czwartek, 19 grudnia 2013

Safari w cieniu obozowiska

Park Krugera. Afryka Południowa. 

Od świtu przemierzamy zakurzone szlaki parku Krugera. Po wieczornym „zagraniu” z dokarmianiem hien w obozowisku, nie mam humoru, gdyż oczyma wyobraźni widzę tłumy wyelegantowanych Niemców w białych skarpetkach cmokających na lwy, niczym rozpieszczone koty w salonach ich bogatych rezydencji. Rzeczywistość okazuje się jednak bardziej łaskawa, gdyż szlaki nie są tak „ludne”, jak obóz. Dobry humor wraca wraz z pojawieniem się na horyzoncie czwórki żyraf. Niesamowite! Przechodzą z gracją obok rozklekotanej „limuzyny” Niki’ego. Zatrzymujemy się i z niedowierzaniem patrzymy, jak delikatnie obskubują kolczaste gałązki krzewów. Już nic więcej nie jest mi potrzebne do szczęścia. Mogę tu siedzieć do rana i gapić się na nie bez końca. Niki uprzedza, że to dopiero początek. Ma rację. Nie ujeżdżamy zbyt daleko, gdy znów zatrzymujemy się za drzewem, bo na wyciągnięcie ręki pasą się zebry i antylopy. Z poczuciem filmowca i odkrywcy w jednym stoję, jak wryta i delektuję się chwilą. Sawanna. Prawdziwa afrykańska sawanna. Poranek jest gorący, niebo błękitne z kilkoma obłokami. Powietrze pulsuje. Słychać bzyczenie owadów. Mimo tabunów turystów w obozowisku, wydaje się, jakbyśmy byli tu sami.  Zebry nie zwracają na nas uwagi. Żyją własnym życiem i nie zdają sobie sprawy, jak w wielką frajdę nam fundują. Po jakimś czasie na drodze wyłaniają się guźce. Są przezabawne. Niki ma gdzieś i gużce i zebry i żyrafy. Mówi, że safari można uznać za udane dopiero, gdy zobaczy się Wielką Piątkę: słonia, lwa, nosorożca, bawoła i lamparta. Piątka tych zwierząt nazywana jest wielką, gdyż to one są uznawane w Afryce za najgroźniejsze dla człowieka. A co z hipopotamem? Przecież to on jest zabójcą największej liczby ludzi na Czarnym Kontynencie. Niki przyznaje mi rację i dodaje, że właściwie, to powinno się mówić o Wielkiej Siódemce, do której należałoby „dorzucić” jeszcze komara. Wszak malaria jest jeszcze większym zabójcą, z „rąk” którego ginie co roku ok. 2 mln ludności! Z malarii przeskakujemy na AIDS, kolejnego afrykańskiego „mordercę”, potem problemy głodu, rasizmu, nierówności społecznych i chwili jesteśmy tak nakręceni, że zapominamy o naszym safari. Kto by pomyślał, że wczoraj Niki prawie się nie odzywał... Na ziemię sprowadzają nas dopiero dwa dorosłe słonie z malutkim, które wyrastają przed samochodem niczym góry na widnokręgu. Na szczęście jedziemy tak niewielką prędkością, że prawie nie odczuwamy hamowania. Słonie „przepływają”, jak obłoki po niebie. Ich wielkość, w porównaniu ze słoniami indyjskimi, robi wrażenie. Nieopodal znowu żyrafy!
Przez kolejne dwie godziny nie spotykamy nic poza kilkoma antylopami i guźcami. Jedziemy żółwim tempem, zatrzymujemy się, czatujemy w krzakach. NIC. Tu i ówdzie kilka czapli, dzioborożców, jakieś wielkie ptaszyska o „twarzach” indyka. Koło południa w korycie wyschniętej rzeki Niki zarządza przerwę. Wsuwamy kanapki, zapijamy ciepłą, jak zupa Colą. Jesteśmy zmęczeni upałem, ale szczęśliwi. Niki mniej. Z Wielkiej Piątki spotkaliśmy dopiero słonie! Jedziemy dalej, chociaż monotonny krajobraz sawanny sprawia, iż wydaje się, że stoimy w miejscu. Po kilku kilometrach Niki nagle cofa. Mówi z przejęciem, że widział lwicę. Zatrzymuje auto naprzeciwko skały. Wyrywamy sobie lornetkę i skupiamy wzrok we skazanym punkcie. Rzeczywiście! Pod skała leży lwica. Może drzemie? Oczy ma przymknięte, język wystawiony. Dyszy, jak zmęczony pies. Stoimy przez dwadzieścia minut. Niki bezszelestnie podjeżdża bliżej. Samica nawet nie drgnie. W końcu pojawia się i lew! Okazały, piękny z wielką grzywą, jak z obrazka! Stoi na kłodzie ściętego drzewa i patrzy w naszą stronę, jakby prezentował swoją władzę. Nie kryjemy emocji, chociaż nikt nie waży się nawet pisnąć. Odjeżdżamy po kolejnych dwudziestu minutach, a po jakimś czasie najprawdopodobniej zjawiamy się na terytorium pawianów. Drogę oblegają całe rodziny. Dorosłe samce, samice z dziećmi. Siedzą. Iskają się i mają nas gdzieś. Możemy do woli fotografować. Znowu upływa godzina. Pot leje się z nas strumieniami. W świetle popołudniowego słońca sawanna jeszcze bardziej urzeka i wydaje się jeszcze bardziej cicha. Tylko cielska jakiś gigantycznych bąków, co jakiś czas zagłuszają „odgłos” rozgrzanego powietrza.
W drodze powrotnej do obozowiska nad wysychającą stróżką rzeki widzimy masywne cielsko czarnego nosorożca. Jak na takie gabaryty, przemieszcza się całkiem zgrabnie. Niki opisuje makabryczne obrazy nosorożców z obciętymi przez kłusowników rogami. Po takim akcie przemocy zwierzę generalnie ginie, chociaż Niki mówi, że widział na wolności nosorożca z zabliźnionym miejscem po rogu. Jakiś szczęściarz, który przeżył atak barbarzyńców… Temat schodzi na kłusownictwo. Wracamy do obozu. Za nami udany dzień. Widzieliśmy trójkę z Wielkiej Piątki, ale Niki nie traci nadziei, że jutro zobaczymy pozostałych „bohaterów”.  Po uśpionej sawannie, obozowisko stanowi niemiły kontrast. Turyści w białych skarpetkach i „przepisowych” kapeluszach typu safari taszczą skrzynki piwa. Zewsząd unosi się zapach grillowanego mięsa.  Hieny na swoich stanowiskach wyczekująco chichocą pod ogrodzeniem. Ktoś puszcza Abbę! Nie mam nic do Abby, ale żeby na safari?! W sercu sawanny?! Ktoś w mokasynach ze skóry krokodyla i białej koszulce Polo przebiega obok naszych namiotów w… silikonowej masce nosorożca...

Jesteśmy zmęczeni. Pakujemy się do śpiworów i zasypiamy przy ognisku. Hieny i Abba zagłuszają cykady. A niech tam! I tak jest fajnie!