Czasem się zastanawiam, co by było, gdybym swego czasu nie
rzuciła „zwykłej” (w sensie etatowej) pracy i nie wyjechała na pierwszą daleką
włóczęgę w nieznane? Ciekawe, czy zew przygody był we mnie, czy też to ja wyruszyłam po niego? Prawda jest taka, że po powrocie z sześciomiesięcznej
rowerowej podróży przez Afrykę, już nigdy nic nie było takie same. Założę się,
że każdy, kto chociaż raz ruszył gdzieś przed siebie i na nieco dłużej „wsiąkł”
w życie uzależnione od wschodu do zachodu słońca, od przypływu i odpływu i w
życie bez zegarka, to nie może już przystosować się do
„normalności”. Zew przygody woła! Wspaniałe jest to, że każda taka włóczęga z
dnia na dzień jest okazją do poznawania nie tylko ludzi wokół, ale przede
wszystkim samego siebie.
Rzucając cieplutką posadkę, z myślą, by żyć chwilą, trzeba też
uzmysłowić sobie, że na swoje utrzymanie trzeba będzie jednak jakoś zarobić.
Dobrze wówczas schować do kieszenie aspiracje zawodowe i łapać się wszystkiego,
co przynoszą realia. „Wszystkiego” w granicach własnego morale i przekonań,
jakie nosimy w sercu, ma się rozumieć. Warto jednak, bo życie przynosi
niespodzianki, których nie można przewidzieć.
Nigdy nie śniło mi się, że w wieku trzydziestu lat i w ósmym
tygodniu ciąży zostanę… AKTORKĄ. A jednak STAŁO SIĘ. Przez dziesięć miesięcy pracowałam,
jako statysta w serialach i filmach kręconych na potrzeby rozmaitych stacji telewizyjnych
w Tajlandii. Czasem były to tylko migawki z moim udziałem, reklamówki, a
czasem role mówione w kilkuodcinkowych serialach. I tak byłam nawet bogatą żoną Taja, która nie chcąc przepisać majątku, w końcu została zamordowana.
W owym czasie w Tajlandii
kręcono także sceny do światowych produkcji „Beally of the beast” z Stevenem Seagalem,
„Synowie wiatru” z Burtem Kwoukiem, czy „Dwaj bracia” z Guy'em Pearce'em. Dacie
wiarę, że rozmawiałam ze Stevenem?! Jest wielki, sympatyczny, dowcipny,
uśmiechnięty i … mniej zarozumiały od swojego dublera.
Po "karierze" filmowej w Bangkoku przyszła kolej na pracę w
tajskiej szkole przy granicy z Kambodżą. Pierwszy kontrakt podpisałam na rok,
a potem przez kolejne pięć lat, co roku go odnawiałam. Myślę, że gdyby nie fakt, iż nie
umiem za długo posiedzieć na jednym miejscu, oraz to, że po tylu latach w tropikalnym
klimacie, zaczęłam tęsknić do pór roku, byłabym tam do dzisiaj. A może i nie? Czekały przecież nowe wyzwania.




Dlatego, jeśli źle sypiacie z powodu zastanawiania się, czy
rzucić pracę, by ruszyć w świat, powiem krótko: RZUĆCIE I RUSZAJCIE!Tego, co zobaczycie i przeżyjecie nie
zastąpi Wam żadna, nawet najcieplejsza posadka z dobrą wypłatą. Że mieszkanie,
dom i te sprawy? Znam takich, co sprzedali dom, by ruszyć w podróż dookoła
świata. Jeszcze go nie objechali, bo na razie utknęli na Zanzibarze. Że dzieci
i szkoła? Szkoły są wszędzie, dzieci szybko się uczą i jeszcze szybciej
przystosowują do nowego. Że na starość emeryturki nie będzie? Hmm… Myślę, że
tak, czy inaczej nie będzie, ale przy tym argumencie zawsze wspominam swojego
świętej pamięci kolegę, który pracując w korporacji nie brał wolnego, nie
jeździł na urlopy, by jak najwięcej zarobić i „odbić” sobie na starość. Zginął w wypadku i raczej już sobie „nie
odbije”… Dlatego: CARPE DIEM! Albo: HAKUNA MATATA, jak wolicie.
Pamiętajcie też, że niezależnie od szerokości geograficznej
zawsze znajdą się dobrzy ludzie, którzy otoczą Was swoją bezinteresowną pomocą. Zawsze znajdzie się też kwestia, w której Wy będziecie mogli pomóc im.