Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Afryka - rowerem i nie tylko. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Afryka - rowerem i nie tylko. Pokaż wszystkie posty

środa, 1 stycznia 2014

Kanion rzeki Blyde



Chcąc dotrzeć na tereny dawnych poszukiwaczy złota i kanionu rzeki Blyde, uznawanego przez niektórych podróżników za jeden z siedmiu cudów Afryki, musimy przemierzyć fragment Paradise Trek. Na szczęście aura jest dla nas łaskawa, bo nie ma upału, a słońce od czasu do czasu chowa się za chmurami.

Kanion Blyde River znajduje się ok. trzech tysięcy km od Kapsztadu, w prowincji Mpumalanga i obejmuje północne zbocza Gór Smoczych. Ma długość 26 km, a jego głębokość dochodzi do 800 km. Okolica idealna dla wszystkich, którzy cenią niewyobrażalne piękno natury.

Po drodze mijamy wspaniałe wodospady, ale to, co dane nam jest zobaczyć na miejscu, przekracza wszelkie nasze oczekiwania! Three Rondavels - trzy gigantyczne skały w cylindrycznym kształcie, stoją jedna za drugą, „mocząc” się w wodach sztucznego jeziora Blydepoort. W centralnej części kanionu znajduje się stożkowata skała, której cień przesuwa się wraz z wędrówką słońca. Naturalny zegar słoneczny! Jesteśmy oszołomieni grą kolorów, przestrzeni i nieskończoności. Mgły potęgują tajemniczość. W takim miejscu człowiek instynktownie odczuwa swoją „ulotność”, ale jednocześnie doświadcza czystej obecności Stwórcy „niesklasyfikowanego” dogmatami żadnej religii.

Przemieszczając się dalej na południe trafiamy na niesamowite Bourke’s Luck Potholes – wielkie dziury wyżłobione przez wiry wodne na przestrzeni milionów lat. Woda stworzyła tu niepowtarzalną „architekturę” kolorowych skał, które można oglądać z wysokich mostków.
















czwartek, 19 grudnia 2013

Safari w cieniu obozowiska

Park Krugera. Afryka Południowa. 

