Owa prezentacja, od zapalania i gaszenia płomienia począwszy, a na gotowaniu wody skończywszy, odbywa się w sposób indywidualny dla każdego gościa. Dziadunio puka, bowiem do drzwi poszczególnych pokoi i demonstruje zalety kuchenki każdemu z osobna.

Życie w Soni skupia się na gwarnym targowisku, które ze zdwojoną siłą ożywia się w dni targowe. Wtedy do wioski schodzą mieszkańcy wszystkich okolicznych górskich osad. Każdy centymetr niewielkiego placu pokrywają wówczas sterty ziemniaków, owoców mango, papai, ananasów, a nawet egzotycznych w tych rejonach świata, jabłek. Między darami natury piętrzą się kilometry kolorowych tkanin, sztaple misek, wiader i narzędzi ogrodniczych.





piątek, 5 kwietnia 2013

Zanzibar – Dar es Salam – wioska Soni



Dzień 165. Zanzibar Dar es Salam Soni.  

Ze smutkiem opuszczam rybacką chatkę na rajskiej plaży. Wieczorem trzeba jednak znaleźć się w Kamiennym Mieście, by stamtąd wrócić do Dar i wyruszyć w dalszą drogę na północ Tanzanii.

Na powrotny rejs wybieramy nocny prom o wdzięcznej nazwie Flying Horse. Tym razem podróż ma trwać całą noc, gdyż pozwolenie na wpłynięcie do portu nastąpi dopiero o świcie. W tej sytuacji będziemy cumować na wodach przybrzeżnych aż do rana.

O zmierzchu stawiamy się u bram portu, gdzie po stoczeniu istnej batalii z tragarzami oferującymi pomoc przy załadunku rowerów, zajmujemy miejsca na górnym pokładzie. Katamaran jest załadowany po brzegi, zarówno na rufie, jak i na dziobie piętrzą się szafy, lustra, łóżka, lodówki, worki i beczki. Do dyspozycji gości górnego pokładu pozostają materace, które podczas nocnego rejsu, można rozłożyć w dowolnym miejscu. Monotonne kołysanie powoduje, że zaczyna ogarniać mnie senność, ale w zaśnięciu przeszkadza silna potrzeba fizjologiczna. Postanawiam wytrzymać ze względu na odór, jaki roznosi się z toalety.

Punktualnie o szóstej rano, katamaran o nazwie Latający Koń cumuje przy nabrzeżu w Dar Es Salaam. Prosto stamtąd ruszamy na północ, w kierunku gór Usambara. Ponad trzystu kilometrowy dystans do miasteczka Mombo kosztuje nas trzy dni monotonnej jazdy przez rozległą sawannę. Za miasteczkiem Mwanga na horyzoncie zaczyna majaczyć szczyt Kilimandżaro. Od Białej Góry dzieli nas jeszcze mnóstwo kilometrów, ale jej widok powoduje, że zaczynam myśleć o coraz bliższym końcu podróży. Nie wiem, jak ją zniosę?


Upał daje się we znaki.  Wypijam nieprawdopodobne ilości płynów. Stałym elementem naszej diety na tym odcinku drogi stają się orzeszki i gotowane jajka, jakie oferują przydrożni sprzedawcy. Na każde jajko przysługuje, owinięta w gazetę, darmowa szczypta soli. Jajka dostępne są wszędzie i o każdej porze dnia i nocy, więc po trzech dniach, mam wrażenie, że lada moment zamienię się w kurę.

W Mombo z nieskrywaną radością okupujemy uliczną frytkarnię. Miasteczko robi miłe wrażenie, ale celem naszej podróży jest położona w górach wioska Soni. Po zaopatrzeniu się w wodę i benzynę do kuchenki, ruszamy więc w drogę. Przed nami 16 km stromej ścieżki. Jak można się było spodziewać dostaję w kość, bo ani jeden kilometr nie jest płaski. Krok po kroczku pokonuję strome wzniesienia. Nie ma mowy o jeździe. Od prowadzenia objuczonego roweru bolą mnie ramiona. Ubolewam nad swoją głupotą w wożeniu tylu pamiątek! Mam ochotę wrzucić je w przydrożne krzaki. Atak zrzędliwego monologu przerywają mi jednak niewyobrażalne widoki. Wśród malowniczych gór podziwiam porozrzucane skupiska chat. W dolinie płynie rzeka tworząc miejscami piękne wodospady. Do tego bujne rośliny pobudzone do życia kończącą się porą deszczową i zapachy tropikalnego świata. Góry Usambara. Jak to ładnie brzmi! Tak odkrywczo i podróżniczo.



Wioska Soni ze wszystkich stron otoczona jest zielonymi wzgórzami, na których tu i ówdzie majaczą gromadki słomianych chat. Siedlisko wioski składa się z placu targowego otoczonego parterową zabudową.


