niedziela, 10 marca 2013

Z prosiakiem w tle


Z dziennika podróży. Afryka.

Sto siódmy dzień podróży.

Zambia - cz. 10
Lusaka – Chipata.


Wstajemy o czwartej rano, by przed szóstą udać się na dworzec autobusowy. W okolicach tej godziny ma, bowiem jechać autobus do Chipaty. Decydujemy się na ten środek transportu, by zaoszczędzić krzyśkowe zdrowie i zniwelować zarazem opóźnienie w podróży. Lekarz zalecił oszczędzanie sił w ciągu najbliższych kilku dni, a podróż publicznym transportem można chyba za takie uznać. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Na dworcu tłum tubylców z tobołami. Wszyscy przepychają się do kasy i autobusów wyjeżdżających w różnych kierunkach. Jak zapowiedział nam wczoraj pewien elegant w kasie - „na expres do Chipaty miejsca skończyły się już dawno, ale są szanse na linię zwykłą.” Szanse, jak przekonujemy się naocznie, są jednak znikome, gdyż autobus nie z gumy, a ludzi ponad setka. Do tego chordy bagażów, sprzętów domowych i żywego inwentarza. Po podstawieniu autobusu, wszyscy „na hura” rzucają się do drzwi. Autobusowy kasjer wypatrzywszy nasze białe gęby, mimo wyraźnego sprzeciwu oczekujących, zarządza, iż będziemy obsłużeni bez kolejki. Ładuję się do autobusu, zajmuję miejsca i pilnuję sakw. Tymczasem Krzysiek czeka w kolejce do bagażowego po bilety na rowery. Kiedy pada kosmiczna cena, wywiązuje się sprzeczka. Widzę przez okno, iż Krzysiek żąda zwrotu rowerów, które leżą już na dachu pojazdu. Wychodzę załagodzić sprawę, ale po chwili rozmowy z bagażowym puszczają mi nerwy. Wyzywam go po polsku, a on mnie po swojemu. Tłum gapiów wzrasta z minuty na minutę. Kiedy dowiaduję się, że jeśli nie zapłacimy za rowery żądanej kwoty, to odjadą one bez nas, moja furia sięga zenitu. Na szczęście zjawia się elegant z kasy, który wczoraj poinformował nas o stawkach za przewóz bagażu. W milczeniu wysłuchuje obu stron, po czym wyjaśnia bagażowemu, że biali, to jego znajomi, na dodatek goście z Europy, więc trzeba policzyć cztery tysiące KW za oba rowery, a nie trzydzieści cztery tysiące, jak wycenia tamten. Rozbawiona mina bagażowego pochmurnieje natychmiast, a wykonanie polecenia przychodzi mu z dużym oporem. Mruczy coś pod nosem i spluwa mi przez lewe ramię. Mam ochotę pacnąć go w spoconą głowę. Ostatecznie wyruszamy o siódmej dwadzieścia wciśnięci w wąskie siedzenie razem z rosłym murzynem i jego, niemniej rosłą siostrą. Czuję na sobie ucisk ich potężnych ciał i nienawistny wzrok bagażowego. Jest mi niewyobrażalnie duszno. Na półce nad naszymi głowami piętrzą się cztery wory jakiegoś ziarna i trzy żywe kury ze związanymi nogami. O ile ziarno nie wywołuje we mnie żadnych emocji, o tyle ptactwo wpływa niepokojąco na mój układ nerwowy. Bujna wyobraźnia kreuje mi przed oczyma wizję "obkupanych" włosów. Nie żebym była przesadnie wrażliwa na punkcie swojego wyglądu, ale słyszałam iż ptasie odchody mają właściwości żrące. Żałuję, że nie mam parasola.

Kury to nie jedyne żywy inwentarz przewożony linią Lusaka-Chipata. Jadą z nami jeszcze dwie nieduże kozy, cztery kaczki, i … solidnie zbudowane prosię. Zastanawiam się, jak komuś udało się je wepchnąć na tę wąską półkę?!

Jazda strasznie się dłuży. Zbiera mi się na wymioty. Może to za sprawą duchoty, może smrodu obornika, a może samej jazdy urozmaiconej licznymi podskokami i ostrymi skrętami, dzięki którym stary rzęch omija wyrwy w jezdni. Przy każdym gwałtownym ruchu rozlega się ryk prosiaka, który całym ciałem obija się o sufit. Swoją drogą, to cały inwentarz jest chyba przyzwyczajony do jazdy autobusem, bo żadne osobnik, nie ucieka. Siedzą tak spokojnie, jakby podróże miały we krwi.
Rosły współpasażer z naszego siedzenia zaczyna się rozpychać, gdyż usiłuje chusteczką wyczyścić koszulę z kurzej kupy. Rozciera tym samym przykrą woń.
Bagażowy, choć cham, to ma zdolności akrobatyczne. Podczas jazdy przekłada toboły na dachu wychodząc nań raz jednym, raz drugim oknem.
Przy każdym postoju, autobus oblegają sprzedawcy owoców, napoi, bułek, orzechów, pieczonej kukurydzy, a nawet wiklinowych koszy. Wszystkie te towary kupuje się oczywiście bez opuszczania pojazdu, więc przez to, że siedzimy przy oknie, za każdym razem ląduje na nas tłum potencjalnych klientów. Przed nosem mam obornik zmieszany z wonią pożywienia i ludzkiego potu. Zarzekam się, że chociaż nasza podróż miałaby sto dni opóźnienia, to nie wsiądę więcej do żadnego autobusu. Krzysiek jest obojętny na całą sytuację i ze względu na swoje osłabienie, przez większą część drogi drzemie.
Na każdym przystanku dosiadają pasażerowie z licznymi bagażami, a nikt nie wysiada. Oczom nie wierzę, jak to możliwe?! Na naszym siedzeniu oprócz nas i wspomnianego rodzeństwa, teraz siedzi jeszcze dwójka dzieci. Zmniejsza się też powierzchnia dla kur, obok których wepchnięta została plastikowa wanienka do kąpieli niemowląt. Po wypadku z kupą na koszuli współpasarzera, rozważam myśl wsadzenia kur do wanienki.
Oprócz wyznaczonych przystanków autobus zatrzymuję się w każdym miejscu, o ile ktoś na niego zamacha. Po pięciu godzinach jazdy stajemy na łące. Okazuje się, że zabieramy starą kobietę z dziesięcioma belami materiałów. Szykuje się dłuższy postój, bo sam bagażowy nie wie, jak zapakować bele na przeładowany dach. Do środka nie wejdzie już nic, a i tak trzeba przecież upchnąć staruszkę! Kierowca i biletowy pomagają w „przemeblowaniu” i po chwili łąka pokrywa się bagażami z przedniej części dachu. Nie wierzę własnym oczom! Żelazne łóżko, osiem pięćdziesięciolitrowych plastikowych beczek, dwadzieścia sześć worów ziemniaków, pięć lnianych worków pełnych plażowych klapków i cztery rowery – nie nasze, gdyż te zalegają na tyle dachu. Przepakowywanie trwa czterdzieści minut. Chce mi się siku, ale nie ma szans, by dostać się na zewnątrz. W końcu popadam w stan zobojętnienia na wszystko. Bezmyślnie poddaję się ruchom autobusu. Od obrazowego opisu współpasażerów dowiaduję się, iż mam we włosach kurze odchody. Też mi wiadomość! Cieszę się z faktu, że nie siedzi nade mną prosiak.
Do Chipaty dojeżdżamy o osiemnastej trzydzieści. Nim zdołamy opuścić pojazd i odebrać rowery mija dwadzieścia pięć minut.