Od świtu przemierzamy zakurzone szlaki parku Krugera. Po wieczornym „zagraniu” z dokarmianiem hien w obozowisku, nie mam humoru, gdyż oczyma wyobraźni widzę tłumy wyelegantowanych Niemców w białych skarpetkach cmokających na lwy, niczym rozpieszczone koty w salonach ich bogatych rezydencji. Rzeczywistość okazuje się jednak bardziej łaskawa, gdyż szlaki nie są tak „ludne”, jak obóz. Dobry humor wraca wraz z pojawieniem się na horyzoncie czwórki żyraf. Niesamowite! Przechodzą z gracją obok rozklekotanej „limuzyny” Niki’ego. Zatrzymujemy się i z niedowierzaniem patrzymy, jak delikatnie obskubują kolczaste gałązki krzewów. Już nic więcej nie jest mi potrzebne do szczęścia. Mogę tu siedzieć do rana i gapić się na nie bez końca. Niki uprzedza, że to dopiero początek. Ma rację. Nie ujeżdżamy zbyt daleko, gdy znów zatrzymujemy się za drzewem, bo na wyciągnięcie ręki pasą się zebry i antylopy. Z poczuciem filmowca i odkrywcy w jednym stoję, jak wryta i delektuję się chwilą. Sawanna. Prawdziwa afrykańska sawanna. Poranek jest gorący, niebo błękitne z kilkoma obłokami. Powietrze pulsuje. Słychać bzyczenie owadów. Mimo tabunów turystów w obozowisku, wydaje się, jakbyśmy byli tu sami.  Zebry nie zwracają na nas uwagi. Żyją własnym życiem i nie zdają sobie sprawy, jak w wielką frajdę nam fundują. Po jakimś czasie na drodze wyłaniają się guźce. Są przezabawne. Niki ma gdzieś i gużce i zebry i żyrafy. Mówi, że safari można uznać za udane dopiero, gdy zobaczy się Wielką Piątkę: słonia, lwa, nosorożca, bawoła i lamparta. Piątka tych zwierząt nazywana jest wielką, gdyż to one są uznawane w Afryce za najgroźniejsze dla człowieka. A co z hipopotamem? Przecież to on jest zabójcą największej liczby ludzi na Czarnym Kontynencie. Niki przyznaje mi rację i dodaje, że właściwie, to powinno się mówić o Wielkiej Siódemce, do której należałoby „dorzucić” jeszcze komara. Wszak malaria jest jeszcze większym zabójcą, z „rąk” którego ginie co roku ok. 2 mln ludności! Z malarii przeskakujemy na AIDS, kolejnego afrykańskiego „mordercę”, potem problemy głodu, rasizmu, nierówności społecznych i chwili jesteśmy tak nakręceni, że zapominamy o naszym safari. Kto by pomyślał, że wczoraj Niki prawie się nie odzywał... Na ziemię sprowadzają nas dopiero dwa dorosłe słonie z malutkim, które wyrastają przed samochodem niczym góry na widnokręgu. Na szczęście jedziemy tak niewielką prędkością, że prawie nie odczuwamy hamowania. Słonie „przepływają”, jak obłoki po niebie. Ich wielkość, w porównaniu ze słoniami indyjskimi, robi wrażenie. Nieopodal znowu żyrafy!
Przez kolejne dwie godziny nie spotykamy nic poza kilkoma antylopami i guźcami. Jedziemy żółwim tempem, zatrzymujemy się, czatujemy w krzakach. NIC. Tu i ówdzie kilka czapli, dzioborożców, jakieś wielkie ptaszyska o „twarzach” indyka. Koło południa w korycie wyschniętej rzeki Niki zarządza przerwę. Wsuwamy kanapki, zapijamy ciepłą, jak zupa Colą. Jesteśmy zmęczeni upałem, ale szczęśliwi. Niki mniej. Z Wielkiej Piątki spotkaliśmy dopiero słonie! Jedziemy dalej, chociaż monotonny krajobraz sawanny sprawia, iż wydaje się, że stoimy w miejscu. Po kilku kilometrach Niki nagle cofa. Mówi z przejęciem, że widział lwicę. Zatrzymuje auto naprzeciwko skały. Wyrywamy sobie lornetkę i skupiamy wzrok we skazanym punkcie. Rzeczywiście! Pod skała leży lwica. Może drzemie? Oczy ma przymknięte, język wystawiony. Dyszy, jak zmęczony pies. Stoimy przez dwadzieścia minut. Niki bezszelestnie podjeżdża bliżej. Samica nawet nie drgnie. W końcu pojawia się i lew! Okazały, piękny z wielką grzywą, jak z obrazka! Stoi na kłodzie ściętego drzewa i patrzy w naszą stronę, jakby prezentował swoją władzę. Nie kryjemy emocji, chociaż nikt nie waży się nawet pisnąć. Odjeżdżamy po kolejnych dwudziestu minutach, a po jakimś czasie najprawdopodobniej zjawiamy się na terytorium pawianów. Drogę oblegają całe rodziny. Dorosłe samce, samice z dziećmi. Siedzą. Iskają się i mają nas gdzieś. Możemy do woli fotografować. Znowu upływa godzina. Pot leje się z nas strumieniami. W świetle popołudniowego słońca sawanna jeszcze bardziej urzeka i wydaje się jeszcze bardziej cicha. Tylko cielska jakiś gigantycznych bąków, co jakiś czas zagłuszają „odgłos” rozgrzanego powietrza.
W drodze powrotnej do obozowiska nad wysychającą stróżką rzeki widzimy masywne cielsko czarnego nosorożca. Jak na takie gabaryty, przemieszcza się całkiem zgrabnie. Niki opisuje makabryczne obrazy nosorożców z obciętymi przez kłusowników rogami. Po takim akcie przemocy zwierzę generalnie ginie, chociaż Niki mówi, że widział na wolności nosorożca z zabliźnionym miejscem po rogu. Jakiś szczęściarz, który przeżył atak barbarzyńców… Temat schodzi na kłusownictwo. Wracamy do obozu. Za nami udany dzień. Widzieliśmy trójkę z Wielkiej Piątki, ale Niki nie traci nadziei, że jutro zobaczymy pozostałych „bohaterów”.  Po uśpionej sawannie, obozowisko stanowi niemiły kontrast. Turyści w białych skarpetkach i „przepisowych” kapeluszach typu safari taszczą skrzynki piwa. Zewsząd unosi się zapach grillowanego mięsa.  Hieny na swoich stanowiskach wyczekująco chichocą pod ogrodzeniem. Ktoś puszcza Abbę! Nie mam nic do Abby, ale żeby na safari?! W sercu sawanny?! Ktoś w mokasynach ze skóry krokodyla i białej koszulce Polo przebiega obok naszych namiotów w… silikonowej masce nosorożca...

Jesteśmy zmęczeni. Pakujemy się do śpiworów i zasypiamy przy ognisku. Hieny i Abba zagłuszają cykady. A niech tam! I tak jest fajnie!
















czwartek, 12 grudnia 2013

Nie karmić hien!


Podróż z Cape Town wschodnim wybrzeżem Republiki Południowej Afryki tzw. Garden Route dostarcza wielu niezapomnianych wrażeń. 

Garden Route tak zwana Droga Ogrodów ciągnie się umownie od Mossel Bay do Storms River i zawdzięcza swą nazwę wiecznie zielonej, różnorodnej roślinności okalającej laguny i porozrzucane wzdłuż wybrzeża jeziora. Ze względu na dużą przestępczość ludzie nie są tu aż tak przyjaźnie nastawieni do obcych, jak na zachodnim wybrzeżu RPA, ale i tu można spotkać pomocne, „bratnie dusze”.

