piątek, 26 kwietnia 2013

Jak nie zawał, to...


Z Dziennika podróży przez Afrykę. Tanzania - c.d.

- Skorpion mnie ugryzł - mówi wreszcie Krzysiek i dalej się nie rusza.
- Co?! – nie wierzę w to, co słyszę. – Jak?! Gdzie?! – krzyczę. Ogarnia mnie panika i przerażenie. Nie wiem, czy w porównaniu z zawałem to lepsza wiadomość, czy gorsza? Krzysiek odsłania rękę i wskazuje miejsce na klatce piersiowej. Obszar dziesięciu centymetrów pokrywa okrąg „gęsiej skórki”. Biegnę do John’a. Moje wrzaski odciągają go od naprawy pompy. Nie mogę się zdobyć na spokojną relację, ale na szczęście, on dobrze zna angielski i w mig rozumie, o co mi chodzi. Łapie mnie za ramiona, gwałtownie potrząsa i mówi spokojnie:
- Niech się pani uspokoi! Niech się pani uspokoi! To nic groźnego! Nic groźnego! Rozumie pani?
Jego opanowany ton i krzepiące słowa z dużą dozą skuteczności studzą przejaw mojej paniki.
- Jak to „nic groźnego?!” – mówię ni to do niego, ni do siebie.
- Skorpion?! Nic groźnego?! – mamrotam, jak w letargu.
John uśmiecha się serdecznie i tłumaczy, że jad tego gatunku skorpionów nie jest śmiertelny, czego dowodem ma być on sam, ofiara wielokrotnych ukąszeń.
Biegnę poinformować Krzyśka, aby oszczędzić mu nerwów. Przyjmuje wiadomość z nieskrywaną ulgą. Czuje duży ból w miejscu ukąszenia, skóra nadal jest zmieniona, ale odchodzi przerażająca świadomość rychłej śmierci.
Jestem zła na siebie, że za mało przygotowałam się do tej podróży. Powinnam wiedzieć wszystko o potencjalnych zagrożeniach lub ich braku!
W między czasie przybiega John z sakiewką, którą wypełnia żółta maź. Jest to jakiś lokalny medykament na uśmierzenie bólu. 

W dniu odjazdu przyjeżdża chłopczyk ze skrzynką na bagażniku roweru i przywozi… butelkę Coli. John dotrzymał słowa!

piątek, 19 kwietnia 2013

Jak pech, to pech!


Tanzania. Kilka dni nad Pangani River.

Z każdym dniem czuję się coraz lepiej, tylko że z powodu mieszanki Mefloquiny i antybiotyku, dokuczają mi mdłości. Nie chodzi raczej o wodę, bo w temperaturze wrzenia giną zapewne wszelkie ewentualne paskudztwa.
Po za tym podoba mi się nasze życie nad Pangani River. Takie proste. Zgodne z naturą. Od wschodu do zachodu słońca. A jak taka prostota wciąga?!  Oj wciąga! Nie zamieniłabym tych kilku dni w „pangańskim” buszu na żadne wspaniałości tego świata. Będąc w Dar es Salam odebraliśmy listy z domu na Poste Restante. Mam teraz miłą lekturę. Piszą, że zepsuła się pralka. W zestawieniu z naszą rzeczywistością, wiadomość ta bardzo mnie rozbawia. Na co komu pralka? My tu od stu siedemdziesięciu dni pierzemy ręcznie. A teraz nawet w rzece! Do tego mamy najprawdziwszą tarkę do tarcia ziemniaków na placki, którą Krzysiek zrobił z denka po znalezionej przy drodze puszce. Trze, aż iskry idą! A jakie placki wychodzą!


Czuję się już zupełnie dobrze. Lada dzień będziemy mogli jechać dalej. Kiedy pomyślę, że niedługo kończy się nasza podróż, ściska mnie w gardle. Staram się jednak odsuwać od siebie tę przykry fakt.

Od rana zabieramy się za generalne porządki. Deszcze odeszły na dobre, więc można pokusić się o wypranie śpiworów. Idziemy w dół rzeki do miejsca, gdzie musimy się rozdzielić. Obowiązuje podział na plażę damską i męską, gdzie tubylcy, w zależności od płci oddają się czynnością higienicznym. Kobiety mają dodatkową przestrzeń na pranie. Dołączam do nich ze swoim śpiworem. Nie wzbudzam zdziwienia na twarzach, bo nasz kilkudniowy pobyt w buszu rozniósł się po okolicy z prędkością błyskawicy.
Pojawienie Krzyśka z tłumoczkiem rzeczy do prania, wywołało za to niemałe poruszenie wśród mężczyzn. Trudno się dziwić. Facet w miejscowej kulturze nie para się praniem!

