Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tajlandia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tajlandia. Pokaż wszystkie posty

sobota, 30 lipca 2022

Świątynia z chińskiej porcelany czyli War Arun

 Wat Arun to niewątpliwie jedna z najbardziej charakterystycznych budowli Bangkoku. Leży na zachodnim brzegu Menam, a swą nazwę zawdzięcza hinduskiemu bogu Arudzie, uosabianemu jako promienie wschodzącego słońca. 

Główna wieża (prang) mierzy 70 metrów wysokości i symbolizuję mityczną górę Meru, która według buddyzmu stanowi centrum wszechświata. Na jej szczyt, skąd podziwiać można przepiękną panoramę Bangkoku, prowadzą strome schodki.


Cechą charakterystyczną Wat Arun, która wyróżnia ją spośród tysięcy innych świątyń w Tajlandii, jest chińska porcelana wypełniająca każdy skrawek jej murów. Kolorowe fragmenty naczyń i kafelek były używane jako balast na statkach płynących niegdyś z Chin do Bangkoku. 

Oryginalny pomysł budowniczych nadał temu miejscu wyjątkowego charakteru.














sobota, 23 listopada 2013

Tajlandia, kobieta pracująca

Czasem się zastanawiam, co by było, gdybym swego czasu nie rzuciła „zwykłej” (w sensie etatowej) pracy i nie wyjechała na pierwszą daleką włóczęgę w nieznane? Ciekawe, czy zew przygody był we mnie, czy też to ja wyruszyłam po niego? Prawda jest taka, że po powrocie z sześciomiesięcznej rowerowej podróży przez Afrykę, już nigdy nic nie było takie same. Założę się, że każdy, kto chociaż raz ruszył gdzieś przed siebie i na nieco dłużej „wsiąkł” w życie uzależnione od wschodu do zachodu słońca, od przypływu i odpływu i w życie bez zegarka, to nie może już przystosować się do „normalności”. Zew przygody woła! Wspaniałe jest to, że każda taka włóczęga z dnia na dzień jest okazją do poznawania nie tylko ludzi wokół, ale przede wszystkim samego siebie. 
Rzucając cieplutką posadkę, z myślą, by żyć chwilą, trzeba też uzmysłowić sobie, że na swoje utrzymanie trzeba będzie jednak jakoś zarobić. Dobrze wówczas schować do kieszenie aspiracje zawodowe i łapać się wszystkiego, co przynoszą realia. „Wszystkiego” w granicach własnego morale i przekonań, jakie nosimy w sercu, ma się rozumieć. Warto jednak, bo życie przynosi niespodzianki, których nie można przewidzieć.

Nigdy nie śniło mi się, że w wieku trzydziestu lat i w ósmym tygodniu ciąży zostanę… AKTORKĄ. A jednak STAŁO SIĘ. Przez dziesięć miesięcy pracowałam, jako statysta w serialach i filmach kręconych na potrzeby rozmaitych stacji telewizyjnych w Tajlandii. Czasem były to tylko migawki z moim udziałem, reklamówki, a czasem role mówione w kilkuodcinkowych serialach. I tak byłam nawet bogatą żoną Taja, która nie chcąc przepisać majątku, w końcu została zamordowana.
W owym czasie w Tajlandii kręcono także sceny do światowych produkcji „Beally of the beast” z Stevenem Seagalem, „Synowie wiatru” z Burtem Kwoukiem, czy „Dwaj bracia” z Guy'em Pearce'em. Dacie wiarę, że rozmawiałam ze Stevenem?! Jest wielki, sympatyczny, dowcipny, uśmiechnięty i … mniej zarozumiały od swojego dublera.  






Po "karierze" filmowej w Bangkoku przyszła kolej na pracę w tajskiej szkole przy granicy z Kambodżą. Pierwszy kontrakt podpisałam na rok, a potem przez kolejne pięć lat, co roku go odnawiałam. Myślę, że gdyby nie fakt, iż nie umiem za długo posiedzieć na jednym miejscu, oraz to, że po tylu latach w tropikalnym klimacie, zaczęłam tęsknić do pór roku, byłabym tam do dzisiaj. A może i nie? Czekały przecież nowe wyzwania. 









