sobota, 9 marca 2013

Zambia, Livingstone - Wodospady Wiktorii i wigilia Bożego Narodzenia

Jak na przerwę w podróży, to wstaję bardzo wcześnie. Mój organizm przywykł do rowerowego rygoru, który łączy się, między innymi, z wczesnym chodzeniem spać i wczesnym wstawaniem. Funkcjonowanie od wschodu do zachodu słońca sprzyja podwyższeniu witalności, co przy dużym wysiłku fizycznym ma na człowieka ogromny wpływ. Tym samym wyzbywam się potrzeby porannego leniuchowania.

Po przeliczeniu podróżniczego budżetu, postanawiamy przeznaczyć jego część na skromne podarki dla ulicznych dzieci. W tym celu udajemy się do pękającego w szwach kolonialnego sklepu srogiego Hindusa i robimy zakupy. Hindus okazuje się srogi jedynie z wyglądu, gdyż udziela nam korzystnych rabatów. Kupujemy głównie artykuły spożywcze, które nadają się do spożycia bez uprzedniego przyrządzania, ale decydujemy się też na maleńkie zabaweczki. Dzieci wyciągają rączki.

Po śniadaniu idziemy na misję. Myjemy okna i lepimy pierogi na wigilię. Rosła gospodyni przyrządza jakąś lokalną potrawę i nie spuszcza nas z oczu. Kiszoną kapustę zastępujemy zwykłą, którą uprzednio gotujemy i zasmażamy. Mycie okien nie jest tu czynnością powszechną, bo towarzyszy nam spora widownia tubylców..

W południe przychodzi czas na Wodospady Wiktorii. Wreszcie! Na własne oczy zobaczę to miejsce i odznaczę je na mapie afrykańskiej przygody.




Pierwszym Europejczykiem, który zobaczył Wodospady Wiktorii w 1855 r. był Dawid Livingstone i to on, Szkot z pochodzenia, nazwał je na cześć brytyjskiej królowej. Lokalna nazwa brzmi: Mosi-oa-Tunya, co w języku Tonga oznacza Grzmiący Dym i to ona bardziej do mnie przemawia. Masa wody odbijająca się o skały i spadająca z łomotem w przepaść oddaloną o ponad 1700 metrów, tworzy specyficzny mikroklimat, który idealnie pasuje do takiego określenia.

Jestem oszołomiona hałasem. Na twarzy bezustannie czuję osiadające kropelki wody. Jakby ktoś pryskał we mnie rozpylaczem do zraszania kwiatów. Stoimy, jak wryci przy pierwszym punkcie widokowym, chociaż mapa pokazuje ich jeszcze kilka. To, co widzę, przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. Ogrom wody i rozmiar otchłani uświadamiają mi małość człowieka. Oprócz grzmiącego dymu nad gardzielą unosi się tęcza, która potęguje magię tego miejsca. Potrzebuję kilkunastu minut, by oprzytomnieć i ruszyć w kierunku pozostałych punktów widokowych. Prowadzą do nich zalesione ścieżynki. Cały czas słychać grzmot wody. Z każdego miejsca wodospad wygląda inaczej i z każdego wprowadza w osłupienie. Klucząc dróżkami dochodzimy do szerokiej równiny, którą pokrywa dość płytkie w tym miejscu, rozlewisko Zambezi. Brodząc w wodzie lub balansując na obszernych kamieniach, dochodzimy do skraju rowu. Widać stąd jego przeciwległą ścianę obleczoną w spienione strumienie. Czuję potęgę przyrody. Rozpiera mnie radość i duma zarazem, że ruszyłam w tę, jak to określa większość znanych mi osób: skazaną na niepowodzenie włóczęgę. Wiem, że skoro dotarliśmy tutaj, to i dalej też damy radę, bo jak zawsze w takich miejscach, czuję obecność Opatrzności. Boga? Natury? Losu?




W drodze powrotnej spotykamy rodzinę pawianów, która nerwowo przetrząsa pojemniki na śmieci. Dorośli są najwyraźniej wkurzeni, rozrzucając puste puszki po napojach. Dzieciarnia urządza sobie niezłą zabawę. Okazuje się, że każdą puszkę można nie tylko z dobrym efektem wylizać, ale również toczyć i podrzucać niczym piłkę. Skąd u naszych dzikich przodków takie zachowania? Nieprawdopodobne! Aby wrócić do namiotu, musimy przejść szosę, z której roztacza się widok na słynny ze względu na skoki na bandżi most na Zambezi. Jest wieczór, słońce chyli się ku zachodowi, ale śmiałków nie brakuje. Czekam, aby zobaczyć jeden ze skoków. Mam skurczony żołądek. Widzę tylko moment wypchnięcia, dalej nie mogę. Odwracam głowę. Fakt wydania równowartości stu dolarów amerykańskich na coś takiego, pozostaje dla mnie niezrozumiałym.



Wigilia. Zambia. Livingstone

W tropikach nie odczuwam atmosfery świąt. W tym roku jest inaczej za sprawą zaproszenia na misję. Pomagam w nakrywaniu do składkowej kolacji. Są nasze pierogi, potrawa lokalna, coś z Chin na bazie ryżu, dwa dania z Ameryki Południowej i polska szarlotka. Międzynarodowy charakter potraw wynika ze składu gości, którzy zostali zaproszeni przez braci. Oprócz sześciu Polaków, z których tylko my jesteśmy stanu świeckiego, są chińscy lekarze wolontariusze, siostra zakonna z Argentyny, dwie siostry z Boliwii i zakonnik z Czech. Rozmowy toczą się głównie po angielsku, ale po kolacji odbywają się spontaniczne śpiewy kolęd w rodzimych językach. Mimo podniosłej atmosfery powraca temat dzieci ulicy. Chińczycy wprowadzają nas w temat świeckiego wolontariatu.

Niebywałym przeżyciem okazuje się udział w Pasterce i nie chodzi tu o uczucia religijne lecz bardziej o samo widowisko. Trwa dwie i pół godziny, jest bardzo uroczysta i wedle lokalnego zwyczaju - w większości przetańczona. Ludzie są odświętnie ubrani. Kobiety mają na głowach kolorowe chusty. Mężczyźni w pierwszych ławkach grają na bębnach. Śpiewom i tańcom nie ma końca. Ministranci zgromadzeni wokół ołtarza również poddają się muzyce. Procesja z darami jest długa i roztańczona. Kobiety niosą w darze żywy drób i lokalne potrawy. Dziewczynki pląsają wokół. Oprócz misjonarzy odprawiających w koncelebrze, jesteśmy jedynymi białymi twarzami. Otrzymuję pozwolenie na filmowanie.