wtorek, 9 kwietnia 2013

Dziadunio


Tanzania, góry Usambara, wioska Soni.

Dziadunio, jak nazywamy opiekuna hoteliku od rana do wieczora komenderuje, co też mamy robić. Ustala nam trasy spacerów po okolicy, wyznacza godziny posiłków w miejscowej restauracji i odpoczynku na hotelowej werandzie. Dwa razy na dzień zarządza nawet kąpiel, ustawiając pod drzwiami naszego pokoju wiadro z zagrzaną na ognisku wodą. Przy tej okazji stara się wymusić na nas użycie szarego mydła, które służąc gościom hotelowym, jest z namaszczeniem przechowywane w szufladzie biurka pełniącego funkcję recepcji. Nieprzestrzeganie dziadkowych nakazów skutkuje śmiertelną obrazą naszego gospodarza, która trwa nie dłużej niż dwadzieścia minut i objawia się głuchym milczeniem z jego strony. Kiedy nie jest obrażony, mówi non-stop, racząc nas opowieściami sąsiedzko-rodzinnymi.
Dziadunio jest zachwycony naszym botswańskim kocherkiem, który prezentuje z dumą wszystkim gościom w hotelu. Owa prezentacja, od zapalania i gaszenia płomienia począwszy, a na gotowaniu wody skończywszy, odbywa się w sposób indywidualny dla każdego gościa. Dziadunio puka, bowiem do drzwi poszczególnych pokoi i demonstruje zalety kuchenki każdemu z osobna.

Życie w Soni skupia się na gwarnym targowisku, które ze zdwojoną siłą ożywia się w dni targowe. Wtedy do wioski schodzą mieszkańcy wszystkich okolicznych górskich osad. Każdy centymetr niewielkiego placu pokrywają wówczas sterty ziemniaków, owoców mango, papai, ananasów, a nawet egzotycznych w tych rejonach świata, jabłek. Między darami natury piętrzą się kilometry kolorowych khang, sztaple misek, wiader i narzędzi ogrodniczych.