Minąwszy tereny winnic w Stellenbosh i Swellendam, krainę strusi w okolicach Oudtshoorn, linię kolei parowej z George do Knysna, resztki afrykańskiej dżungli w drodze do Porth Elizabeth, Durban leżący niedaleko od przyjaznych terenów KwaZulu-Natal, docieramy do Nelspruit – stolicy dawnego Transwalu.  Stąd najczęściej wyrusza się na safari do Parku Narodowego Krugera. Nasze podróże mają zazwyczaj dość ograniczony budżet, więc udział w zorganizowanym safari, przez kilka dni pozostaje w kwestii marzeń. Marzenia mają jednak to do siebie, że się spełniają, więc po „rozpytaniu” chyba wszystkich dobrze poinformowanych ludzi w mieście, udaje nam się za niewielką kwotę wynająć przewodnika z rozklekotanym samochodem. Niki – jak każe się określać nasz „wybawca” od razu podkreśla, że będzie nam gotować. Gotować?! Spoko! Żaden problem! Od początku podróży robimy to we własnym zakresie i z głodu nie umarliśmy. W końcu mamy do dyspozycji starą kratkę po grillu, kocherek, menażkę i metalowe kubki!

Jadąc do parku czuję się, jak „zdobywca”. Po drodze kupujemy na straganie zapas mięsa, który ma nam starczyć na kolejne dni. Kawał jest spory, sprzedawca nie chce sprzedać mniejszej porcji, a my nie mamy lodówki. Niki uspokaja, że zna się na przechowywaniu mięsiwa! W istocie! Już niedługo cienkie plastry dyndają „na pace” auta, susząc się w słońcu. Nie wygląda to apetycznie, ale, jak powiedział kiedyś znajomy misjonarz „w Afryce się nie grymasi!”

Park Narodowy Krugera został założony w 1898 roku przez Paula Krügera. Zajmuje powierzchnię ponad 2 mln ha i ma 60 km szerokości oraz 350 km długości. Przez park przepływają liczne rzeki takie jak: Sabie, Limpopo oraz Letaba.
Paulus Krüger (1825-1904)  nazywany też Oom Paul - wujkiem Paulem był burskim politykiem i liderem oporu Burów przeciwko Brytyjczykom. Był również prezydentem Transwalu.

W parku Krugera rozbijamy obóz. Pachnie Afryką… Nasz „gospodarz” rozpala ogień. Ustawiamy murek, by zainstalować wysłużoną kratkę i zrobić braai, czyli podpiec mięso. Niki jest małomówny i zamknięty w sobie. Na wszelkie pytania odpowiada krótko „Yes” lub „No”.

Jest pięknie! Cudownie! Siedzimy wokół ogniska, zajadamy skwierczące kawałki mięsa, zagryzając ananasem. Nasz „gospodarz” postanawia wypróbować kocherek i przyrządzić herbatę. Wraz z zachodem słońca u płotu oddzielającego obozowisko od dzikich zwierząt, gromadzą się hieny. Ich chichot zagłusza cykady, ale robi niesamowite wrażenie. Początkowo dziwi nas, że podchodzą tak blisko, ogrodzenia pod napięciem elektrycznym, ale już wkrótce, naszym oczom ukazuje się niemiecka wycieczka przerzucająca przezeń resztki z kolacji. Co to ma być?! Zoo?! Tyle, że my w klatce, a one na wolności? Czyżby safari dnia następnego też miało wyglądać podobnie? Sznur lwów biegnących za samochodami, bo ktoś wyrzuca resztki? Miało być dziko! Natura, tropienie zwierząt, czatowanie z aparatem! I co? Niki uspokaja, że będzie dobrze! 



 

 

 


wtorek, 3 grudnia 2013

Kapsztad, góra Sygnałowa


Jeśli ktoś nie planuje zabrania roweru, dobrym sposobem przemieszczania się po wschodnim wybrzeżu Republiki Południowej Afryki, tzw. trasą Garden Route jest firma BAZBUS – turystyczne busy działające w systemie „door to door”.





Nad walorami Kapsztadu i okolic rozpisywałam się już w poście z rowerowej eskapady pt.: Trzy, dwa, jeden - START!

Do wspomnianych tam miejsc warto dorzucić Górę Sygnałową, skąd rozciąga się wspaniała panorama na całe miasto. Już od trzystu lat, każdego dnia, w południe z tej właśnie góry zabytkowa armata wystrzela salwę. W przypadku uroczystości państwowych oddawanych jest kilka strzałów. Niedaleko znajduje się miejsce pamięci Cecil’a J. Rhode’a (1853-1902) – brytyjskiego polityka i głównego kolonizatora Afryki południowej.

