Gruzja 2014.
Monastyr Gelati i Mocameta – Kutaisi.
Początków ciąg dalszy.
O 14:00 ze starego Kutaisi odjeżdża marszrutka do Gelati.
Busik pnie się stromymi ulicami, przy których pasą się krowy. Widoki coraz
ładniejsze! Jest dosyć ciepło, ok. 4 oC, ale na niebie piętrzą się ciężkie,
szare chmurzyska.
Monastyr Gelati (również wpisany na listę światowego
dziedzictwa UNESCO), został wybudowany na malowniczym wzgórzu, z polecenia
króla Dawida IV w XII wieku. Cztery wieki później spaliła go armia turecka, ale
został szybko odbudowany, stanowiąc centrum kultu religijnego oraz, z racji
istniejącej przy nim Akademii – ośrodek kultury i nauki. W czasie przejęcia
kontroli przez sowieckich okupantów w roku 1922, mnisi zamieszkujący klasztor
zostali wysiedleni i powrócili dopiero w latach 90-tych XX wieku.
W skład kompleksu Gelati wchodzą trzy świątynie: największa
i zarazem najstarsza cierkiew Matki Bożej, z doskonale zachowanymi freskami,
kościół św. Jerzego z XIII wieku, oraz malutki kościółek pod wezwaniem św.
Mikołaja. Do zabudowań klasztornych należy też budynek wspomnianej Akademii,
oraz skromne „domostwa” mnichów.
Po obejrzeniu całego monastyru jestem pod wrażeniem fresków
w głównej świątyni. Przedstawiają one postać fundatora – króla Dawida IV
trzymającego budynek kościoła oraz wizerunki innych, dawnych możnowładców. W
absydzie zachowały się malowidła obrazujące Maryję z dzieciątkiem i
archaniołów, a w kopule postać Chrystusa Pantokratora
– Władcy i Sędziego Wszechświata.
Wychodząc z kościoła natrafiamy na gości i rodziców z
dzieckiem przygotowanym do Chrztu. Wracamy, by przyjrzeć się z bliska
sakramentowi udzielanemu w obrządku prawosławnym. Rodzina pozwala nam
fotografować. Po długim nabożeństwie każdy z zebranych otrzymuje indywidualne
błogosławieństwo popa (my również), po czym następuje pokropienie wodą. Jeszcze
modlitwa dla rodziców i sam obrzęd chrztu. Jest bardzo zimno, więc pop nie
zanurza rozebranego dzieciaczka w chrzcielnicy, tylko polewa go solidnie
podgrzaną wcześniej wodą. Maluch drze się w niebogłosy, a nam robi się jeszcze
zimniej.
O tej porze roku turystów w Gruzji,
jak na lekarstwo, więc po wyjściu z monastyru, nieliczni sprzedawcy
dewocjonaliów, zachęcają nas do kupienia pamiątki. Tuż przy bramie w błocie
brodzą świnie.
Schodzimy ze wzgórza główną, pustą
drogą. Przyglądamy się lokalnej zabudowie. Wszędzie pasą się wychudłe krowy. Ze
wszystkich stron ujadają psy i pieją koguty. Maja piszczy na widok każdej
przyjaznej psiny, która wybiega, by towarzyszyć nam w wędrówce. A że wszystkie
są jednakowo brudne i chude „MUSIMY im pomóc” dokarmiając chlebem, który
niesiemy z sobą. Nasza pociecha ma nawet swoich faworytów i zgłasza chęć
zabrania ich do domu. Chyba zaczniemy odkładać na bilety lotnicze na przewóz
psów! Na szczęście i nieszczęście, oprócz przymilnych kundelków, pojawiają się
też wyszczerzające kły owczarki kaukaskie, których odstraszający wygląd
niweluje trochę psią miłość naszego dziecka, ale za to nas przysparza o atak
nerwicy. Na wszelki wypadek Krzysiek „uzbraja się” w gruby kij.
Im jesteśmy niżej, tym mija nas więcej
aut. Dominują stare Łady, Wołgi i Kamazy. Wyglądają tak miło i „egzotycznie”,
iż postanawiam założyć gruzińską kolekcję zdjęć samochodowych. J
Nie łapiemy stopa, gdyż za punkt
honoru stawiamy sobie piesze dojście do ostatniego dziś, trzeciego monastyru
Mocameta. Pobocze takie sobie, więc idziemy „gęsiego”. Mija nas jeździec na
koniu. Tętent kopyt długo dociera do naszych uszu. W pewnym momencie na drodze
widać oba monastery jednocześnie, zarówno ten w Gelati, jak i Mocameta. Po ok.
4 km marszu jezdnię przecinają tory. Dróżnik radzi, byśmy poszli wzdłuż linii
kolejowej, co ma znaczenie skrócić dystans, a pociągu mamy się nie obawiać, bo
w najbliższym czasie nie pojedzie.
Wolnym tempem wędrujemy kolejną
godzinę. Monotonne, wysłużone tory wpływają na wszystkich nużąco, a Maja
zaczyna się niecierpliwić. Pada złowieszcze pytanie: „A długo jeszcze?”
Wreszcie naszym oczom ukazuje się
pięknie wpisana w krajobraz, majestatyczna bryła klasztoru.
Jeszcze trochę i znajdujemy się na
jego terenie. Jest pusto, cicho i tajemniczo. W oddali przechadza się pop. W
dole malowniczo wije się dopływ rzeki Roni nazywanej Czerwoną Wodą
/Cchalcitela/ - na pamiątkę męczeńskiej śmierci dwóch braci Dawida i
Konstantyna, którzy opierając się przejściu na Islam z rąk Muryan'a II Ibn Mukhameda, po okrutnych torturach
zostali utopieni. Według legendy szczątki ich ciał miały wyłowić lwy i zanieść
na wzgórze, gdzie obecnie wznosi się klasztor z VII wieku, zrekonstruowany cztery wieki później przez króla Bagrata IV. Rekonstrukcja obecnej budowli pochodzi z XIX wieku.
Wewnątrz cerkwi również znajdują się freski przedstawiające m.in. postacie obu braci umieszczone tuż nad
ich sarkofagiem po prawej strony od wejścia. Mnisi chętnie zapoznają z historią miejsca oraz, jak w większości monastyrów, prowadzą wewnątrz świątyni maleńki sklepik z dewocjonaliami.
Droga powrotna z Mocameta doprowadza
nas do głównej szosy wiodącej do Kutaisi, skąd jeszcze ok. 3 km brakują do jego
starej części.
Po powrocie czeka nas ciepła kolacja
z rodziną Łacho i kolejna zimna noc. Podczas wieczerzy domownicy nie mogą się
nadziwić, dlaczegóż to nie planujemy wizyty w mieście Gori, gdzie znajduje się
Muzeum Stalina? (Na marginesie dodam, że główna ulica oraz plac również noszą tam
nazwisko „wielkiego” wodza.) Odpowiadamy, iż aż tak nie interesuje nas życie
towarzysza Józefa, co spotyka się ze zdumieniem gospodarzy. „Przecież to
wyzwoliciel!” No cóż… No to może toast za przyjaźń polsko-gruzińską…
Rano ruszamy w dalszą drogę w
kierunku prowincji Dżawachetia.
Więcej zdjęć na naszym profilu na FB.
Więcej zdjęć na naszym profilu na FB.