środa, 3 kwietnia 2013

Uprawy wodorostów


Tanzania. Zanzibar.

Zanzibar Town – Paje

Rano wyruszamy w kierunku wschodniego wybrzeża. Francuz wybiera się autostopem na północny skrawek wyspy, a Brytyjczyk zostaje w Kamiennym Mieście. Pożegnaniom nie ma więc końca. Nie cierpię pożegnań, bo zawsze ogarnia mnie przy nich totalna chandra. Jeśli się nie pilnuję, potrafię się zupełnie rozkleić. Wszelkie pożegnania w dobitny sposób uzmysławiają mi nieuchronne zjawisko przemijania.

Mijamy liczne, pełne zgiełku wioseczki, diametralnie różne od uśpionych nieco osad lądowej Tanzanii. Wjeżdżamy na obszary porosłe gigantycznymi drzewami mango, bananowcami i palmami kokosowymi. Przemierzając zacienione aleje tych owocowych gajów, do nozdrzy dochodzi coraz silniejsza woń przypraw, których uprawy zaczynają zwolna dominować krajobraz. Przyprawy to główny towar eksportowy i zarazem symbol Zanzibaru.
Wzdłuż drogi, co rusz kuszą kolorowe stragany, na których można się zaopatrzyć chyba we wszystkie gatunki egzotycznych owoców.
Od miejscowości Maczangani okolica znacznie się zmienia. Drzewa owocowe ustępują miejsca resztkom bujnego lasu tropikalnego, objętego rezerwatem przyrody Jozani. Tuż przed jego granicami przy szosie pojawiają się znaki ostrzegawcze z wizerunkiem małpki Columbus. Już kilka metrów za znakiem udaje nam się zobaczyć spore stadko tego endemicznego gatunku. Sympatyczne Columbus’y baraszkują na rozłożystej palmie. Drzewo to musi być jednym z ich ulubionych siedlisk, gdyż po chwili, jak spod ziemi, wyrasta przed nami grupka niemieckojęzycznych turystów obwieszonych kamerami. Ich przewodnik pęka z dumy, że udało mu się wytropić małpy. Najwyraźniej musieli „łyknąć” historyjkę, że wypatrzenie Columbus’a graniczy z cudem, gdyż wszyscy uczestnicy wyprawy z uznaniem klepią go po ramieniu. Przeraźliwie chudy starszy pan wręcza mu tysiąc szylingów.  
Mijając wejście na tren rezerwatu, poprzedzone ekspozycją przyrodniczą, napotykamy ofertę tropienia Columbus’ów z przewodnikiem, po jakże okazyjnej cenie 8 dolarów amerykańskich od osoby…


Około piętnastej docieramy do maleńkiej wioski Paje – celu naszej zanzibarskiej podróży.
Na niewielkim placyku zamykającym drogę dojazdową do wioski stoi miniaturowy kiosk z napojami. Jego właściciel – uśmiechnięty czarnoskóry mężczyzna o ciepłym spojrzeniu, wita nas przyjaźnie i oferuje nocleg w rybackiej chacie na plaży. Propozycja wydaje się kusząca, tym bardziej, że nie mamy sprecyzowanych planów noclegowych.
Sprzedawca pozostawia swój „posterunek” i prowadzi nas labiryntem piaszczystych uliczek, między glinianymi domostwami mieszkańców wioski. Rowery zapadają się w piachu. Po kilku minutach stajemy przed drzwiami małego budyneczku z obszerną werandą. Tuż przed nią, na bielusieńkiej plaży piętrzą się sterty poplątanych sieci rybackich. Poza tym tylko błękitne niebo, lazurowe wody oceanu i tysiące strzelistych palm kokosowych zmieniających ten maleńki zakątek świata w prawdziwy rajski ogród.
I tak oto rozpoczyna się moja przygoda z Zanzibarem. Jestem zachwycona.
  

Przez kilka dni nie ruszamy się ani na krok, delektując się miejscem. Odbywamy jedynie spacery do wioski, gdzie za każdym razem przyjmują nas z radością. Mieszkańcy są wspaniali. Czuję się, jakbym znalazła się w jakiejś utopijnej krainie, która nie istnieje.



Dachy glinianych chatek w większości kryte są liśćmi palm, chociaż zdarza się i blacha falista, która burzy harmonię. Że też w każdym magicznym zakątku świata trzeba zobaczyć ingerencję białego człowieka, który w wyniku swych chorych wizji, postanowił „ulepszyć” życie „dzikusów”.

W wiosce znajduje się kilka sklepików Grocery, ale po większość produktów i tak trzeba chodzić „po domach”. W innym gospodarstwie kupuje się jajka, gdzie indziej wypiekany, co rano chleb. Ktoś sprzedaje pomidory, a jeszcze u kogo innego można zaopatrzyć się w świeży drób. Początkowo mamy problem z zapamiętaniem poszczególnych adresów, ale uczynni mieszkańcy wskazują nam właściwie ścieżki. Wszyscy są ciekawi świata i chętni do rozmów. Bariery językowe nie stanowią przeszkody. Po powrocie do kraju będę chyba mistrzem kalamburów!

Wodę pitną czerpiemy ze studni położonej w centrum wioski. Z powodu braku odpowiedniego wiaderka ze sznurem i w tej sytuacji jesteśmy zdani na życzliwość tubylców.

Co rano, kiedy przychodzi odpływ, większa część mieszkańców wioski udaje się nad brzeg oceanu. Na jego dnie odkrywają się niezliczone uprawy rafii. Każdy gospodarz ma tu własne poletko wyznaczone ogrodzeniem ze sznurka! Nie do wiary! Lubię uczestniczyć w tym wodorostowym „rytuale”.
Uprawa rafii polega na doglądaniu grządek, zbiorach i suszeniu na słońcu. Potem eksportowana w świat znajdują zastosowanie w produkcji materaców. Wraz z przypływem wszystkie ogródki skrywają się pod wodą, by następnego ranka, znów dać pracę swym właścicielom.


Popołudniami odbywamy spacery po rajskich plażach. Kocham to „zajęcie”. Po zachodzie słońca nie pozostaje już nic innego, jak z Sienkiewiczem w ręce „wyjść z filiżanką czarnej kawy na taras, gubić wzrok w nieznanych konstelacjach, słuchać westchnień fal Oceanu Indyjskiego i patrzeć, jak księżyc rozściela na nim złoty, drgający gościniec.”