piątek, 19 kwietnia 2013

Jak pech, to pech!


Tanzania. Kilka dni nad Pangani River.

Z każdym dniem czuję się coraz lepiej, tylko że z powodu mieszanki Mefloquiny i antybiotyku, dokuczają mi mdłości. Nie chodzi raczej o wodę, bo w temperaturze wrzenia giną zapewne wszelkie ewentualne paskudztwa.
Po za tym podoba mi się nasze życie nad Pangani River. Takie proste. Zgodne z naturą. Od wschodu do zachodu słońca. A jak taka prostota wciąga?!  Oj wciąga! Nie zamieniłabym tych kilku dni w „pangańskim” buszu na żadne wspaniałości tego świata. Będąc w Dar es Salam odebraliśmy listy z domu na Poste Restante. Mam teraz miłą lekturę. Piszą, że zepsuła się pralka. W zestawieniu z naszą rzeczywistością, wiadomość ta bardzo mnie rozbawia. Na co komu pralka? My tu od stu siedemdziesięciu dni pierzemy ręcznie. A teraz nawet w rzece! Do tego mamy najprawdziwszą tarkę do tarcia ziemniaków na placki, którą Krzysiek zrobił z denka po znalezionej przy drodze puszce. Trze, aż iskry idą! A jakie placki wychodzą!


Czuję się już zupełnie dobrze. Lada dzień będziemy mogli jechać dalej. Kiedy pomyślę, że niedługo kończy się nasza podróż, ściska mnie w gardle. Staram się jednak odsuwać od siebie tę przykry fakt.

Od rana zabieramy się za generalne porządki. Deszcze odeszły na dobre, więc można pokusić się o wypranie śpiworów. Idziemy w dół rzeki do miejsca, gdzie musimy się rozdzielić. Obowiązuje podział na plażę damską i męską, gdzie tubylcy, w zależności od płci oddają się czynnością higienicznym. Kobiety mają dodatkową przestrzeń na pranie. Dołączam do nich ze swoim śpiworem. Nie wzbudzam zdziwienia na twarzach, bo nasz kilkudniowy pobyt w buszu rozniósł się po okolicy z prędkością błyskawicy.
Pojawienie Krzyśka z tłumoczkiem rzeczy do prania, wywołało za to niemałe poruszenie wśród mężczyzn. Trudno się dziwić. Facet w miejscowej kulturze nie para się praniem!

Rześcy i radośni ruszamy do „domu”. Zostaję na pobliskiej łączce i rozkładam rzeczy na kamieniach. Temperatura jest tak wysoka, że widać jak wilgoć momentalnie wyparowuje.
Jestem szczęśliwa. Nucę Międzynarodówkę. Nie wiem, dlaczego akurat to, ale jakoś pasuje do miejsca.
Wracam do namiotu i widzę białego, jak ściana Krzyśka, który siedzi na piasku w bezruchu. Domyślam się, że coś się stało, ale nie wiem co? Pytam. Nie odpowiada. Tysiące myśli przelatuje mi przez głowę, ale nie wiem, która może być adekwatna do sytuacji. Gdybyśmy mieli kontakt ze światem, wybrałabym wersję, że umarł ktoś w domu. Klękam przed nim i zaglądam w twarz. Mało powiedziane, że jest blady! Na dodatek ten wzrok. Patrzy, jakby nie widział! Ręką trzyma się za serce! Zawał! – myślę i zaczynam wrzeszczeć, żeby mi powiedział, CO JEST?! Jednocześnie dedukuję, co robić?! Skąd zdobyć nitroglicerynę? Czy oni tu w ogóle znają coś takiego? Dlaczego, co cholery nie wieziemy nic na serce?! Chce mi się ryczeć. Wszystko trwa ułamki sekund, a mam wrażenie, jakby to była wieczność...