piątek, 12 kwietnia 2013

Ser

Tanzania.

Soni – Lushoto – Soni – Pangani River.
(105,68 km – 6 godz. 5 min.)

Przed świtem żegnamy się z Dziaduniem i ruszamy w stronę Lushoto – stolicy gór Usambara, leżącej na wysokości 1400 m n.p.m., w odległości 16 km od Soni. Chcemy odwiedzić to miejsce przed powrotem na właściwą trasę w kierunku Kilimandżaro. Przez pierwsze 2 km droga wije się pod górę, przez kolejne 5 prowadzi stromym zjazdem, by dalej znów kazać nam się wspinać. Nie jest jednak aż tak ciężko, jak w przypadku trasy do Soni. A może jesteśmy bardziej wypoczęci i zregenerowani?
Widoki znów nas zachwycają. Porośnięte drzewami pagóry wyglądają majestatycznie i tajemniczo. Mijamy grupkę zawodzących kobiet. Z twarzami zwróconymi ku szczytom modlą się do swych przodków.
Zatrzymujemy się na pięknie utrzymanej farmie prowadzonej przez siostry zakonne – Usambara Sisters. Decydujemy się na zakup wyrabianego na miejscu żółtego sera. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam taki rarytas?! Z trudem opieramy się pokusie, by od razu nie skonsumować całej porcji.

Lushoto okazuje się niewielkim miasteczkiem, którego centrum, podobnie jak w Soni, skupia się wokół placu targowego. Zabudowa jest jednak nieco bardziej okazała, no i jest bank! Nie mamy zbyt dużo czasu, bo przed nami daleka droga do następnego noclegu. Zaraz po śniadaniu w postaci ugali z papają, ruszamy więc w kierunku Soni i dalej w dół.
W świetle poranka widoki na trasie z Soni prezentują się inaczej. Mam wrażenie, że góry są jeszcze piękniejsze! W Mombo zatrzymujemy się tylko na zakup śliwek i dalej w drogę. Mijamy mniejsze i większe wioski. W jednej z nich wypijamy oranżadę. Każdy nasz ruch obserwuje w bezruchu trzydziestka dzieci. Wyglądają, jakby w życiu nie widziały białego człowieka. A może nie z takim obrazem go utożsamiają? Większość „Białasów”, jakich spotkaliśmy dotąd na Czarny Lądzie, w istocie wyglądała nieco bardziej „luksusowo”.
A my? Obraz nędzy i rozpaczy. Stan dwóch podkoszulek na głowę, noszonych na zmianę przez 160 dni nie rzuca na kolana. Do tego wyświechtane portki, które wieczorami pokrywam niezliczoną ilością zabawnych hafcików, zdeptane sandały, spalona słońcem czapka nosząca znikome ślady niebieskiej krateczki, no i włosy strzyżone przy widelcu… Dobrze, że nigdy nie byłam zbyt wrażliwa na punkcie swojego wyglądu. No i że nie mam zbyt częstego dostępu do lustra. W przeciwnym razie mogłabym doznać załamania nerwowego.

Po przejechaniu dziewięćdziesiątego siódmego kilometra zaczynam czuć się dość dziwnie. Wszystko mnie boli, a czoło pokrywają kropelki zimnego potu. Winię za to długą trasę i słońce, które przygrzewa dziś ze zdwojoną siłą. Muszę odpocząć, więc rozkładamy się pod przydrożnym drzewem. Krzysiek sugeruje byśmy rozbili tu obóz, ale nie uśmiecha mi się dziś biwakowanie na dziko. Mam ochotę na kąpiel. Ucinam piętnastominutową drzemkę i zarządzam dalszą jazdę do najbliższego miasteczka, do jakiego, jak mówią ludzie, pozostaje godzina jazdy rowerem. Czuję się coraz gorzej. Po 8 km napotykamy na zbawienny znak wskazujący dróżkę na camping nad rzeką Pangani. Postanawiamy skorzystać z takiej okazji, tym bardziej, że reklama nęci: HOT SHOWERS, BAR and RESTAURANT.

Rzeczywiście, kamping leży tuż nad brzegiem rzeki, w odległości 1,3 km od głównej drogi, tyle że bar i restauracja istnieją tylko na znaku, a woda w prysznicu właśnie się skończyła… Ze względu na brak pompy, mycie będzie możliwe dopiero jutro, kiedy ktoś napełni zbiorniki ręcznie.
Nie mam siły jechać dalej. Rozbijamy obóz pośrodku buszu, niedaleko słomianej chatki białego właściciela imieniem Massy. Oprócz niego ten uroczy zakątek zamieszkuje jeszcze John – starszy czarnoskóry pomocnik Massego oraz kudłaty pies.
Siedzę pod drzewem, kręci mi się w głowie. Odczuwam taki ból kończyn i pleców, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyłam. Zaczynam się niepokoić. Krzysiek rozkłada namiot, a potem taszczy znad rzeki wiadra z wodą do mycia. Tyle dam radę jeszcze zrobić. Może organizm potrzebuje ochłody.
W między czasie kundel, który od samego początku natrętnie się przymila, zżera cały kawał sera z Lushoto, który z namaszczeniem oszczędzamy przez cały dzień! Cham!