Od jego nazwiska pochodziła dawna nazwa Zambii i Zimbabwe – Rodezja Północna i Południowa. Jego działalność w Afryce rozpoczęła się w latach 70-tych XIX wieku, kiedy to został zarządcą kopalni diamentów w okolicach Kimberley. W latach 90-tych przejął kontrolę nad większością kopalń, stał się jednym z najbogatszych ludzi w kraju oraz został premierem rządu Kolonii Przylądkowej.
Całe życie był kawalerem (obecnie podejrzewa się, iż pozostawał w związku homoseksualnym), ale od 1896 roku, kiedy spotkał Katarzynę Radziwiłłową (1858-1941) - córkę generała Adama Rzewuskiego, prawdopodobnie utrzymywał z nią stosunki intymne. Katarzyna, pozostająca w separacji z mężem – księciem Wilhelmem Adamem Radziwiłłem, po przybyciu do Afryki wywoływała towarzyskie skandale wśród arystokracji, co spowodowało, iż Rhode wymusił na niej wyjazd do Europy.  Katarzyna wróciła jednak do Afryki na początku XX wieku i rozpoczęła wydawanie pisma „Greater Britain”. W tym czasie dopuszczała się wielu nadużyć finansowych i prawnych podrabiając podpisy Rhode’a i jednocześnie jego oskarżając o oszustwa.  Po śmierci Rhode’a w 1902 roku została oskarżona o fałszerstwa i rok spędziła w afrykańskim więzieniu.

Wielki pomnik Rhode’a zakrawa na miano mauzoleum. Podobno Afrykanie powinni być mu wdzięczni, gdyż wykupując wiele hektarów afrykańskiej ziemi, wybudował na niej szkoły, drogi, ogrody i oddał je na skarb państwa.
Tak czy inaczej, spod pomnika rozciąga się ładny widok na Cape Town.





czwartek, 28 listopada 2013

Pancerny pociąg z "Trzeciego Świata" i ukłon w stronę PKP



Kiedy pierwszy raz przylatujemy do Republiki Południowej Afryki, jesteśmy zieloni, jak szczypiorki na wiosnę. Po głowach nie chodzą nam jeszcze kilkumiesięczne rowerowe eskapady po Czarnym Lądzie. Przyjeżdżamy z dwoma plecaczkami, przewodnikiem Lonely Planet i głową pełną marzeń. Lądujemy w Johannesburgu, chociaż bardziej pasowałby Kapsztad. Johannesburg wybiera za nas los, gdyż akurat do tego miasta udaje nam się znaleźć tanie połączenia lotnicze. Musimy się kilkakrotnie przesiadać, co owocuje zaginięciem jednego plecaka, ale i tak cieszę się z rozpoczętej przygody. Gdybyśmy od razu polecieli do Kapsztadu, uniknęlibyśmy 27 godzin podróży w opancerzonym pociągu.
RPA to, jak wyczytaliśmy w przewodniku, jeden z najniebezpieczniejszych krajów w Afryce, a może i na świecie. Wzięliśmy do serca wszystkie rady i wydaje nam się, że nic nie jest w stanie nas zaskoczyć.  Do czasu, aż nie przybędziemy na dworzec kolejowy…
Pociąg wygląda, jak blaszana konserwa, z kratami i blaszanymi żaluzjami w oknach. Wagony składają się z maleńkich przedzialików z własną umywalką, łóżkami, stoliczkiem i metalowymi drzwiami z dwoma zamkami. Starszy czarnoskóry konduktor po sprawdzeniu biletów, wprowadza nas do naszej „celi”, po czym nakazuje zamknąć oba zamki i dla własnego dobra nie otwierać nikomu poza nim. Pytamy, czy naprawdę jest aż tak źle, ale konduktor tylko kiwa głową.
- Jest gorzej niż źle – odpowiada. – Cała wizja Mandeli gdzieś przepadła. Z każdym rokiem jest coraz gorzej. Ludzie nie mają pracy. Nudzą się, zazdroszczą. Obiecywali im wszystko, nie mają nic. Wabili ich do miast perspektywą lepszego życia, wszyscy na hura porzucili swoje wioski, ziemie i po co? Żeby żyć w domach z falistej blachy! Stłamsili ich w gettach i jak ma być dobrze? Nie ma dnia, żeby dochodziło do przemocy, rozbojów, morderstw. Giną niewinni ludzie! Za kilka randów potrafią obdzierać ze skóry, strzelać w tył głowy.
Mężczyzna wypowiada to wszystko jednym tchem, jakby raz na zawsze chciał się pozbyć, tego, o czym mówi. Jeży mi się włos na głowie. W przewodniku nie wyglądało to, aż tak obrazowo…
Zaczynam się zastanawiać nad sensownością przejazdu do Kapsztadu, a potem znowu podróżowaniu na północ. Nie ma jednak czasu na zmianę decyzji. Nie będziemy przecież wyskakiwać z ruszającego pociągu! 


