środa, 17 kwietnia 2013

Suszone mrówki i nowe zastosowanie papieru toaletowego.


Tanzania. Pangani River.

W nocy mam 40 stopni gorączki i jest mi tak zimno, jakbym właśnie odbywała podróż przez Biegun. Nie ma szans na lekarza. Massy i John orzekają malarię. Na dodatek po wizycie w rejonach nadmorskich może być to odmiana odporna na Chloroquinę, więc od razu zaczynamy leczenie Mefloquiną. Na szczęście mamy ze sobą całą stosowną apteczkę. Zapowiada się, zatem dłuższy nieprzewidziany pobyt nad rzeką Pangani.

Koło południa jest znacznie lepiej. Zatem diagnoza była słuszna. Nadal czuję się słabo i nie mam siły wstać, ale gorączka ustąpiła.
Leżę w otwartym namiocie i patrzę na spokojny nurt rzeki. Przed wejściem waruje kundel, któremu jeszcze nie wybaczyłam podłego występku z serem. Ma jednak tak żałosną minę i tak wierne oczy, że moje serce mięknie z minuty na minutę. Chce mi się pić, jak nigdy w życiu, ale nie ma czym ugasić pragnienia. Krzysiek pojechał do najbliższej wioski po prowiant, ale długo nie wraca. John przynosi mi butelkę ze słabą herbatą, jak sądzę po kolorze, ale okazuje się, że jest to… woda z rzeki, którą „można pić bez obawy.” Po wczorajszej diagnozie i tym, jak się przejmował moją chorobą, mam do niego zaufanie, ale nie na tyle, by się tego napić. Czekam na męża z nadzieją, że zaraz nadjedzie z zapasami wody pitnej.
Nadjeżdża, a i owszem, tyle, że nie ma wody, ani niczego innego do picia. Zatem Coli nie da się kupić w KAŻDYM miejscu na świecie!
Po za tym kurze jajka, zawinięta w gazety papka z ugali, trochę bamii, cebula, ziemniaki, banany i kilka wysuszonych na słońcu, wychudłych rybek nafaszerowanych równie suszonymi mrówkami. To wszystko, co można zdobyć w dwóch pobliskich wioskach. Z głodu nie umrzemy. Gorzej z piciem.
Za namową John’a Krzysiek konstruuje filtr z plastikowych butelek i… grubej warstwy papieru toaletowego. Z pomocą nowego „urządzenia” poprawiają się walory smakowe i kolorystyczne czerpanej z rzeki wody. Nadal trąci mułem i przypomina herbatę, ale jest bardziej klarowna. Smaku mułu nie idzie się pozbyć nawet w długim procesie gotowania, ale po trzecim kubku można się przyzwyczaić.
John obiecuje, że zdobędzie dla nas butelkę Coli i wysyła gdzieś młodego chłopaczka na rowerze z plastikową skrzynką w miejscu bagażnika.  

W pobliżu naszego obozu żyją małpki Sykes, kolorowe jaszczury, liczne ptactwo i obrzydliwe czarne skorpiony. Tych tu pełno. Trzeba uważać, by nie weszły do namiotu. Dziwne. Sądziłam, że jak skorpiony, to tylko pustynia, a nie busz nad rzeką!
Po drugiej stronie rzeki, gdzie nie ma ludzkich skupisk, wylegują się hipopotamy.