Dlatego, jeśli źle sypiacie z powodu zastanawiania się, czy rzucić pracę, by ruszyć w świat, powiem krótko: RZUĆCIE I RUSZAJCIE!Tego, co zobaczycie i przeżyjecie nie zastąpi Wam żadna, nawet najcieplejsza posadka z dobrą wypłatą. Że mieszkanie, dom i te sprawy? Znam takich, co sprzedali dom, by ruszyć w podróż dookoła świata. Jeszcze go nie objechali, bo na razie utknęli na Zanzibarze. Że dzieci i szkoła? Szkoły są wszędzie, dzieci szybko się uczą i jeszcze szybciej przystosowują do nowego. Że na starość emeryturki nie będzie? Hmm… Myślę, że tak, czy inaczej nie będzie, ale przy tym argumencie zawsze wspominam swojego świętej pamięci kolegę, który pracując w korporacji nie brał wolnego, nie jeździł na urlopy, by jak najwięcej zarobić i „odbić” sobie na starość.  Zginął w wypadku i raczej już sobie „nie odbije”… Dlatego: CARPE DIEM! Albo: HAKUNA MATATA, jak wolicie. 
Pamiętajcie też, że niezależnie od szerokości geograficznej zawsze znajdą się dobrzy ludzie, którzy otoczą Was swoją bezinteresowną pomocą. Zawsze znajdzie się też kwestia, w której Wy będziecie mogli pomóc im. 





piątek, 22 listopada 2013

Stolica Laosu Vientiane i atmosfera dawnych czasów


Kolejny raz dane jest mi przekraczać granicę między Tajlandią i Laosem w Nong Khai. Tym razem towarzyszy mi jedynie Maja. Rankiem, jeszcze w tajskim Nong Khai, po raz kolejny idziemy do Sala Keoku – ciekawego miejsca z mnóstwem rzeźb przedstawiających wizerunki bóstw hinduskich, buddyjskich oraz pomniki świeckie. Najwyższa figura Buddy mierzy 25 metrów wysokości! Cały zespół nie jest zabytkowy, gdyż powstał w latach 70-tych XX wieku, ale warty odwiedzenia, zwłaszcza z dzieckiem, które zapewne zaciekawi się intrygującymi rzeźbami.


Koło południa przekraczamy granicę z Laosem. Mieszkańcy są pogodni i pozdrawiają nas na każdym kroku, co jak zawsze w takich wypadkach, wróży miły pobyt. Od granicy na moście przyjaźni do centrum stolicy – Vientiane pozostaje 30 km. Drogę tę można pokonać lokalnym autobusem, lub rykszą motorową. 



Vientiane oznacza Miasto Drzewa Sandałowego, jest bardzo przyjemna, niewielka i nie sprawia wrażenia stolicy. Dla mnie jest, po prostu, NIEPOWTARZALNA! Czas wydaje się tu stać w miejscu od czasów francuskiej kolonii.






W XIX wieku Vientiane należąc do Indochin Francuskich, była stolicą protektoratu. 
Na ulicach do dziś dają się zauważyć wpływy architektury kolonialnej. 
Dopiero w 1954 roku Laos stał się niepodległym państwem, ale już w rok później komuniści laotańscy pozostający pod wpływem Wietnamu utworzyli Laotańską Partię Ludową. Na wiele lat państwo zostało zamknięte i praktycznie odcięte od świata. Dopiero w 1992 roku otwarto granice z Tajlandią i unormowano stosunki z Chinami. Obecnie jedyną legalną partią polityczną w Laosie jest Laotańska Partia Ludowo-Rewolucyjna z prezydentem na czele. Na urzędach użyteczności publicznej wciąż wiszą czerwone flagi z sierpem i młotem.
Ponad 60% ludności wyznaje buddyzm, a ponad 30% to animiści.
Charakterystyczną budowlą w mieście jest Brama Zwycięstwa poświęcona ofiarą walki z Francuzami o niepodległość kraju. Ze szczytu rozciąga się widok na stolicę.