Rześcy i radośni ruszamy do „domu”. Zostaję na pobliskiej łączce i rozkładam rzeczy na kamieniach. Temperatura jest tak wysoka, że widać jak wilgoć momentalnie wyparowuje.
Jestem szczęśliwa. Nucę Międzynarodówkę. Nie wiem, dlaczego akurat to, ale jakoś pasuje do miejsca.
Wracam do namiotu i widzę białego, jak ściana Krzyśka, który siedzi na piasku w bezruchu. Domyślam się, że coś się stało, ale nie wiem co? Pytam. Nie odpowiada. Tysiące myśli przelatuje mi przez głowę, ale nie wiem, która może być adekwatna do sytuacji. Gdybyśmy mieli kontakt ze światem, wybrałabym wersję, że umarł ktoś w domu. Klękam przed nim i zaglądam w twarz. Mało powiedziane, że jest blady! Na dodatek ten wzrok. Patrzy, jakby nie widział! Ręką trzyma się za serce! Zawał! – myślę i zaczynam wrzeszczeć, żeby mi powiedział, CO JEST?! Jednocześnie dedukuję, co robić?! Skąd zdobyć nitroglicerynę? Czy oni tu w ogóle znają coś takiego? Dlaczego, co cholery nie wieziemy nic na serce?! Chce mi się ryczeć. Wszystko trwa ułamki sekund, a mam wrażenie, jakby to była wieczność...

środa, 17 kwietnia 2013

Suszone mrówki i nowe zastosowanie papieru toaletowego.


Tanzania. Pangani River.

W nocy mam 40 stopni gorączki i jest mi tak zimno, jakbym właśnie odbywała podróż przez Biegun. Nie ma szans na lekarza. Massy i John orzekają malarię. Na dodatek po wizycie w rejonach nadmorskich może być to odmiana odporna na Chloroquinę, więc od razu zaczynamy leczenie Mefloquiną. Na szczęście mamy ze sobą całą stosowną apteczkę. Zapowiada się, zatem dłuższy nieprzewidziany pobyt nad rzeką Pangani.

Koło południa jest znacznie lepiej. Zatem diagnoza była słuszna. Nadal czuję się słabo i nie mam siły wstać, ale gorączka ustąpiła.
Leżę w otwartym namiocie i patrzę na spokojny nurt rzeki. Przed wejściem waruje kundel, któremu jeszcze nie wybaczyłam podłego występku z serem. Ma jednak tak żałosną minę i tak wierne oczy, że moje serce mięknie z minuty na minutę. Chce mi się pić, jak nigdy w życiu, ale nie ma czym ugasić pragnienia. Krzysiek pojechał do najbliższej wioski po prowiant, ale długo nie wraca. John przynosi mi butelkę ze słabą herbatą, jak sądzę po kolorze, ale okazuje się, że jest to… woda z rzeki, którą „można pić bez obawy.” Po wczorajszej diagnozie i tym, jak się przejmował moją chorobą, mam do niego zaufanie, ale nie na tyle, by się tego napić. Czekam na męża z nadzieją, że zaraz nadjedzie z zapasami wody pitnej.
Nadjeżdża, a i owszem, tyle, że nie ma wody, ani niczego innego do picia. Zatem Coli nie da się kupić w KAŻDYM miejscu na świecie!
Po za tym kurze jajka, zawinięta w gazety papka z ugali, trochę bamii, cebula, ziemniaki, banany i kilka wysuszonych na słońcu, wychudłych rybek nafaszerowanych równie suszonymi mrówkami. To wszystko, co można zdobyć w dwóch pobliskich wioskach. Z głodu nie umrzemy. Gorzej z piciem.
Za namową John’a Krzysiek konstruuje filtr z plastikowych butelek i… grubej warstwy papieru toaletowego. Z pomocą nowego „urządzenia” poprawiają się walory smakowe i kolorystyczne czerpanej z rzeki wody. Nadal trąci mułem i przypomina herbatę, ale jest bardziej klarowna. Smaku mułu nie idzie się pozbyć nawet w długim procesie gotowania, ale po trzecim kubku można się przyzwyczaić.
John obiecuje, że zdobędzie dla nas butelkę Coli i wysyła gdzieś młodego chłopaczka na rowerze z plastikową skrzynką w miejscu bagażnika.  

