piątek, 5 kwietnia 2013

Zanzibar – Dar es Salam – wioska Soni



Dzień 165. Zanzibar Dar es Salam Soni.  

Ze smutkiem opuszczam rybacką chatkę na rajskiej plaży. Wieczorem trzeba jednak znaleźć się w Kamiennym Mieście, by stamtąd wrócić do Dar i wyruszyć w dalszą drogę na północ Tanzanii.

Na powrotny rejs wybieramy nocny prom o wdzięcznej nazwie Flying Horse. Tym razem podróż ma trwać całą noc, gdyż pozwolenie na wpłynięcie do portu nastąpi dopiero o świcie. W tej sytuacji będziemy cumować na wodach przybrzeżnych aż do rana.

O zmierzchu stawiamy się u bram portu, gdzie po stoczeniu istnej batalii z tragarzami oferującymi pomoc przy załadunku rowerów, zajmujemy miejsca na górnym pokładzie. Katamaran jest załadowany po brzegi, zarówno na rufie, jak i na dziobie piętrzą się szafy, lustra, łóżka, lodówki, worki i beczki. Do dyspozycji gości górnego pokładu pozostają materace, które podczas nocnego rejsu, można rozłożyć w dowolnym miejscu. Monotonne kołysanie powoduje, że zaczyna ogarniać mnie senność, ale w zaśnięciu przeszkadza silna potrzeba fizjologiczna. Postanawiam wytrzymać ze względu na odór, jaki roznosi się z toalety.

Punktualnie o szóstej rano, katamaran o nazwie Latający Koń cumuje przy nabrzeżu w Dar Es Salaam. Prosto stamtąd ruszamy na północ, w kierunku gór Usambara. Ponad trzystu kilometrowy dystans do miasteczka Mombo kosztuje nas trzy dni monotonnej jazdy przez rozległą sawannę. Za miasteczkiem Mwanga na horyzoncie zaczyna majaczyć szczyt Kilimandżaro. Od Białej Góry dzieli nas jeszcze mnóstwo kilometrów, ale jej widok powoduje, że zaczynam myśleć o coraz bliższym końcu podróży. Nie wiem, jak ją zniosę?


Upał daje się we znaki.  Wypijam nieprawdopodobne ilości płynów. Stałym elementem naszej diety na tym odcinku drogi stają się orzeszki i gotowane jajka, jakie oferują przydrożni sprzedawcy. Na każde jajko przysługuje, owinięta w gazetę, darmowa szczypta soli. Jajka dostępne są wszędzie i o każdej porze dnia i nocy, więc po trzech dniach, mam wrażenie, że lada moment zamienię się w kurę.

W Mombo z nieskrywaną radością okupujemy uliczną frytkarnię. Miasteczko robi miłe wrażenie, ale celem naszej podróży jest położona w górach wioska Soni. Po zaopatrzeniu się w wodę i benzynę do kuchenki, ruszamy więc w drogę. Przed nami 16 km stromej ścieżki. Jak można się było spodziewać dostaję w kość, bo ani jeden kilometr nie jest płaski. Krok po kroczku pokonuję strome wzniesienia. Nie ma mowy o jeździe. Od prowadzenia objuczonego roweru bolą mnie ramiona. Ubolewam nad swoją głupotą w wożeniu tylu pamiątek! Mam ochotę wrzucić je w przydrożne krzaki. Atak zrzędliwego monologu przerywają mi jednak niewyobrażalne widoki. Wśród malowniczych gór podziwiam porozrzucane skupiska chat. W dolinie płynie rzeka tworząc miejscami piękne wodospady. Do tego bujne rośliny pobudzone do życia kończącą się porą deszczową i zapachy tropikalnego świata. Góry Usambara. Jak to ładnie brzmi! Tak odkrywczo i podróżniczo.



Wioska Soni ze wszystkich stron otoczona jest zielonymi wzgórzami, na których tu i ówdzie majaczą gromadki słomianych chat. Siedlisko wioski składa się z placu targowego otoczonego parterową zabudową.


Wynajmujemy pokój w niebieskim hoteliku prowadzonym przez sędziwego mężczyznę, który dobrze mówi po angielsku i od pierwszej chwili bardzo się o nas troszczy. Orzeka, że jesteśmy stanowczo za chudzi.  Takie stwierdzenie pobudza moją chorą wyobraźnię. Za chudzi na co? Włącza mi się pod czaszką czerwone światełko i już widzę nas w roli Jasia i Małgosi, a jego Baba Jagi. Z profilu nawet mi ją trochę przypomina, a ściany w korytarzu są do połowy pomalowane czarną, jak smoła farbą! Teraz nas zamknie, podtuczy, a potem zje! I nawet nikt się o tym nie dowie, bo niby kto w Mombo zezna, że poszliśmy w kierunku Soni? Nie, na pewno mam stanowczo zbyt monotonną dietę! Misjonarze uprzedzali, że to może odbijać się na psychice