 
Nad Mekongiem, po zachodzie słońca rozkłada się nocny targ z wyrobami miejscowego rękodzieła. W namiotach można się również posilić przysmakami lokalnej kuchni. 
W naszej dłuższej drodze przez Azję, stęskniliśmy się za europejskim jedzeniem. Vientiane jest rajem dla naszych żołądków, gdyż na ulicznych wózkach sprzedawane są francuskie bagietki. Cieplutkie z serem i warzywami. Zastanawiamy się nawet, czy przez owe rarytasy, nie przedłużyć pobytu w laotańskiej stolicy, ale zew przygody wzywa.



środa, 20 listopada 2013

Tajlandia, Nong Khai i Sala Keoku. W drodze do Laosu



150 km przed Nong Khai stan Mai wskazuje, że gdzieś się zaziębiła. Klimat tropikalny sam w sobie nie sprzyja przeziębieniom, ale pomieszczenia klimatyzowane są gorsze od listopadowej polskiej pluchy.
Rozgrzany organizm w zetknięciu z klimatyzatorem wysiada praktycznie za każdym razem. Staramy się o tym pamiętać i przed wejściem do chłodzonego budynku założyć coś na siebie i Maję, ale czasami i to nie pomaga, gdyż zaczyna się od gardła. Tym razem zapewne kłania się sławetny McDonald. I taki z niego pożytek!
Kupuję w aptece syrop i witaminy oraz miejscową maść (jeśli chodzi o łagodzenie bólu gardła, to jest rewelacyjna!) Postanawiamy nie nocować w namiocie, tylko wynająć pokój. W nocy naszą pociechę dopada gorączka, która nie spada mimo zimnych okładów. Rano staje się jasnym, że trzeba odwiedzić lekarza. Postanawiamy dojechać do Nong Khai, od którego dzieli nas 50 km i tam udać się do szpitala.

W Tajlandii nie ma państwowych przychodni lekarskich, tylko prywatne kliniki. Najlepiej, więc udać się do szpitala. Tu, w każdym przypadku, znajduje się oddział spełniający rolę ośrodka zdrowia. Za wizytę u lekarza pobierane są opłaty (takie same od obcokrajowców, jak i od miejscowych), ale są one dość symboliczne i o wiele niższe niż w prywatnych klinikach). Szpitale utrzymane są na dość wysokim poziomie i dysponują wszelkim sprzętem. Przy rejestracji trzeba opisać objawy, poddać się ważeniu i mierzeniu ciśnienia. Dopiero po otrzymaniu kartki z opisem tych czynności, można udać się do lekarza.  Trzeba być przygotowanym na poczekanie w kolejce. Nie dużej, ale jednak.

Maja ma zapalenie oskrzeli! Wykupujemy lekarstwa i wynajmujemy miły pokoik w drewnianym hoteliku nad rzeką Mekong. Do dyspozycji mamy wygodne łóżka z moskitierami, stolik i krzesełka. Okna wychodzą na wody Mekongu. Po jego drugiej stronie widać już stolicę Laosu – Vientiane. Przyjdzie nam poczekać kilka dni, nim przekroczymy granicę na moście tajsko-laotańskiej przyjaźni, ale jesteśmy szczęśliwi, że dotarliśmy aż tutaj.
Wiem, jak piękny jest Vientian i jej okolice i cieszę się, że Maja będzie mogła to wszystko zobaczyć na własne oczy. W czasie poprzedniej podróży do Laosu nie miała jeszcze roczku, więc, tak jakby jej tam nie było. 



Lekarstwa działają praktycznie od razu i wieczorem wszyscy schodzimy na parter naszego nowego „domu”, który, można powiedzieć, że mieści się na pomoście! Pod nami Mekong, przed nami Mekong i Laos! Siadamy na wysłużonej ławce i przyglądamy się, jak słońce „idzie spać”. Mimo bliskości rzeki i wieczoru, jest gorąco. Pale, na których trzyma się pomost skrzypią od naporu wody. Nurt niesie splątane pnącza roślin. Maja zasypia, ale nie ma już gorączki. Zanosimy ją do pokoju, a sami wracamy jeszcze, by delektować się urokiem miejsca. No i trzeba „odpalić” kuchenkę turystyczną. Czas na wieczorną herbatę. 