W pobliżu naszego obozu żyją małpki Sykes, kolorowe jaszczury, liczne ptactwo i obrzydliwe czarne skorpiony. Tych tu pełno. Trzeba uważać, by nie weszły do namiotu. Dziwne. Sądziłam, że jak skorpiony, to tylko pustynia, a nie busz nad rzeką!
Po drugiej stronie rzeki, gdzie nie ma ludzkich skupisk, wylegują się hipopotamy.

piątek, 12 kwietnia 2013

Ser

Tanzania.

Soni – Lushoto – Soni – Pangani River.
(105,68 km – 6 godz. 5 min.)

Przed świtem żegnamy się z Dziaduniem i ruszamy w stronę Lushoto – stolicy gór Usambara, leżącej na wysokości 1400 m n.p.m., w odległości 16 km od Soni. Chcemy odwiedzić to miejsce przed powrotem na właściwą trasę w kierunku Kilimandżaro. Przez pierwsze 2 km droga wije się pod górę, przez kolejne 5 prowadzi stromym zjazdem, by dalej znów kazać nam się wspinać. Nie jest jednak aż tak ciężko, jak w przypadku trasy do Soni. A może jesteśmy bardziej wypoczęci i zregenerowani?
Widoki znów nas zachwycają. Porośnięte drzewami pagóry wyglądają majestatycznie i tajemniczo. Mijamy grupkę zawodzących kobiet. Z twarzami zwróconymi ku szczytom modlą się do swych przodków.
Zatrzymujemy się na pięknie utrzymanej farmie prowadzonej przez siostry zakonne – Usambara Sisters. Decydujemy się na zakup wyrabianego na miejscu żółtego sera. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam taki rarytas?! Z trudem opieramy się pokusie, by od razu nie skonsumować całej porcji.

Lushoto okazuje się niewielkim miasteczkiem, którego centrum, podobnie jak w Soni, skupia się wokół placu targowego. Zabudowa jest jednak nieco bardziej okazała, no i jest bank! Nie mamy zbyt dużo czasu, bo przed nami daleka droga do następnego noclegu. Zaraz po śniadaniu w postaci ugali z papają, ruszamy więc w kierunku Soni i dalej w dół.
W świetle poranka widoki na trasie z Soni prezentują się inaczej. Mam wrażenie, że góry są jeszcze piękniejsze! W Mombo zatrzymujemy się tylko na zakup śliwek i dalej w drogę. Mijamy mniejsze i większe wioski. W jednej z nich wypijamy oranżadę. Każdy nasz ruch obserwuje w bezruchu trzydziestka dzieci. Wyglądają, jakby w życiu nie widziały białego człowieka. A może nie z takim obrazem go utożsamiają? Większość „Białasów”, jakich spotkaliśmy dotąd na Czarny Lądzie, w istocie wyglądała nieco bardziej „luksusowo”.
A my? Obraz nędzy i rozpaczy. Stan dwóch podkoszulek na głowę, noszonych na zmianę przez 160 dni nie rzuca na kolana. Do tego wyświechtane portki, które wieczorami pokrywam niezliczoną ilością zabawnych hafcików, zdeptane sandały, spalona słońcem czapka nosząca znikome ślady niebieskiej krateczki, no i włosy strzyżone przy widelcu… Dobrze, że nigdy nie byłam zbyt wrażliwa na punkcie swojego wyglądu. No i że nie mam zbyt częstego dostępu do lustra. W przeciwnym razie mogłabym doznać załamania nerwowego.

Po przejechaniu dziewięćdziesiątego siódmego kilometra zaczynam czuć się dość dziwnie. Wszystko mnie boli, a czoło pokrywają kropelki zimnego potu. Winię za to długą trasę i słońce, które przygrzewa dziś ze zdwojoną siłą. Muszę odpocząć, więc rozkładamy się pod przydrożnym drzewem. Krzysiek sugeruje byśmy rozbili tu obóz, ale nie uśmiecha mi się dziś biwakowanie na dziko. Mam ochotę na kąpiel. Ucinam piętnastominutową drzemkę i zarządzam dalszą jazdę do najbliższego miasteczka, do jakiego, jak mówią ludzie, pozostaje godzina jazdy rowerem. Czuję się coraz gorzej. Po 8 km napotykamy na zbawienny znak wskazujący dróżkę na camping nad rzeką Pangani. Postanawiamy skorzystać z takiej okazji, tym bardziej, że reklama nęci: HOT SHOWERS, BAR and RESTAURANT.

