157 dzień podróży. Zanzibar.
Prom odpływa o 13:00. Na przystani jesteśmy godzinę przed czasem. Spotykamy rowerzystę z Wielkiej Brytanii, który po kilku miesiącach spędzonych w Rwandzie, Ugandzie i Tanzanii udaje się na kilkudniowy pobyt na Zanzibarze, gdzie zakończy swoją afrykańską przygodę. Podróż na górnym pokładzie spędzamy wspólnie. Wymieniamy się informacjami o wyspie i doświadczeniami z Czarnego Lądu.
O 15:00 dopływamy do znanego z fotografii malowniczego brzegu Zanzibaru. Nim załoga zdąży wysunąć trap, na pokład przez burtę wdzierają się zgraje tragarzy, gotowych wtaszczyć na pobrzeże wielkie torby, paki i kartony należące do tłoczących się przy wyjściu pasażerów. Z trudem przepychamy się do wyjścia, w końcu udaje nam się opuścić bramy portu. Postanawiamy zostać na nocleg w Zanzibar Town.
Razem z nowym towarzyszem podróży zatrzymujemy się w kolonialnym hoteliku na starym mieście. Za niewielkie pieniądze wynajmujemy przestronne pokoje na parterze. Śniadanie jest wliczone w cenę. Trzeci pokój zamieszkuje miły starszy Francuz, który odbywa samotną podróż dookoła świata. Jest w drodze już 260 dni i z ochotą przyłącza się do naszej kompani. O 17: 00 w europejskim składzie ruszamy na zwiedzanie Kamiennego Miasta. Kluczymy wąskimi uliczkami przypominającymi do złudzenia arabską medinę z państw Afryki Północnej. Jest przyjemnie chłodno, gwarno i kolorowo. Pijemy herbatę z mlekiem w jednej z kafejek starego miasta. Francuz, jak z rękawa sypie dowcipnymi opowieściami ze swojego życia usłanego podróżami. W istocie, wygląda jak rasowy wilk morski i nie toleruje zegarków. Miło się go słucha. Brytyjczyk mówi zdecydowanie mniej, ale jest kopalnią wiedzy o Ugandzie, w której zakochał się bez pamięci.
Zanzibar Town – Paje
Rano wyruszamy w kierunku wschodniego wybrzeża. Francuz wybiera się autostopem na północny skrawek wyspy, a Brytyjczyk zostaje w Kamiennym Mieście. Pożegnaniom nie ma więc końca. Nie cierpię pożegnań, bo zawsze ogarnia mnie przy nich totalna chandra. Jeśli się nie pilnuję, potrafię się zupełnie rozkleić. Wszelkie pożegnania w dobitny sposób uzmysławiają mi nieuchronne zjawisko przemijania.
Mijamy liczne, pełne zgiełku wioseczki, diametralnie różne od uśpionych nieco osad lądowej Tanzanii. Wjeżdżamy na obszary porosłe gigantycznymi drzewami mango, bananowcami i palmami kokosowymi. Przemierzając zacienione aleje tych owocowych gajów, do nozdrzy dochodzi coraz silniejsza woń przypraw, których uprawy zaczynają zdominowywać krajobraz. Przyprawy to główny towar eksportowy i zarazem symbol Zanzibaru. Wzdłuż drogi, co rusz kuszą kolorowe stragany, na których można się zaopatrzyć chyba we wszystkie gatunki egzotycznych owoców.
Od miejscowości Maczangani okolica znacznie się zmienia. Drzewa owocowe ustępują miejsca resztkom bujnego lasu tropikalnego, objętego rezerwatem przyrody Jozani. Tuż przed jego granicami przy szosie pojawiają się znaki ostrzegawcze z wizerunkiem małpki Columbus. Już kilka metrów za znakiem udaje nam się zobaczyć spore stadko tego endemicznego gatunku. Sympatyczne Columbus’y baraszkują na rozłożystej palmie. Drzewo to musi być jednym z ich ulubionych siedlisk, gdyż po chwili, jak spod ziemi, wyrasta przed nami grupka niemieckojęzycznych turystów obwieszonych kamerami. Ich przewodnik pęka z dumy, że udało mu się wytropić małpy. Najwyraźniej musieli „łyknąć” historyjkę, że wypatrzenie Columbus’a graniczy z cudem, gdyż wszyscy uczestnicy wyprawy z uznaniem klepią go po ramieniu i wręczają napiwki. Mijając wejście na teren rezerwatu, poprzedzone ekspozycją przyrodniczą, napotykamy ofertę tropienia Columbus’ów z przewodnikiem, po jakże okazyjnej cenie 8 dolarów amerykańskich od osoby. Około piętnastej docieramy do maleńkiej wioski Paje – celu naszej zanzibarskiej podróży.
