Dziadunio, jak nazywam opiekuna hoteliku od rana do wieczora komenderuje, co też mamy robić. Ustala nam trasy spacerów po okolicy, wyznacza godziny posiłków w miejscowej restauracji i odpoczynku na hotelowej werandzie. Dwa razy na dzień zarządza nawet kąpiel, ustawiając pod drzwiami pokoju wiadro z zagrzaną na ognisku wodą. Przy tej okazji stara się wymusić na nas użycie szarego mydła, które służąc gościom hotelowym jest z namaszczeniem przechowywane w szufladzie biurka pełniącego funkcję recepcji. Nieprzestrzeganie dziadkowych nakazów skutkuje śmiertelną obrazą naszego gospodarza, która trwa nie dłużej niż dwadzieścia minut i objawia się głuchym milczeniem z jego strony. Kiedy nie jest obrażony, mówi non-stop, racząc nas opowieściami sąsiedzko-rodzinnymi. Dziadunio jest zachwycony naszą botswańską kuchenką, którą prezentuje z dumą wszystkim gościom hotelowym. Owa prezentacja, od zapalania i gaszenia płomienia począwszy, a na gotowaniu wody skończywszy, odbywa się w sposób indywidualny dla każdego gościa. Dziadunio puka, bowiem do drzwi poszczególnych pokoi i demonstruje zalety kuchenki każdemu z osobna.
Życie w Soni skupia się na gwarnym targowisku, które ze zdwojoną siłą ożywia się w dni targowe. Wtedy do wioski schodzą mieszkańcy wszystkich okolicznych górskich osad. Każdy centymetr niewielkiego placu pokrywają wówczas sterty ziemniaków, owoców mango, papai, ananasów, a nawet egzotycznych w tych rejonach świata, jabłek. Między darami natury piętrzą się kilometry kolorowych tkanin, sztaple misek, wiader i narzędzi ogrodniczych.