niedziela, 10 marca 2013

Malaryczna wigilia

Dziennik z podróży po Afryce

Zambia - cz. 8
Livingstone.
Wigilia.


W tropikach nie odczuwam nigdy atmosfery świąt. W tym roku jest inaczej za sprawą zaproszenia na misję.

Pomagamy w nakrywaniu do „składkowej” kolacji. Są „nasze” pierogi, potrawa lokalna, coś z Chin na bazie ryżu, dwa dania z Ameryki Południowej i polska szarlotka. Międzynarodowy charakter potraw wynika ze składu gości, którzy zostali zaproszeni przez braci. Oprócz sześciu Polaków, z których tylko my jesteśmy stanu świeckiego, są chińscy lekarze – wolontariusze, siostra zakonna z Argentyny, dwie siostry z Boliwii i zakonnik z Czech. Rozmowy toczą się głównie po angielsku, ale po kolacji odbywają się spontaniczne śpiewy kolęd w rodzimych językach. Mimo podniosłej atmosfery powraca temat dzieci ulicy. Chińczycy wprowadzają nas w temat misyjnego wolontariatu.

Niebywałym przeżyciem okazuje się udział w Pasterce. Trwa dwie i pół godziny, jest bardzo uroczysta i wedle lokalnego zwyczaju - w większości przetańczona. Ludzie są odświętnie ubrani. Kobiety mają na głowach kolorowe chusty. Mężczyźni w pierwszych ławkach grają na bębnach. Śpiewom i tańcom nie ma końca. Ministranci zgromadzeni wokół ołtarza również poddają się muzyce. Procesja z darami jest długa i roztańczona. Kobiety niosą w darze żywy drób i lokalne potrawy. Dziewczynki pląsają wokół.  
Oprócz misjonarzy odprawiających w koncelebrze, jesteśmy jedynymi białymi twarzami. Otrzymujemy pozwolenie na filmowanie.

Wracamy do namiotu. Noc jest parna. Deszcz wisi na włosku. Nietoperze są wyjątkowo ożywione. Ich przemiana materii, źle wpływa na tropik naszego namiotu… Będziemy chyba musieli odmaczać go w Zambezi, bo w kwestii nietoperzowych odchodów nawet deszcze nie przychodzą z pomocą.

O trzeciej nad ranem budzi mnie Krzysiek. Nie może spać. Trzęsie się z zimna i bolą go nogi. W podręcznej apteczce, którą przechowuję razem z paszportem wyszukuję termometr. Czterdzieści i jedna kreska. Oddaję mu swój śpiwór, ale na niewiele się zdaje. Szczęka zębami. Jeszcze nigdy nie wiedziałam, aby ktoś tak szczękał! Jedynie na kreskówkach Disneya.  Zarządzam antybiotyk, który wieziemy ze sobą na wypadek malarii, a objawy jednoznacznie na nią wskazują. Przed wyjazdem uczestniczyliśmy w wielu spotkaniach z lekarzami Instytutu Chorób Tropikalnych, więc mamy potrzebną wiedzę w takich wypadkach. Wiemy, iż wraz z antybiotykiem należy przyjmować leki malaryczne. Tych nie mamy w apteczce, bo pomysł zaopatrywania się w nie jeszcze w Polsce wydał nam się niedorzeczny. W przypadku choroby mieliśmy je kupić na miejscu. Prewencja w ogóle nie wchodziła w grę, gdyż, aby nie osłabiać organizmu, można ją stosować na krótką metę. Szczepień na malarię nie ma. Od wjazdu na tereny malaryczne, to znaczy od Botswany, pilnujemy, by szczelnie zapinać moskitierę, by spryskiwać wnętrze namiotu środkiem owadobójczym i smarować ciało odpowiednimi żelami, ale jak mówił jeden z lekarzy: „w tak długim przedziale czasu nie da się nie zachorować.”
Pędzę na misje. Jeden z braci potwierdza diagnozę i rusza z pomocą. Transportujemy Krzyśka do szpitala przy głównej ulicy, by dla pewności zrobić badanie krwi. Wynik jest pozytywny. Sto razy czytałam, że leczona malaria, zazwyczaj nie jest niebezpieczna, ale i tak się boję. Tym bardziej, że jedyną oznaką krzyśkowego życia jest to przerażające szczękanie zębami. Lekarka aplikuje odpowiedni lek i pozostawia nasz antybiotyk. Instruuje mnie, co do przyjmowania obu medykamentów i zaleca odpoczynek. O dziewiątej rano jest dużo lepiej. Krzysiek jest blady, jak kredowy papier, ale otwiera oczy i zaczyna dużo mówić. Dużo też pije. Po południu, kiedy sytuacja wydaję się opanowana, idę na pocztę zadzwonić do Polski. W domu panika. Pojęcie o malarii dość blade, więc trudno się dziwić. Sugerują nam powrót, ale jestem przekonana, że taki wariant odpada. Mam rację. Krzysiek nawet nie chce o nim słyszeć. Oddycham z ulgą. Ja też nie chcę wracać! Póki co czeka nas jedynie kilkudniowy przestój w podróży, którą trzeba przeznaczyć na rekonwalescencję. Bracia opiekują się nami, jak własną rodziną. Pacjenta doglądają też lekarze z Chin. Teraz na sto procent już wiem, że nic mu nie grozi.

Wieczorem w lokalnym radio podają informację, że na moście zdarzył się wypadek. Ktoś wyskakując na bandżi pociągnął za sobą instruktora, który nie był zabezpieczony żadną liną. Zginął na miejscu. Zakazano skoków.
Ciekawe na jak długo?