Wynajmujemy pokój w niebieskim hoteliku prowadzonym przez sędziwego mężczyznę, który dobrze mówi po angielsku i od pierwszej chwili bardzo się o nas troszczy. Orzeka, że jesteśmy stanowczo za chudzi.  Takie stwierdzenie pobudza moją chorą wyobraźnię. Za chudzi na co? Włącza mi się pod czaszką czerwone światełko i już widzę nas w roli Jasia i Małgosi, a jego Baba Jagi. Z profilu nawet mi ją trochę przypomina, a ściany w korytarzu są do połowy pomalowane czarną, jak smoła farbą! Teraz nas zamknie, podtuczy, a potem zje! I nawet nikt się o tym nie dowie, bo niby kto w Mombo zezna, że poszliśmy w kierunku Soni? Nie, na pewno mam stanowczo zbyt monotonną dietę! Misjonarze uprzedzali, że to może odbijać się na psychice


poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Zanzibar, Tanzania

157 dzień podróży. Zanzibar.

Prom odpływa o 13:00. Na przystani jesteśmy godzinę przed czasem. Spotykamy rowerzystę z Wielkiej Brytanii, który po kilku miesiącach spędzonych w Rwandzie, Ugandzie i Tanzanii udaje się na kilkudniowy pobyt na Zanzibarze, gdzie zakończy swoją afrykańską przygodę. Podróż na górnym pokładzie spędzamy wspólnie. Wymieniamy się informacjami o wyspie i doświadczeniami z Czarnego Lądu.

O 15:00 dopływamy do znanego z fotografii malowniczego brzegu Zanzibaru. Nim załoga zdąży wysunąć trap, na pokład przez burtę wdzierają się zgraje tragarzy, gotowych wtaszczyć na pobrzeże wielkie torby, paki i kartony należące do tłoczących się przy wyjściu pasażerów. Z trudem przepychamy się do wyjścia, w końcu udaje nam się opuścić bramy portu. Postanawiamy zostać na nocleg w Zanzibar Town.

Razem z nowym towarzyszem podróży zatrzymujemy się w kolonialnym hoteliku na starym mieście. Za niewielkie pieniądze wynajmujemy przestronne pokoje na parterze. Śniadanie jest wliczone w cenę.  Trzeci pokój zamieszkuje miły starszy Francuz, który odbywa samotną podróż dookoła świata. Jest w drodze już 260 dni i z ochotą przyłącza się do naszej kompani. O 17: 00 w europejskim składzie ruszamy na zwiedzanie Kamiennego Miasta. Kluczymy wąskimi uliczkami przypominającymi do złudzenia arabską medinę z państw Afryki Północnej. Jest przyjemnie chłodno, gwarno i kolorowo. Pijemy herbatę z mlekiem w jednej z kafejek starego miasta. Francuz, jak z rękawa sypie dowcipnymi opowieściami ze swojego życia usłanego podróżami. W istocie, wygląda jak rasowy wilk morski i nie toleruje zegarków. Miło się go słucha. Brytyjczyk mówi zdecydowanie mniej, ale jest kopalnią wiedzy o Ugandzie, w której zakochał się bez pamięci.

 



Zanzibar Town Paje

Rano wyruszamy w kierunku wschodniego wybrzeża. Francuz wybiera się autostopem na północny skrawek wyspy, a Brytyjczyk zostaje w Kamiennym Mieście. Pożegnaniom nie ma więc końca. Nie cierpię pożegnań, bo zawsze ogarnia mnie przy nich totalna chandra. Jeśli się nie pilnuję, potrafię się zupełnie rozkleić. Wszelkie pożegnania w dobitny sposób uzmysławiają mi nieuchronne zjawisko przemijania.

Mijamy liczne, pełne zgiełku wioseczki, diametralnie różne od uśpionych nieco osad lądowej Tanzanii. Wjeżdżamy na obszary porosłe gigantycznymi drzewami mango, bananowcami i palmami kokosowymi. Przemierzając zacienione aleje tych owocowych gajów, do nozdrzy dochodzi coraz silniejsza woń przypraw, których uprawy zaczynają zdominowywać krajobraz. Przyprawy to główny towar eksportowy i zarazem symbol Zanzibaru. Wzdłuż drogi, co rusz kuszą kolorowe stragany, na których można się zaopatrzyć chyba we wszystkie gatunki egzotycznych owoców.

