Przed świtem żegnamy się z Dziaduniem, jakbyśmy znali się od lat. Są łzy i ciepłe słowa. Wreszcie ruszamy w stronę Lushoto – stolicy gór Usambara, leżącej na wysokości 1400 m n.p.m., w odległości 16 km od Soni. Chcemy odwiedzić to miejsce przed powrotem na właściwą trasę w kierunku Kilimandżaro. Przez pierwsze dwa km droga wije się pod górę, przez kolejne pięć prowadzi stromym zjazdem, by dalej znów kazać nam się wspinać. Nie jest jednak aż tak ciężko, jak w przypadku trasy do Soni. A może jestem bardziej wypoczęta i zregenerowana? Widoki znów zachwycają. Porośnięte drzewami pagóry wyglądają majestatycznie i tajemniczo. Mijamy grupkę zawodzących kobiet. Z twarzami zwróconymi ku szczytom modlą się do swych przodków. Zatrzymujemy się na pięknie utrzymanej farmie prowadzonej przez siostry zakonne – Usambara Sisters. Decydujemy się na zakup wyrabianego na miejscu żółtego sera. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam taki rarytas?! Z trudem opieramy się pokusie, by od razu nie skonsumować całej porcji.
Lushoto okazuje się niewielkim miasteczkiem, którego centrum, podobnie jak w Soni, skupia się wokół placu targowego. Zabudowa jest jednak nieco bardziej okazała, no i jest bank! Nie mamy zbyt dużo czasu, bo przed nami daleka droga do następnego noclegu. Zaraz po śniadaniu w postaci ugali z papają, ruszamy więc w kierunku Soni i dalej w dół. W świetle poranka widoki na trasie z Soni prezentują się inaczej. Mam wrażenie, że góry są jeszcze piękniejsze! W Mombo zatrzymujemy się tylko na zakup śliwek i dalej w drogę. Mijamy mniejsze i większe wioski. W jednej z nich wypijamy oranżadę. Każdy nasz ruch obserwuje trzydziestka dzieci. Wyglądają, jakby w życiu nie widziały białego człowieka. A może nie z takim obrazem go utożsamiają? Większość Białych, jakich spotkaliśmy dotąd na Czarnym Lądzie, w istocie wyglądała nieco bardziej „luksusowo”. A my? Obraz nędzy i rozpaczy. Stan dwóch podkoszulek na głowę, noszonych na zmianę przez 160 dni nie rzuca na kolana. Do tego wyświechtane portki, które wieczorami pokrywam niezliczoną ilością zabawnych hafcików, zdeptane sandały, spalona słońcem czapka nosząca znikome ślady niebieskiej krateczki, no i włosy strzyżone przy widelcu. Dobrze, że nigdy nie byłam zbyt wrażliwa na punkcie swojego wyglądu. No i że nie mam zbyt częstego dostępu do lustra. W przeciwnym razie mogłabym doznać załamania nerwowego.
Po przejechaniu dziewięćdziesiątego siódmego kilometra zaczynam czuć się dość dziwnie. Wszystko mnie boli, a czoło pokrywają krople zimnego potu. Winię za to długą trasę i słońce, które przygrzewa dziś ze zdwojoną siłą. Muszę odpocząć, więc rozkładamy się pod przydrożnym drzewem. Z jednej strony, dobrym pomysłem wydaje się rozbicie pod nim obozowiska lecz z drugiej - nie uśmiecha mi się biwakowanie na dziko. Mam ochotę na kąpiel. Ucinam piętnastominutową drzemkę i ruszamy w dalszą jazdę do najbliższego miasteczka, do jakiego, jak mówią ludzie, pozostaje godzina jazdy rowerem. Czuję się coraz gorzej. Po ośmiu kilometrach napotykamy na zbawienny znak wskazujący dróżkę na camping nad rzeką Pangani. Postanawiamy skorzystać z takiej okazji, tym bardziej, że reklama nęci: HOT SHOWERS, BAR and RESTAURANT.
Rzeczywiście, kemping leży tuż nad brzegiem rzeki, w odległości 1,3 km od głównej drogi, tyle że bar i restauracja istnieją tylko na znaku, a woda w prysznicu właśnie się skończyła. Ze względu na brak pompy, mycie będzie możliwe dopiero jutro, kiedy ktoś napełni zbiorniki ręcznie.
Nie mam siły jechać dalej. Rozbijamy obóz pośrodku buszu, niedaleko słomianej chaty białego właściciela imieniem Massy. Oprócz niego ten uroczy zakątek zamieszkuje jeszcze John – starszy czarnoskóry pomocnik Massego oraz kudłaty pies. Siedzę pod drzewem, kręci mi się w głowie. Odczuwam taki ból kończyn i pleców, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyłam. Teraz jeszcze tylko ochłoda w wodzie z rzeki, jaką w między czasie przynoszą w wiadrach i mogę położyć się w namiocie. Podczas chwili nieuwagi -pies, który od samego początku natrętnie się przytula, zżera cały kawał sera z Lushoto, który z namaszczeniem oszczędzamy przez cały dzień! Cham! Jak ja go w tej chwili nienawidzę!
Tanzania. Pangani River.
W nocy mam 40 stopni gorączki i jest mi tak zimno, jakbym właśnie odbywała podróż przez Biegun. Nie ma szans na lekarza. Massy i John orzekają malarię. Na dodatek po wizycie w rejonach nadmorskich może być to odmiana odporna na Chloroquinę, więc od razu zaczynam leczenie Mefloquiną. Na szczęście mamy ze sobą całą stosowną apteczkę. Zapowiada się, zatem dłuższy nieprzewidziany pobyt nad rzeką Pangani.