Rzeczywiście, kamping leży tuż nad brzegiem rzeki, w odległości 1,3 km od głównej drogi, tyle że bar i restauracja istnieją tylko na znaku, a woda w prysznicu właśnie się skończyła… Ze względu na brak pompy, mycie będzie możliwe dopiero jutro, kiedy ktoś napełni zbiorniki ręcznie.
Nie mam siły jechać dalej. Rozbijamy obóz pośrodku buszu, niedaleko słomianej chatki białego właściciela imieniem Massy. Oprócz niego ten uroczy zakątek zamieszkuje jeszcze John – starszy czarnoskóry pomocnik Massego oraz kudłaty pies.
Siedzę pod drzewem, kręci mi się w głowie. Odczuwam taki ból kończyn i pleców, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyłam. Zaczynam się niepokoić. Krzysiek rozkłada namiot, a potem taszczy znad rzeki wiadra z wodą do mycia. Tyle dam radę jeszcze zrobić. Może organizm potrzebuje ochłody.
W między czasie kundel, który od samego początku natrętnie się przymila, zżera cały kawał sera z Lushoto, który z namaszczeniem oszczędzamy przez cały dzień! Cham!

wtorek, 9 kwietnia 2013

Dziadunio


Tanzania, góry Usambara, wioska Soni.

Dziadunio, jak nazywamy opiekuna hoteliku od rana do wieczora komenderuje, co też mamy robić. Ustala nam trasy spacerów po okolicy, wyznacza godziny posiłków w miejscowej restauracji i odpoczynku na hotelowej werandzie. Dwa razy na dzień zarządza nawet kąpiel, ustawiając pod drzwiami naszego pokoju wiadro z zagrzaną na ognisku wodą. Przy tej okazji stara się wymusić na nas użycie szarego mydła, które służąc gościom hotelowym, jest z namaszczeniem przechowywane w szufladzie biurka pełniącego funkcję recepcji. Nieprzestrzeganie dziadkowych nakazów skutkuje śmiertelną obrazą naszego gospodarza, która trwa nie dłużej niż dwadzieścia minut i objawia się głuchym milczeniem z jego strony. Kiedy nie jest obrażony, mówi non-stop, racząc nas opowieściami sąsiedzko-rodzinnymi.
Dziadunio jest zachwycony naszym botswańskim kocherkiem, który prezentuje z dumą wszystkim gościom w hotelu. Owa prezentacja, od zapalania i gaszenia płomienia począwszy, a na gotowaniu wody skończywszy, odbywa się w sposób indywidualny dla każdego gościa. Dziadunio puka, bowiem do drzwi poszczególnych pokoi i demonstruje zalety kuchenki każdemu z osobna.

Życie w Soni skupia się na gwarnym targowisku, które ze zdwojoną siłą ożywia się w dni targowe. Wtedy do wioski schodzą mieszkańcy wszystkich okolicznych górskich osad. Każdy centymetr niewielkiego placu pokrywają wówczas sterty ziemniaków, owoców mango, papai, ananasów, a nawet egzotycznych w tych rejonach świata, jabłek. Między darami natury piętrzą się kilometry kolorowych khang, sztaple misek, wiader i narzędzi ogrodniczych.


piątek, 5 kwietnia 2013

Jaś i Małgosia


Podróż przez Afrykę. Dzień 165.

Zanzibar – Dar es Salam – Soni.  

Ze smutkiem opuszczam rybacką chatkę na rajskiej plaży. Wieczorem musimy jednak znaleźć się w Kamiennym Mieście, by stamtąd wrócić do Dar i wyruszyć w dalszą drogę na północ Tanzanii.

Na powrotny rejs wybieramy nocny prom o wdzięcznej nazwie Flying Horse. Tym razem podróż ma trwać całą noc, gdyż pozwolenie na wpłynięcie do portu nastąpi dopiero o świcie. W tej sytuacji będziemy cumować na wodach przybrzeżnych aż do rana.

