piątek, 8 marca 2013

Teneryfa - wolny zawód pod wulkanem

Gwarantuję, iż żaden  wyjazd z biurem podróży nie zapewni tylu wrażeń i satysfakcji, co zorganizowanie wszystkiego na własną rękę. Z moich obserwacji wynika, że przy wyjazdach indywidualnych ludzie najczęściej obawiają się braku dostatecznej znajomości języka obcego. Nawet jeśli rzeczywiście jest źle, wystarczy uwierzyć we własne siły, kupić jakiś szybki kurs audio i poświęcić mu godzinę dziennie. A może to w ogóle dobry moment, żeby zainwestować w siebie i zapisać się na kurs językowy? Polecam metodę Callan’a. Po za tym każda metoda jest dobra, jeśli mamy silną motywację!

Utarło się, że wyspy Kanaryjskie, to hotele dla niemieckich turystów, plaże, przyjemny klimat i nic więcej. Myślę jednak, że i tu można pomyszkować, by znaleźć coś dla siebie i spontanicznie oddać się przygodzie. Kurorty dla bogatych turystów wystarczy ominąć dużym łukiem i zatracić się w zakątkach, gdzie krajobraz zapiera dech, a ludzie wciąż żyją rytmem nadawanym przez przyrodę.

Uznaje się, że Guanczowie to przodkowie Berberów, którzy przybyli na wyspy Kanaryjskie z północnych wybrzeży Afryki. Niegdyś każda z wysp posiadała własne prawo, a środkiem płatniczym była biżuteria wyrabiana z kości zwierząt, kamieni i muszli. Guanczowie wierzyli w dobrego Boga Abora, broniącego ich przed gniewem złego Guayota, który mieszkał w kraterze wulkanu Teide i karał nieposłusznych ludzi deszczem gorącej lawy. Szczególnym szacunkiem obdarzane były kobiety mające prawo do poślubienia czterech mężów na raz. Każdy z nich przez miesiąc pełnił obowiązki małżeńskie, które przekazywał potem następnemu w kolejce, a sam stawał się służącym. Przez kolejne stulecia wspaniała roślinność i cudowny klimat Wysp Kanaryjskich opisywane były przez wielu pisarzy i podróżników. Homer, Platon czy Pliniusz Starszy dopatrywali się w odległych wyspach szczątków mitycznej Atlantydy. Wiadomości swoje mogli opierać o legendy Fenicjan, którzy setki lat wcześniej opłynęli północne i zachodnie wybrzeża Afryki. Europejczycy dotarli w te rejony dopiero w XIV wieku i od tej pory rozpoczęła się wielka rywalizacja Portugalczyków i Hiszpanów o przywłaszczenie sobie prawa do Wysp Kanaryjskich.

Na Teneryfę przybywam po raz kolejny. Tym razem, z zamiarem zostania kilku tygodni w celach zarobkowych. Od czasu do czasu powraca do mnie wena i żyję z malowania na drewnie. Teraz nadszedł ten czas. Osiedlam się w El Medano i już następnego dnia udaję się do urzędu w celu uzyskania pozwolenia na utworzenie ulicznej galerii. Muszę udać się do kilku pokoi, potem do innego budynku, ale urzędnicy są bardzo pomocni. Zależy im, bym nie odeszła z kwitkiem. Muszę jeszcze uzyskać numer ewidencyjny, wyrobić kartę rezydenta. Wszystko potrwa tydzień. W tym czasie decyduję się na penetrację wyspy. Wyruszam z El Medano przez Adeje, w kierunku Santiago del Teide, dość wąską i stromą drogą pnącą się między niewielkimi miasteczkami, plantacjami bananów, pomidorów i olbrzymich kaktusów. El Medano z powodu ciągłych wiatrów jest mekką dla miłośników kite surfingu, przez co nad brzegiem oceanu od wschodu do zachodu słońca unoszą się całe chmary kolorowych latawców z „przyczepionymi” ludzikami. Że też się nie pooplątają! Najzabawniej wyglądają z Montana Roja – Czerwonej góry – najwyższego wzniesienia w tym miejscu, objętego rezerwatem przyrody. Wędrówkę na szczyt wynagradzają widoki księżycowej okolicy. Sama góra jest ciekawostką geologiczną, gdyż składa się z warstw brył magmowych w różnych odcieniach czerwieni. U podnóża góry – czarna plaża. Piasek ma kolor startego na pył węgla zmieszanego ze srebrnym brokatem. Wygląda to niesamowicie, ale niestety miejsce to upodobali sobie naturyści, których widok zniechęca do podziwiania walorów krajobrazowych tego miejsca.






Uwielbiam kanaryjską florę. Te wszystkie gigantyczne kaktusy, draceny i inne sukulenty. Mogę się im bez końca przypatrywać i podziwiać ich rozmiary.

Do Adeje przybywam w południe. Trwa sjesta. Miejscowi siedzą w zacienionych miejscach i oddają się pogaduszką. Natrafiam  na warsztaty gobelinu. Jestem uzależniona od tkactwa, szydełka, robienia na drutach i haftowania. Mogę tu zostać do końca życia i tkać na Teneryfie. Nawiązuję pogawędkę z miłą starszą panią. Pokazuję je fotki swoich haftów i zyskuję uznanie w jej oczach. Zostaję w miasteczku do wieczora. Siedzę na skwerku i chłonę chwile.  

Numer ewidencyjny tzw NIE otrzymuję w jeden dzień. Z nim łatwiej będzie uzyskać pozwolenie na uliczną galerię.

Pracuję głównie wieczorami, kiedy mieszkańcy i turyści wylegają na ulice. Przedpołudnia spędzam na malowaniu "zapasów" .


Dni wolne lubię spędzać w Puerto de la Cruz na północy wyspy. Dla mnie miasto to jest niesamowite i fenomenalne, a jego niepowtarzalna atmosfera potrafi chwycić za serce o każdej porze roku - a zwłaszcza zimą. Przepiękne zachody słońca, niezwykła poranna gra świateł na ulicach i czarnych klifach oraz cudowna architektura i urzekające krajobrazy z przyrodą w roli głównej - to wszystko składa się na wyjątkowość Puerto de la Cruz. Do miasta można dojechać autobusem niemal z każdego miejsca na wyspie.









Swoistą atrakcją Puerto de la Cruz jest Loro Park. Maja pilnuje, byśmy nie zapomniały go odwiedzić. Z lokalną legitymacją opłata za wstęp jest symboliczna, więc przebywamy w tym magicznym miejscu ile wlezie. Lubię patrzeć na tą szczęśliwą buzię. Park rzeczywiście oferuje wiele atrakcji z udziałem zwierząt. Myślę, że dla każdego dziecka to wyjątkowe przeżycie.






W czasie wolnym od ulicznej chałtury zwiedzamy z Mają okolice. Wchodzimy na pobliskie szlaki i odwiedzamy miasteczka. Lubię te nasze wspólne eskapady.