Po czterech godzinach jazdy w „konserwie” mam dość. Zawsze wydawało mi się, że człowiek nie jest w stanie zanudzić się na śmierć, ale powoli zaczynam zmieniać zdanie. Przy całej tej atmosferze krat, zamków i blach, boję się wychodzić nawet do WC. Z reguły nie mam skłonności do panikowania, ale kilkugodzinne zamknięcie w blaszanej „celi” działa na wyobraźnię. Pocieszającym jest fakt, że łazienki (oddzielne dla mężczyzn i kobiet) dysponują papierem toaletowym, prysznicami z ciepłą wodą i zapachem o woni świeżej łąki, co w porównaniu z PKP, wywołuje u mnie zdumienie. Czyżby w moim kraju ktoś nazywał Afrykę TRZECIM ŚWIATEM?!
Po zachodzie słońca puka konduktor i dopytuje czy „życzymy sobie pościel?”

Po ciepłym prysznicu leżę w swojej „koi” i wsłuchuję się w miarowy stukot pociągu. Gdy zatrzymujemy się na jakiejś stacji, dolewają wody. To znaczy, że powinno jej wystarczyć przez całą podróż… A to ci heca! W pociągu relacji Gdynia – Zakopane, życiodajna ciecz kończy się zazwyczaj w okolicy Działdowa…

poniedziałek, 4 listopada 2013

Swaziland - nieprzewidziana wyprawa




Do Swazilandu trafiliśmy trochę przez przypadek podczas jednej z podróży przez Afrykę Południową. Przemierzając z plecakami tzw. Garden Route na wschodnim wybrzeżu RPA, w Durbanie spotkaliśmy parę cyklistów z Belgii. Po tygodniu pobytu w Swazi, tak zachwalali to jedno z najmniejszych państewek Czarnego Lądu, że postanowiliśmy „nagiąć” trasę i również je odwiedzić.

Swaziland jest królestwem wciśniętym między RPA i Mozambik i zajmuje powierzchnię ok. 17365 km2. Leży u stóp malowniczych stoków Gór Smoczych.
Stolicą jest Mbabane, a językiem urzędowym Si Swati oraz angielski.  Na terenie państwa znajduje się pięć rezerwatów przyrody oraz jeden park narodowy. Na terenie rezerwatów obowiązuje w większości ruch samochodowy, ale w kilku wypadkach dopuszcza się również ruch pieszy po kilku ściśle wyznaczonych szlakach.
Myślę, iż śmiało można pokusić się o stwierdzenie, że Swaziland to Afryka w pigułce, na którą składa się różnorodność krajobrazów od sawanny po lasy deszczowe.


Przekroczyliśmy granicę w miejscu Lavumisa – Golela. Trzeba pamiętać, że nie jest to przejście całodobowe! (Godziny otwarcia: od 7:00 do 22:00, wizę można otrzymać na granicy). Po szybkim wyznaczeniu zarysu trasy, po trzech godzinach spędzonych (z przesiadką) w zapchanych po brzegi lokalnych środkach transportu, dotarliśmy do drogi wiodącej do Rezerwatu Mlilwane.

Zdumiewające, ile ludzi i bagażu mogą pomieścić afrykańskie autobusy! Kurs od granicy do Manzini przewoził na dachu cztery skrzynie kapusty, siedem skrzyń pomidorów, dwa kartony bananów i dziesięć skrzynek pomarańczy. Oprócz tego oczywiście „zwykłe” bagaże podróżnych w postaci beczek, stołów, krzeseł, miednic, materacy i worów. Któryś z misjonarzy powiedział kiedyś, że Afrykańczycy podróżują z całym swoim dobytkiem. Coś w tym jest!  Na drodze do rezerwatu czekała na nas umówiona wcześniej zielona, odkryta furgonetka ze strażnikiem John’em, który miał nas bezpiecznie dowieść do obozowiska.
  
Na kilka dni postanowiliśmy rozbić namiot w wyznaczonym nam miejscu i zamienić się w tropicieli dzikich zwierząt. Mimo wprawy, rozstawianie szmacianego domostwa, tym razem, przysporzyło nam sporo trudu, gdyż wysuszona słońcem ziemia była twarda, jak beton. Po zachodzie słońca przyniesiono nam świece. Bardziej urządzałby nas młotek, ale dobre i świece, bo mogliśmy poszukać kamieni do wbijania śledzi. Po „zainstalowaniu się” w namiocie, rozpaliliśmy ognisko i zabraliśmy do zapiekania pomidorów.

Pierwsza noc w Swazi była okropnie zimna. Przy doborze śpiworów nie byliśmy przygotowani, aż na taką różnicę temperatur. Dygotaliśmy z zimna, aż w końcu zdecydowałam na samowolne wypożyczenie koców z sąsiedniego wojskowego namiotu, który w przypadku wycieczek zorganizowanych udostępniany był turystom. Tej nocy, na szczęście stał pusty.