O zmierzchu stawiamy się u bram portu, gdzie po stoczeniu istnej batalii z tragarzami oferującymi pomoc przy załadunku rowerów, zajmujemy miejsca na górnym pokładzie. Katamaran jest załadowany po brzegi, zarówno na rufie, jak i na dziobie piętrzą się szafy, lustra, łóżka, lokówki, wory i beczki. Do dyspozycji gości górnego pokładu pozostają materace, które podczas nocnego rejsu, można rozłożyć w dowolnym miejscu.
Monotonne kołysanie powoduje, że ogarnia mnie senność. Przed zaśnięciem powstrzymuje mnie jednak silna potrzeba fizjologiczna, którą postanawiam ograniczyć ze względu na odór, jaki roznosi się na kilometr od toalety.

Punktualnie o szóstej rano Latający Koń cumuje przy nabrzeżu w Dar Es Salam. Prosto stamtąd ruszamy na północny, w kierunku gór Usambara.
Ponad trzystu kilometrowy dystans do miasteczka Mombo kosztuje nas trzy dni monotonnej jazdy przez rozległą sawannę. Za miasteczkiem Mwanga na horyzoncie zaczyna majaczyć szczyt Kilimandżaro. Od Białej Góry dzieli nas jeszcze mnóstwo kilometrów, ale jej widok powoduje, że zaczynam myśleć o coraz bliższym końcu naszej podróży.

Upał daje się we znaki.  Wypijamy nieprawdopodobne ilości płynów. Stałym elementem naszej diety na tym odcinku drogi stają się orzeszki i gotowane jajka, jakie oferują przydrożni sprzedawcy. Na każde jajko przysługuje, owinięta w gazetę, darmowa szczypta soli. Wieczorami nie mamy siły na gotowanie własnych posiłków, więc po trzech dniach, mam wrażenie, że lada moment zamienię się w jajco.

W Mombo z nieskrywaną radością okupujemy uliczną frytkarnię. Miasteczko robi miłe wrażenie, ale celem naszej podróży jest położona w górach wioska Soni. Po zaopatrzeniu się w wodę i benzynę do kuchenki, ruszamy więc w drogę. Przed nami 16 km stromej ścieżki. Jak można się było spodziewać dostajemy w kość, bo ani jeden kilometr nie jest płaski. Krok po kroczku pokonujemy strome wzniesienia. Nie ma mowy o jeździe. Od prowadzenia objuczonego roweru bolą mnie ramiona. Ubolewam nad swoją głupotą wiezienia tylu pamiątek! Mam ochotę wrzucić je w przydrożne krzaki. Atak zrzędliwego monologu przerywają mi jednak niewyobrażalne widoki. Wśród malowniczych gór podziwiam porozrzucany skupiska chat. W dolinie płynie rzeka tworząc miejscami piękne wodospady. Do tego bujne rośliny pobudzone do życia kończącą się porą deszczową i zapachy tropikalnego świata. Góry Usambara. Jak to ładnie brzmi… Tak podróżniczo.


Wioska Soni ze wszystkich stron otoczona jest zielonymi wzgórzami, na których tu i ówdzie majaczą gromadki słomianych chat. Siedlisko wioski składa się z placu targowego otoczonego parterową zabudową.


Wynajmujemy pokój w niebieskim hoteliku prowadzonym przez czarnoskórego sędziwego mężczyznę, który dobrze mówi po angielsku i od pierwszej chwili bardzo się o nas troszczy. Orzeka, że jesteśmy stanowczo za chudzi.  Takie stwierdzenie pobudza moją chorą wyobraźnię. Za chudzi na co? Włącza mi się pod czaszką czerwone światełko i już widzę nas w roli Jasia i Małgosi, a jego – Baba Jagi. Z profilu nawet mi ją trochę przypomina, a ściany w korytarzu są do połowy pomalowane czarną, jak smoła farbą! Teraz nas zamknie, podtuczy, a potem zje! I nawet nikt się o tym nie dowie…, bo niby kto w Mombo zezna, że poszliśmy w kierunku Soni? Na pewno będą trzymać jego stronę! Nie, no mam stanowczo zbyt monotonną dietę! Misjonarze uprzedzali, że to może odbijać się na psychice…

środa, 3 kwietnia 2013

Uprawy wodorostów


Tanzania. Zanzibar.