Od miejscowości Maczangani okolica znacznie się zmienia. Drzewa owocowe ustępują miejsca resztkom bujnego lasu tropikalnego, objętego rezerwatem przyrody Jozani. Tuż przed jego granicami przy szosie pojawiają się znaki ostrzegawcze z wizerunkiem małpki Columbus. Już kilka metrów za znakiem udaje nam się zobaczyć spore stadko tego endemicznego gatunku. Sympatyczne Columbusy baraszkują na rozłożystej palmie. Drzewo to musi być jednym z ich ulubionych siedlisk, gdyż po chwili, jak spod ziemi, wyrasta przed nami grupka niemieckojęzycznych turystów obwieszonych kamerami. Ich przewodnik pęka z dumy, że udało mu się wytropić małpy. Najwyraźniej musieli łyknąć historyjkę, że wypatrzenie Columbusa graniczy z cudem, gdyż wszyscy uczestnicy wyprawy z uznaniem klepią go po ramieniu i wręczają napiwki. Mijając wejście na teren rezerwatu, poprzedzone ekspozycją przyrodniczą, napotykamy ofertę tropienia Columbusów z przewodnikiem, po jakże okazyjnej cenie 8 dolarów amerykańskich od osoby. Około piętnastej docieramy do maleńkiej wioski Paje celu naszej zanzibarskiej podróży.


Na niewielkim placyku zamykającym drogę dojazdową do wioski stoi miniaturowy kiosk z napojami. Jego właściciel uśmiechnięty mężczyzna o ciepłym spojrzeniu, wita nas przyjaźnie i oferuje nocleg w rybackiej chacie na plaży. Propozycja wydaje się kusząca, tym bardziej, że nie mamy sprecyzowanych planów noclegowych. Sprzedawca pozostawia swój posterunek i prowadzi nas labiryntem piaszczystych uliczek, między glinianymi domostwami mieszkańców wioski. Rowery zapadają się w piachu. Po kilku minutach stajemy przed drzwiami małego budyneczku z obszerną werandą. Tuż przed nią, na bielusieńkiej plaży piętrzą się sterty splątanych sieci rybackich. Poza tym tylko błękitne niebo, lazurowe wody oceanu i tysiące strzelistych palm kokosowych zmieniających ten maleńki zakątek świata w prawdziwy rajski ogród.

I tak oto rozpoczyna się moja przygoda z Zanzibarem. Jestem zachwycona.


Zanzibar. Paje.

Przez kilka dni nie ruszamy się ani na krok, delektując się miejscem. Odbywamy jedynie spacery do wioski, gdzie za każdym razem przyjmują nas z radością. Mieszkańcy są wspaniali. Czuję się, jakbym znalazła się w jakiejś utopijnej krainie, która nie istnieje.

Dachy glinianych chatek w większości pokryte są liśćmi palm, chociaż zdarza się i blacha falista, która burzy harmonię. Że też w każdym magicznym zakątku świata trzeba zobaczyć ingerencję białego człowieka, który w wyniku swoich chorych wizji, postanowił ulepszyć życie dzikusów.

W wiosce znajduje się kilka sklepików Grocery, ale po większość produktów i tak trzeba chodzić po domach. W innym gospodarstwie kupuje się jajka, gdzie indziej wypiekany, co rano chleb. Ktoś sprzedaje pomidory, a jeszcze u kogo innego można zaopatrzyć się w świeży drób. Początkowo mamy problem z zapamiętaniem poszczególnych adresów, ale uczynni mieszkańcy wskazują nam właściwe ścieżki. Wszyscy są ciekawi świata i chętni do rozmów. Bariery językowe nie stanowią przeszkody. Po powrocie do kraju będę chyba mistrzem kalamburów! Wodę pitną czerpiemy ze studni położonej w centrum wioski. Z powodu braku odpowiedniego wiaderka ze sznurem i w tej sytuacji jesteśmy zdani na życzliwość tubylców.

Co rano, kiedy przychodzi odpływ, większa część mieszkańców wioski udaje się nad brzeg oceanu. Na jego dnie odkrywają się niezliczone uprawy rafii. Każdy gospodarz ma tu własne poletko wyznaczone ogrodzeniem ze sznurka! Nie do wiary! Lubię uczestniczyć w tym wodorostowym rytuale. Uprawa rafii polega na doglądaniu grządek, zbiorach i suszeniu na słońcu. Potem eksportowana w świat znajduje zastosowanie w produkcji materacy. Wraz z przypływem wszystkie ogródki skrywają się pod wodą, by następnego ranka, znów dać pracę swym właścicielom.


Popołudniami - spacery po rajskich plażach. Kocham to zajęcie. Po zachodzie słońca nie pozostaje już nic innego, jak z Sienkiewiczem w ręce wyjść z filiżanką czarnej kawy na taras, gubić wzrok w nieznanych konstelacjach, słuchać westchnień fal Oceanu Indyjskiego i patrzeć, jak księżyc rozściela na nim złoty, drgający gościniec.