Na niewielkim placyku zamykającym drogę dojazdową do wioski stoi miniaturowy kiosk z napojami. Jego właściciel – uśmiechnięty mężczyzna o ciepłym spojrzeniu, wita nas przyjaźnie i oferuje nocleg w rybackiej chacie na plaży. Propozycja wydaje się kusząca, tym bardziej, że nie mamy sprecyzowanych planów noclegowych. Sprzedawca pozostawia swój „posterunek” i prowadzi nas labiryntem piaszczystych uliczek, między glinianymi domostwami mieszkańców wioski. Rowery zapadają się w piachu. Po kilku minutach stajemy przed drzwiami małego budyneczku z obszerną werandą. Tuż przed nią, na bielusieńkiej plaży piętrzą się sterty splątanych sieci rybackich. Poza tym tylko błękitne niebo, lazurowe wody oceanu i tysiące strzelistych palm kokosowych zmieniających ten maleńki zakątek świata w prawdziwy rajski ogród.
I tak oto rozpoczyna się moja przygoda z Zanzibarem. Jestem zachwycona.
Zanzibar. Paje.
Przez kilka dni nie ruszamy się ani na krok, delektując się miejscem. Odbywamy jedynie spacery do wioski, gdzie za każdym razem przyjmują nas z radością. Mieszkańcy są wspaniali. Czuję się, jakbym znalazła się w jakiejś utopijnej krainie, która nie istnieje.
Dachy glinianych chatek w większości pokryte są liśćmi palm, chociaż zdarza się i blacha falista, która burzy harmonię. Że też w każdym magicznym zakątku świata trzeba zobaczyć ingerencję białego człowieka, który w wyniku swoich chorych wizji, postanowił „ulepszyć” życie „dzikusów”.
W wiosce znajduje się kilka sklepików Grocery, ale po większość produktów i tak trzeba chodzić „po domach”. W innym gospodarstwie kupuje się jajka, gdzie indziej wypiekany, co rano chleb. Ktoś sprzedaje pomidory, a jeszcze u kogo innego można zaopatrzyć się w świeży drób. Początkowo mamy problem z zapamiętaniem poszczególnych adresów, ale uczynni mieszkańcy wskazują nam właściwe ścieżki. Wszyscy są ciekawi świata i chętni do rozmów. Bariery językowe nie stanowią przeszkody. Po powrocie do kraju będę chyba mistrzem kalamburów! Wodę pitną czerpiemy ze studni położonej w centrum wioski. Z powodu braku odpowiedniego wiaderka ze sznurem i w tej sytuacji jesteśmy zdani na życzliwość tubylców.
Co rano, kiedy przychodzi odpływ, większa część mieszkańców wioski udaje się nad brzeg oceanu. Na jego dnie odkrywają się niezliczone uprawy rafii. Każdy gospodarz ma tu własne poletko wyznaczone ogrodzeniem ze sznurka! Nie do wiary! Lubię uczestniczyć w tym wodorostowym „rytuale”. Uprawa rafii polega na doglądaniu grządek, zbiorach i suszeniu na słońcu. Potem eksportowana w świat znajduje zastosowanie w produkcji materacy. Wraz z przypływem wszystkie ogródki skrywają się pod wodą, by następnego ranka, znów dać pracę swym właścicielom.
Popołudniami - spacery po rajskich plażach. Kocham to „zajęcie”. Po zachodzie słońca nie pozostaje już nic innego, jak z Sienkiewiczem w ręce „wyjść z filiżanką czarnej kawy na taras, gubić wzrok w nieznanych konstelacjach, słuchać westchnień fal Oceanu Indyjskiego i patrzeć, jak księżyc rozściela na nim złoty, drgający gościniec.”