Zanzibar Town – Paje

Rano wyruszamy w kierunku wschodniego wybrzeża. Francuz wybiera się autostopem na północny skrawek wyspy, a Brytyjczyk zostaje w Kamiennym Mieście. Pożegnaniom nie ma więc końca. Nie cierpię pożegnań, bo zawsze ogarnia mnie przy nich totalna chandra. Jeśli się nie pilnuję, potrafię się zupełnie rozkleić. Wszelkie pożegnania w dobitny sposób uzmysławiają mi nieuchronne zjawisko przemijania.

Mijamy liczne, pełne zgiełku wioseczki, diametralnie różne od uśpionych nieco osad lądowej Tanzanii. Wjeżdżamy na obszary porosłe gigantycznymi drzewami mango, bananowcami i palmami kokosowymi. Przemierzając zacienione aleje tych owocowych gajów, do nozdrzy dochodzi coraz silniejsza woń przypraw, których uprawy zaczynają zwolna dominować krajobraz. Przyprawy to główny towar eksportowy i zarazem symbol Zanzibaru.
Wzdłuż drogi, co rusz kuszą kolorowe stragany, na których można się zaopatrzyć chyba we wszystkie gatunki egzotycznych owoców.
Od miejscowości Maczangani okolica znacznie się zmienia. Drzewa owocowe ustępują miejsca resztkom bujnego lasu tropikalnego, objętego rezerwatem przyrody Jozani. Tuż przed jego granicami przy szosie pojawiają się znaki ostrzegawcze z wizerunkiem małpki Columbus. Już kilka metrów za znakiem udaje nam się zobaczyć spore stadko tego endemicznego gatunku. Sympatyczne Columbus’y baraszkują na rozłożystej palmie. Drzewo to musi być jednym z ich ulubionych siedlisk, gdyż po chwili, jak spod ziemi, wyrasta przed nami grupka niemieckojęzycznych turystów obwieszonych kamerami. Ich przewodnik pęka z dumy, że udało mu się wytropić małpy. Najwyraźniej musieli „łyknąć” historyjkę, że wypatrzenie Columbus’a graniczy z cudem, gdyż wszyscy uczestnicy wyprawy z uznaniem klepią go po ramieniu. Przeraźliwie chudy starszy pan wręcza mu tysiąc szylingów.  
Mijając wejście na tren rezerwatu, poprzedzone ekspozycją przyrodniczą, napotykamy ofertę tropienia Columbus’ów z przewodnikiem, po jakże okazyjnej cenie 8 dolarów amerykańskich od osoby…


Około piętnastej docieramy do maleńkiej wioski Paje – celu naszej zanzibarskiej podróży.
Na niewielkim placyku zamykającym drogę dojazdową do wioski stoi miniaturowy kiosk z napojami. Jego właściciel – uśmiechnięty czarnoskóry mężczyzna o ciepłym spojrzeniu, wita nas przyjaźnie i oferuje nocleg w rybackiej chacie na plaży. Propozycja wydaje się kusząca, tym bardziej, że nie mamy sprecyzowanych planów noclegowych.
Sprzedawca pozostawia swój „posterunek” i prowadzi nas labiryntem piaszczystych uliczek, między glinianymi domostwami mieszkańców wioski. Rowery zapadają się w piachu. Po kilku minutach stajemy przed drzwiami małego budyneczku z obszerną werandą. Tuż przed nią, na bielusieńkiej plaży piętrzą się sterty poplątanych sieci rybackich. Poza tym tylko błękitne niebo, lazurowe wody oceanu i tysiące strzelistych palm kokosowych zmieniających ten maleńki zakątek świata w prawdziwy rajski ogród.
I tak oto rozpoczyna się moja przygoda z Zanzibarem. Jestem zachwycona.
  

Przez kilka dni nie ruszamy się ani na krok, delektując się miejscem. Odbywamy jedynie spacery do wioski, gdzie za każdym razem przyjmują nas z radością. Mieszkańcy są wspaniali. Czuję się, jakbym znalazła się w jakiejś utopijnej krainie, która nie istnieje.



Dachy glinianych chatek w większości kryte są liśćmi palm, chociaż zdarza się i blacha falista, która burzy harmonię. Że też w każdym magicznym zakątku świata trzeba zobaczyć ingerencję białego człowieka, który w wyniku swych chorych wizji, postanowił „ulepszyć” życie „dzikusów”.