Koło południa jest znacznie lepiej. Zatem diagnoza była słuszna. Nadal czuję się słabo i nie mam siły wstać, ale gorączka ustąpiła. Leżę w otwartym namiocie i patrzę na spokojny nurt rzeki. Przed wejściem waruje kundel, któremu jeszcze nie wybaczyłam podłego występku z serem. Ma jednak tak żałosną minę i tak wierne oczy, że moje serce mięknie z minuty na minutę. Chce mi się pić, jak nigdy w życiu, ale nie ma czym ugasić pragnienia. Mąż pojechał do najbliższej wioski po prowiant, ale długo nie wraca. John przynosi mi butelkę ze słabą herbatą, jak sądzę po kolorze, ale okazuje się, że jest to woda z rzeki, którą „można pić bez obawy.” Po wczorajszej diagnozie i tym, jak się przejmował moją chorobą, mam do niego zaufanie, ale nie na tyle, by się tego napić. Czekam z nadzieją, że zaraz przybędzie zapas wody pitnej. Przybywa, a i owszem, tyle, że nie ma wody, ani niczego innego do picia. Zatem Coli nie da się kupić w KAŻDYM miejscu na świecie! Po za tym jajka, zawinięta w gazety papka z ugali, trochę bami, cebula, ziemniaki, banany i kilka wysuszonych na słońcu, chudych ryb nafaszerowanych równie suszonymi mrówkami. To wszystko, co można zdobyć w dwóch pobliskich wioskach. Z głodu nie umrzemy. Gorzej z piciem. Za namową John’a przygotowujemy filtr z plastikowej butelki i grubej warstwy papieru toaletowego. Z pomocą nowego „urządzenia” poprawiają się walory smakowe i kolorystyczne czerpanej z rzeki wody. Nadal trąci mułem i przypomina herbatę, ale jest bardziej klarowna. Smaku mułu nie można się pozbyć nawet w długim procesie gotowania, ale po trzecim kubku przestaje on przeszkadzać. John obiecuje, że zdobędzie dla mnie butelkę Coli i wysyła gdzieś młodego chłopaczka na rowerze z plastikową skrzynką w miejscu bagażnika. W pobliżu obozu żyją małpy Sykes, kolorowe jaszczury, liczne ptactwo i obrzydliwe czarne skorpiony. Tych tu pełno. Trzeba uważać, by nie weszły do namiotu. Dziwne. Sądziłam, że jak skorpiony, to tylko pustynia, a nie busz nad rzeką!
Po drugiej stronie rzeki, gdzie nie ma ludzkich skupisk, wylegują się hipopotamy.
Tanzania. Kilka dni nad Pangani River.
Z każdym dniem czuję się coraz lepiej, tylko z powodu mieszanki Mefloquiny i antybiotyku jestem bardzo osłabiona. Po za tym, podoba mi się życie nad Pangani River. Takie proste, jak w całej Afryce, zresztą. Zgodne z naturą, jej cyklem. Od wschodu do zachodu słońca. A jak taka prostota wciąga! Oj wciąga! Myślę, że człowiek żyjący w kieracie dnia codziennego, który nie doświadczył nigdy takiej formy prostoty, nie jest w stanie sobie wyobrazić, jak uzależniający jest to stan. Jak rzeczy i sprawy ważne w Europie, tutaj stają się maluczkie i nieistotne. Jak zmienia się perspektywa patrzenia na życie, na materię, na wolność. Jestem wdzięczna losowi, że dane mi jest doznać takiego stanu, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, jak trudny będzie powrót do rzeczywistości zabieganego świata.
Wczoraj skonstruowaliśmy najprawdziwszą tarkę do tarcia ziemniaków na placki. Wystarczyło podziurkować starym gwoździem puszkę po fasoli. Trze, aż iskry idą! A jakie placki wychodzą! Ich smak różni się od tych domowych, zapewne przez smażenie na ognisku.
Czuję się już zupełnie dobrze. Lada dzień będzie można jechać dalej. Kiedy pomyślę, że niedługo podróż się kończy, ściska mnie w gardle. Staram się jednak odsuwać od siebie ten przykry fakt. Od rana zabieram się za generalne porządki. Deszcze odeszły na dobre, więc można pokusić się o wypranie śpiworów. Trzeba pójść w dół rzeki. Obowiązuje podział na plażę damską i męską, gdzie tubylcy, w zależności od płci oddają się czynnościom higienicznym. Kobiety mają dodatkową przestrzeń na pranie. Dołączam do nich ze swoim śpiworem. Nie wzbudzam zdziwienia na twarzach, bo nasz kilkudniowy pobyt w buszu rozniósł się po okolicy z prędkością światła.
Rześka i radosna ruszam w kierunku obozowiska, ale zatrzymuję się na pobliskiej łączce i rozkładam rzeczy na kamieniach. Tak właśnie tutejsze kobiety suszą pranie. Nie wieszają na sznurkach, tylko układają na gorących wielkich kamieniach. Okolica obfituje we wszelkiej maści głazy, więc miejsca na suszenie starczy dla każdego. Temperatura jest tak wysoka, że widać jak wilgoć momentalnie wyparowuje. Jestem szczęśliwa. Nucę Międzynarodówkę. Nie wiem, dlaczego akurat to, ale jakoś samo przyszło.
W dniu odjazdu przyjeżdża chłopczyk ze skrzynką na bagażniku roweru i przywozi butelkę Coli. John dotrzymał słowa… Mam łzy w oczach.