W śpiworach i czterech kocach dotrwałam do świtu, ale przy wspaniałych odgłosach afrykańskiej nocy, trudno było zmrużyć oko. Po wyjściu z namiotu okazało się, że kępki traw są oszronione! Teraz należało tylko „upichcić” śniadanko i ruszać na podbój rezerwatu. W recepcji otrzymałam mapkę ze szczegółowym szlakiem pieszym, z którego nie wolno oczywiście zbaczać.
Wśród niesamowitych widoków udało nam się spotkać zebry, guźce oraz antylopy. Objuczeni sprzętem fotograficznym, lornetkami i prowiantem „utknęliśmy” w terenie na większą część dnia. Było gorąco i parno, ale na niebie piętrzyły się gęste chmury.

Następnego dnia, po nieco cieplejszej nocy ruszyliśmy (na pożyczonych rowerach) w okolice rezerwatu Mantenga, nad rzeką Mbabane i najwyższym szczytem 1099 m n.p.m. Tutaj znajduje się też najbardziej znany wodospad Swazilandu o nazwie Mantenga liczący 95 metrów wysokości oraz sztucznie odtworzona wioska plemienia Beehive. Ma ona na celu zaprezentowanie lokalnego budownictwa w XIX wieku, a także zachowanie dziedzictwa kulturowego w postaci tańców i śpiewów ludowych, rzemiosła oraz sztuki.

Dobrym pomysłem było zabranie namiotu w celu spędzenia nocy na trasie, przez co mogliśmy zaoszczędzić jazdy tam i powrotem. Do rezerwatu Mlilwane postanowiliśmy wrócić kolejnego dnia.



Przemierzając dolinę Ezulwini nazywaną Miejscem Słońca, odwiedziliśmy Lobambę będącą siedzibą parlamentu oraz króla Mswati III zasiadającego na tronie od 1986 roku. Wpadliśmy też na pomysł, by wdrapać się na Drogę Herbaty, wspinającą się wśród wzgórz porośniętych uprawami herbaty. Krajobrazy, jakie dane mi było zobaczyć, urzekły mnie do granic możliwości, ale droga okazała się paskudnym dla rowerów - stromym, żwirowym traktem. Na trasie można zobaczyć Mdzimba Mountain będącą miejscem pochówku członków Rodziny Królewskiej.

Podczas zjazdu spotkaliśmy farmera, z którym ucięłam długą pogawędkę. Cały czas mówił z wyrzutem o Jego Wysokości Mswatim III i sytuacji gospodarczej w kraju, a ja słuchałam z zaciekawieniem. Król Mswati II urodził się w 1968 roku, jako drugi spośród 67 synów wcześniejszego króla Sobhuza II i jego jednej spośród 70 żon – królowej Ntombi. Mswati III ma 13 żon, z których tylko 11 mieszka w pałacu, gdyż dwie zdecydowały się go opuścić i wyjechać do Afryki Południowej. Król ma ponad dwadzieścioro dzieci.  Mój rozmówca miał za złe królowi,  że wiedzie wystawne życie, że kupuje luksusowe auta, gdy większa część jego poddanych żyje w skrajnej nędzy. Jako chrześcijanina drażniło go również propagowanie przez władcę wielożeństwa, kiedy ponad połowa mieszkańców Swazi jest zarażona wirusem HIV.

Realia Swazilandu, odzwierciedlające problemy większości krajów Czarnego Lądu, trochę mnie przygniotły. 



środa, 17 kwietnia 2013

Tanzania. Soni – Lushoto – Soni – Pangani River.


Przed świtem żegnamy się z Dziaduniem, jakbyśmy znali się od lat. Są łzy i ciepłe słowa. Wreszcie ruszamy w stronę Lushoto stolicy gór Usambara, leżącej na wysokości 1400 m n.p.m., w odległości 16 km od Soni. Chcemy odwiedzić to miejsce przed powrotem na właściwą trasę w kierunku Kilimandżaro. Przez pierwsze dwa km droga wije się pod górę, przez kolejne pięć prowadzi stromym zjazdem, by dalej znów kazać nam się wspinać. Nie jest jednak aż tak ciężko, jak w przypadku trasy do Soni. A może jestem bardziej wypoczęta i zregenerowana? Widoki znów zachwycają. Porośnięte drzewami pagóry wyglądają majestatycznie i tajemniczo. Mijamy grupkę zawodzących kobiet. Z twarzami zwróconymi ku szczytom modlą się do swych przodków. Zatrzymujemy się na pięknie utrzymanej farmie prowadzonej przez siostry zakonne Usambara Sisters. Decydujemy się na zakup wyrabianego na miejscu żółtego sera. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam taki rarytas?! Z trudem opieramy się pokusie, by od razu nie skonsumować całej porcji.