Po dwóch dniach nasza pociecha jest zdrowa, jak ryba. Zostajemy jednak jeszcze w Nong Khai na rekonwalescencję. Wieczorami odbywamy spacery wzdłuż Mekongu.

Położone na północnym wschodzie Tajlandii, Nong Khai to miasto, które zachwyca spokojem, duchową głębią i niezwykłym klimatem pogranicza. Uwielbiam to miejsce! Często jest traktowane jako przystanek w drodze do Laosu, ale uważam, iż zasługuje na dłuższy postój. Jest pełne uroku, lokalnego kolorytu i widoków na majestatyczny Mekong.







W Nong Khai Mekong jest nie tylko granicą – to serce miasta. Szeroka rzeka płynie leniwie, oddzielając Tajlandię od Laosu, a życie mieszkańców toczy się w rytmie jej fal. Codziennie o świcie i o zachodzie słońca promenada nad Mekongiem ożywa: ludzie biegają, ćwiczą tai chi, sprzedają jedzenie, modlą się, obserwują rzekę. To idealne miejsce na spokojny spacer – z widokiem na Vientiane po drugiej stronie rzeki. 
Most Przyjaźni Tajlandzko-Laotańskiej, otwarty w 1994 roku, to nie tylko infrastruktura – to symbolem współpracy międzynarodowej i główne przejście graniczne między Tajlandią a Laosem. Most łączy Nong Khai z Vientiane, stolicą Laosu, oddaloną o zaledwie 25 km. Można przejechać przez niego pociągiem, autobusem lub taksówką. Ruch pieszy nie jest dozwolony. Ciekawostką Nong Khai są niewątpliwie linie energetyczne, które wpisują się w uliczny krajobraz tego miasta.







Jednym z najbardziej intrygujących zjawisk w Nong Khai są kuliste światła pojawiające się nad Mekongiem podczas pełni księżyca w czasie buddyjskiego święta kończącego Okres Postu (październik). Znane jako Naga Fireballs, według legend są to kule ognia wypluwane przez mitycznego węża Naga mieszkającego w rzece. Choć naukowcy proponują różne teorie (m.in. związane z gazami czy iluzją optyczną), lokalna ludność wierzy w ich duchowe znaczenie. Co roku setki osób gromadzą się nad rzeką, by je zobaczyć.

Bez wątpienia najbardziej niesamowitą atrakcją Nong Khai jest Sala Keoku – park gigantycznych rzeźb religijnych stworzony przez mistyka Bunleua Sulilata, który łączył elementy buddyzmu, hinduizmu i swojej własnej duchowej wizji. W parku znajdują się między innymi: betonowe posągi bogów i demonów o wysokości nawet 25 metrów, siedmiogłowy Naga czyli mityczny wąż Mekongu oraz rzeźby przedstawiające cykle reinkarnacji i walkę dobra ze złem. To miejsce na granicy sztuki, religii i fantazji – jedyne w swoim rodzaju.




Pozostałe atrakcje Nong Khai, to Phra That Nong Khai – fragmenty zatopionej świątyni w Mekongu, widoczne przy niskim poziomie wody, Wat Pho Chai – główna świątynia miasta z cennym posągiem Buddy pokrytym złotem, wspomniana promenada z targiem nocnym – idealna na wieczorne jedzenie uliczne z widokiem na Mekong oraz ogród przyjaźni (Rimkhong) – zielona przestrzeń z rzeźbami i miejscami do odpoczynku. 

Nong Khai to miasto, które za każdym razem zachwyca mnie od nowa. Nad Mekongiem nie znajdziemy drapaczy chmur ani tłumów turystów – znajdziemy za to spokój, duchowość, i atmosferę, której próżno szukać gdzie indziej.