Wyruszyliśmy z Gdyni pełni zapału, samochód wydawał się gotów na długą trasę, a ja cieszyłam się na spotkanie z Alpami. Do Austrii dotarliśmy bez większych przeszkód, ale kiedy zaczęliśmy wspinać się serpentynami w stronę alpejskich przełęczy, przygoda zmieniła swój bieg. W jednej z małych wiosek, między górskimi szczytami, nasz stary samochód odmówił posłuszeństwa. Najpierw pojawiły się dziwne dźwięki, potem metaliczne uderzenia, aż w końcu… odpadły tylne koła. Widok auta, które osiadło bezradnie na poboczu, był niemal groteskowy. Mechanik z lokalnego warsztatu obejrzał wrak i tylko rozłożył ręce – samochód nadawał się jedynie na złom. Z ciężkim sercem trzeba było się z nim rozstać. Nie było jednak miejsca na rozpacz.
Historia Zell am See sięga VIII wieku, kiedy benedyktyni założyli tu klasztor zwany „Cella in Bisonzio”. W średniowieczu miasto rozwijało się jako ważny ośrodek handlowy, a przełomowym momentem był rok 1875, kiedy dotarła tu kolej, otwierając drogę dla turystyki. Od tego czasu Zell am See stało się jednym z najważniejszych kurortów alpejskich, łączącym tradycyjną architekturę z nowoczesną infrastrukturą.
Zatem podróż koleją przez Austrię i dalej, w stronę Włoch, okazała się nagrodą za wcześniejsze trudy. Wagon kołysał rytmem, w oknach przesuwały się winnice, tunele i przepaście, a Maja śmiała się z entuzjazmem, wskazując kolejne mosty i krowy pasące się na stokach. Włoskie stacyjki witały nas zapachem espresso i pięknie utrzymanymi klombami. Z północy Włoch skierowaliśmy się ku Słowenii, gdzie postanowiliśmy zamieszkać na rozległym campingu z basenem.