Lushoto okazuje się niewielkim miasteczkiem, którego centrum, podobnie jak w Soni, skupia się wokół placu targowego. Zabudowa jest jednak nieco bardziej okazała, no i jest bank! Nie mamy zbyt dużo czasu, bo przed nami daleka droga do następnego noclegu. Zaraz po śniadaniu w postaci ugali z papają, ruszamy więc w kierunku Soni i dalej w dół. W świetle poranka widoki na trasie z Soni prezentują się inaczej. Mam wrażenie, że góry są jeszcze piękniejsze! W Mombo zatrzymujemy się tylko na zakup śliwek i dalej w drogę. Mijamy mniejsze i większe wioski. W jednej z nich wypijamy oranżadę. Każdy nasz ruch obserwuje trzydziestka dzieci. Wyglądają, jakby w życiu nie widziały białego człowieka. A może nie z takim obrazem go utożsamiają? Większość Białych, jakich spotkaliśmy dotąd na Czarnym Lądzie, w istocie wyglądała nieco bardziej luksusowo. A my? Obraz nędzy i rozpaczy. Stan dwóch podkoszulek na głowę, noszonych na zmianę przez 160 dni nie rzuca na kolana. Do tego wyświechtane portki, które wieczorami pokrywam niezliczoną ilością zabawnych hafcików, zdeptane sandały, spalona słońcem czapka nosząca znikome ślady niebieskiej krateczki, no i włosy strzyżone przy widelcu. Dobrze, że nigdy nie byłam zbyt wrażliwa na punkcie swojego wyglądu. No i że nie mam zbyt częstego dostępu do lustra. W przeciwnym razie mogłabym doznać załamania nerwowego.

Po przejechaniu dziewięćdziesiątego siódmego kilometra zaczynam czuć się dość dziwnie. Wszystko mnie boli, a czoło pokrywają krople zimnego potu. Winię za to długą trasę i słońce, które przygrzewa dziś ze zdwojoną siłą. Muszę odpocząć, więc rozkładamy się pod przydrożnym drzewem. Z jednej strony, dobrym pomysłem wydaje się rozbicie pod nim obozowiska lecz z drugiej - nie uśmiecha mi się biwakowanie na dziko. Mam ochotę na kąpiel. Ucinam piętnastominutową drzemkę i ruszamy w dalszą jazdę do najbliższego miasteczka, do jakiego, jak mówią ludzie, pozostaje godzina jazdy rowerem. Czuję się coraz gorzej. Po ośmiu kilometrach napotykamy na zbawienny znak wskazujący dróżkę na camping nad rzeką Pangani. Postanawiamy skorzystać z takiej okazji, tym bardziej, że reklama nęci: HOT SHOWERS, BAR and RESTAURANT.

Rzeczywiście, kemping leży tuż nad brzegiem rzeki, w odległości 1,3 km od głównej drogi, tyle że bar i restauracja istnieją tylko na znaku, a woda w prysznicu właśnie się skończyła. Ze względu na brak pompy, mycie będzie możliwe dopiero jutro, kiedy ktoś napełni zbiorniki ręcznie.

Nie mam siły jechać dalej. Rozbijamy obóz pośrodku buszu, niedaleko słomianej chaty białego właściciela imieniem Massy. Oprócz niego ten uroczy zakątek zamieszkuje jeszcze John starszy czarnoskóry pomocnik Massego oraz kudłaty pies. Siedzę pod drzewem, kręci mi się w głowie. Odczuwam taki ból kończyn i pleców, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyłam. Teraz jeszcze tylko ochłoda w wodzie z rzeki, jaką w między czasie przynoszą w wiadrach i mogę położyć się w namiocie. Podczas chwili nieuwagi -pies, który od samego początku natrętnie się przytula, zżera cały kawał sera z Lushoto, który z namaszczeniem oszczędzamy przez cały dzień! Cham! Jak ja go w tej chwili nienawidzę! 


Tanzania. Pangani River.

W nocy mam 40 stopni gorączki i jest mi tak zimno, jakbym właśnie odbywała podróż przez Biegun. Nie ma szans na lekarza. Massy i John orzekają malarię. Na dodatek po wizycie w rejonach nadmorskich może być to odmiana odporna na Chloroquinę, więc od razu zaczynam leczenie Mefloquiną. Na szczęście mamy ze sobą całą stosowną apteczkę. Zapowiada się, zatem dłuższy nieprzewidziany pobyt nad rzeką Pangani.