W wiosce znajduje się kilka sklepików Grocery, ale po większość produktów i tak trzeba chodzić „po domach”. W innym gospodarstwie kupuje się jajka, gdzie indziej wypiekany, co rano chleb. Ktoś sprzedaje pomidory, a jeszcze u kogo innego można zaopatrzyć się w świeży drób. Początkowo mamy problem z zapamiętaniem poszczególnych adresów, ale uczynni mieszkańcy wskazują nam właściwie ścieżki. Wszyscy są ciekawi świata i chętni do rozmów. Bariery językowe nie stanowią przeszkody. Po powrocie do kraju będę chyba mistrzem kalamburów!

Wodę pitną czerpiemy ze studni położonej w centrum wioski. Z powodu braku odpowiedniego wiaderka ze sznurem i w tej sytuacji jesteśmy zdani na życzliwość tubylców.

Co rano, kiedy przychodzi odpływ, większa część mieszkańców wioski udaje się nad brzeg oceanu. Na jego dnie odkrywają się niezliczone uprawy rafii. Każdy gospodarz ma tu własne poletko wyznaczone ogrodzeniem ze sznurka! Nie do wiary! Lubię uczestniczyć w tym wodorostowym „rytuale”.
Uprawa rafii polega na doglądaniu grządek, zbiorach i suszeniu na słońcu. Potem eksportowana w świat znajdują zastosowanie w produkcji materaców. Wraz z przypływem wszystkie ogródki skrywają się pod wodą, by następnego ranka, znów dać pracę swym właścicielom.


Popołudniami odbywamy spacery po rajskich plażach. Kocham to „zajęcie”. Po zachodzie słońca nie pozostaje już nic innego, jak z Sienkiewiczem w ręce „wyjść z filiżanką czarnej kawy na taras, gubić wzrok w nieznanych konstelacjach, słuchać westchnień fal Oceanu Indyjskiego i patrzeć, jak księżyc rozściela na nim złoty, drgający gościniec.”

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Zanzibar Town


157 dzień podróży.

Tanzania – cz. 6

Zanzibar.


Wybrany przez nas prom odpływa o 13:00. Na przystani jesteśmy godzinę przed czasem. Spotykamy rowerzystę z Wielkiej Brytanii, który po kilku miesiącach spędzonych w Rwandzie, Ugandzie i Tanzanii udaje się na kilku dniowy pobyt na Zanzibarze, gdzie zakończy swą afrykańską przygodę. Podróż na górnym pokładzie spędzamy wspólnie. Wymieniamy się informacjami o wyspie i doświadczeniami z Czarnego Lądu.
O 15: 00 dopływamy do znanego z fotografii malowniczego brzegu Zanzibaru. Nim załoga zdąży wysunąć trap, na pokład przez burtę wdzierają się zgraje tragarzy gotowi wytaszczyć na pobrzeże wielkie torby, paki i kartony należące do tłoczących się przy wyjściu pasażerów.
Z trudem przepychamy się do wyjścia i po „walce” z tragarzami, udaje nam się opuścić bramy portu. Postanawiamy zostać na nocleg w Zanzibar Town.
Razem z nowym towarzyszem podróży kwaterujemy się w kolonialnym hoteliku na starym mieście. Za niewielkie pieniądze wynajmujemy przestronne pokoje na parterze. Śniadanie jest wliczone w cenę.  Trzeci pokój zamieszkuje miły starszy Francuz, który odbywa samotną podróż dookoła świata. Jest w drodze już 260 dni i z ochotą przyłącza się do naszej kompani. O 17: 00 w europejskim składzie ruszamy na zwiedzanie Kamiennego Miasta. Kluczymy wąskimi uliczkami przypominającymi do złudzenia arabską medinę z państwu Afryki Północnej. Jest przyjemnie chłodno, gwarno i kolorowo. Pijemy herbatę z mlekiem w jednej z kafejek starego miasta. Francuz, jak z rękawa sypie dowcipnymi opowieściami ze swojego życia usłanego podróżami. W istocie, wygląda jak rasowy wilk morski i nie toleruje zegarków. Miło się go słucha. Brytyjczyk mówi zdecydowanie mniej, ale jest kopalnią wiedzy o Ugandzie, w której zakochał się bez pamięci.