Koło południa jest znacznie lepiej. Zatem diagnoza była słuszna. Nadal czuję się słabo i nie mam siły wstać, ale gorączka ustąpiła. Leżę w otwartym namiocie i patrzę na spokojny nurt rzeki. Przed wejściem waruje kundel, któremu jeszcze nie wybaczyłam podłego występku z serem. Ma jednak tak żałosną minę i tak wierne oczy, że moje serce mięknie z minuty na minutę. Chce mi się pić, jak nigdy w życiu, ale nie ma czym ugasić pragnienia. Mąż pojechał do najbliższej wioski po prowiant, ale długo nie wraca. John przynosi mi butelkę ze słabą herbatą, jak sądzę po kolorze, ale okazuje się, że jest to woda z rzeki, którą można pić bez obawy. Po wczorajszej diagnozie i tym, jak się przejmował moją chorobą, mam do niego zaufanie, ale nie na tyle, by się tego napić. Czekam z nadzieją, że zaraz przybędzie zapas wody pitnej. Przybywa, a i owszem, tyle, że nie ma wody, ani niczego innego do picia. Zatem Coli nie da się kupić w KAŻDYM miejscu na świecie! Po za tym jajka, zawinięta w gazety papka z ugali, trochę bami, cebula, ziemniaki, banany i kilka wysuszonych na słońcu, chudych ryb nafaszerowanych równie suszonymi mrówkami. To wszystko, co można zdobyć w dwóch pobliskich wioskach. Z głodu nie umrzemy. Gorzej z piciem. Za namową Johna przygotowujemy filtr z plastikowej butelki i grubej warstwy papieru toaletowego. Z pomocą nowego urządzenia poprawiają się walory smakowe i kolorystyczne czerpanej z rzeki wody. Nadal trąci mułem i przypomina herbatę, ale jest bardziej klarowna. Smaku mułu nie można się pozbyć nawet w długim procesie gotowania, ale po trzecim kubku przestaje on przeszkadzać. John obiecuje, że zdobędzie dla mnie butelkę Coli i wysyła gdzieś młodego chłopaczka na rowerze z plastikową skrzynką w miejscu bagażnika. W pobliżu obozu żyją małpy Sykes, kolorowe jaszczury, liczne ptactwo i obrzydliwe czarne skorpiony. Tych tu pełno. Trzeba uważać, by nie weszły do namiotu. Dziwne. Sądziłam, że jak skorpiony, to tylko pustynia, a nie busz nad rzeką!

Po drugiej stronie rzeki, gdzie nie ma ludzkich skupisk, wylegują się hipopotamy.

 



Tanzania. Kilka dni nad Pangani River.

Z każdym dniem czuję się coraz lepiej, tylko z powodu mieszanki Mefloquiny i antybiotyku jestem bardzo osłabiona. Po za tym, podoba mi się życie nad Pangani River. Takie proste, jak w całej Afryce, zresztą. Zgodne z naturą, jej cyklem. Od wschodu do zachodu słońca. A jak taka prostota wciąga!  Oj wciąga! Myślę,  że  człowiek  żyjący  w  kieracie  dnia codziennego, który nie doświadczył  nigdy takiej  formy  prostoty,  nie  jest  w stanie sobie wyobrazić, jak uzależniający jest to stan. Jak rzeczy i sprawy ważne w Europie, tutaj  stają  się  maluczkie i nieistotne. Jak zmienia się perspektywa patrzenia na życie, na materię, na wolność. Jestem  wdzięczna  losowi,  że  dane mi jest doznać takiego stanu, ale jednocześnie   zdaję   sobie  sprawę,  jak  trudny  będzie  powrót  do rzeczywistości zabieganego świata. 

Wczoraj skonstruowaliśmy najprawdziwszą tarkę do tarcia ziemniaków na placki. Wystarczyło podziurkować starym gwoździem puszkę po fasoli. Trze, aż iskry idą! A jakie placki wychodzą! Ich smak różni się od tych domowych, zapewne przez smażenie na ognisku. 

Czuję się już zupełnie dobrze. Lada dzień będzie można jechać dalej. Kiedy pomyślę, że niedługo podróż się kończy, ściska mnie w gardle. Staram się jednak odsuwać od siebie ten przykry fakt. Od rana zabieram się za generalne porządki. Deszcze odeszły na dobre, więc można pokusić się o wypranie śpiworów. Trzeba pójść w dół rzeki. Obowiązuje podział na plażę damską i męską, gdzie tubylcy, w zależności od płci oddają się czynnościom higienicznym. Kobiety mają dodatkową przestrzeń na pranie. Dołączam do nich ze swoim śpiworem. Nie wzbudzam zdziwienia na twarzach, bo nasz kilkudniowy pobyt w buszu rozniósł się po okolicy z prędkością światła.  

Rześka i radosna ruszam w kierunku obozowiska, ale zatrzymuję się na pobliskiej łączce i rozkładam rzeczy na kamieniach. Tak właśnie tutejsze kobiety suszą pranie. Nie wieszają na sznurkach, tylko układają na gorących wielkich kamieniach. Okolica obfituje we wszelkiej maści głazy, więc miejsca na suszenie starczy dla każdego. Temperatura jest tak wysoka, że widać jak wilgoć momentalnie wyparowuje. Jestem szczęśliwa. Nucę Międzynarodówkę. Nie wiem, dlaczego akurat to, ale jakoś samo przyszło.

W dniu odjazdu przyjeżdża chłopczyk ze skrzynką na bagażniku roweru i przywozi butelkę Coli. John dotrzymał słowa Mam łzy w oczach.