Marsz do klasztoru Sapara.
Wracając do miasteczka Akhaitsikhe, to jego główna ulica nie urzeka swym wyglądem (nie
licząc widoku na górujący nad miastem, wspominany już, fort.) Niemniej jednak
można tu poczuć klimat codziennego życia gruzińskiej prowincji. By jeszcze
lepiej wczuć się w atmosferę, wieczorami zapuszczamy się w boczne uliczki.
Uwielbiam zwiedzać miasteczka, pod kątem ich architektury,
urbanistyki, układu przestrzennego, a także podpatrywania mieszkańców.
Pozostała część Rodzinki na Szlaku – niekoniecznie. Głowa rodziny woli dzicz,
las, góry i naturę, a najmłodsza przedstawicielka… - cóż, od czasu do czasu,
dochodzi do głosu potrzeba telewizyjno-komórkowa.
Feralnego poranka wszyscy wstają z nastawieniem na własne „JA”,
forsując swoją wizję dnia.
Ostatecznie pada na plan Krzyśka, na który przystaję ostatnią
wolą zdrowego rozsądku. „Nie będę przecież tracić całego dnia na łażenie po
mieście, co mogę przecież zrobić dodatkowo, wieczorkiem.” Mimo takiego
wpływania na podświadomość, nie mam humoru. Przechodzę właśnie „włóczęgowski
kryzys” typu: DLACZEGO NIE POJECHAŁAM NA WCZASY W HOTELU Z BASENEM?!
Maja ma „focha” na całego, kiedy dowiaduję się, że plan
zakłada przejście 12 km szlakiem górskim do klasztoru w Sapara. Najwyraźniej
też dopadł ją kryzys, który zdarza się w pierwszych dniach każdej „koczowniczej”
wyprawy.
Początkowo idziemy z nosami na kwintę. Wiem, że powinnam
wlać w dziecko iskrę zapału, ale mi się nie chce. Krzysiek się wścieka, że „możemy
nie iść wcale, proszę bardzo!”
Minąwszy miasteczko i jego przedmieście
dochodzimy do skrętu. Asfaltowa szosa wije się przez pola, dochodzi do wioski,
aż wreszcie kończy się ustępując miejsca błotnistej drodze. Ta, łagodnie
zaczyna się wznosić. Coraz ładniejsze widoki. Na krótką chwilę wychodzi słońce.
Złe humory pryskają, niczym bańki mydlane, a miny się rozjaśniają, jak niebo.
Wiem, jak bardzo bym żałowała, gdybym tu nie przyszła! Krajobraz staje się
niewyobrażalnie piękny.
Po dwóch godzinach marszu spotykamy dżipa z dwoma popami.
Tłumaczą, iż jadą do wsi z drewnem i radzą byśmy się zabrali z nimi, a potem
razem pojechali do monastyru. Odradzają dalszy marsz, ze względu na widziane w
tym tygodniu wilki. Przystajemy na propozycję.
W drodze powrotnej zabieramy przyczepę z beczką wody ze
studni. Dżip zwinnie pokonuje zaśnieżone serpentyny. Przyczepa kiwa się na
wszystkie strony. Chwilami serce podchodzi mi do gardła, bo oczyma wyobraźni
widzę, jak ściągnie nas w przepaść.
Ostatecznie dane nam jest ujrzeć wspaniały klasztor w niesamowitym
miejscu. Jego powstanie datuje się na IX wiek, ale znaczna rozbudowa, na
polecenie gubernatorów Akhaitsikhe – Sargis
i Beka Jakeli (ojca i syna), przypada na XIII i XIV wiek.
Kompleks położony jest nad urwiskiem i składa się z trzech
cerkwi: Św. Stefana, Wniebowzięcia Maryi oraz największej pod wezwaniem Św.
Saby, gdzie zachowały się oryginalne XIV-wieczne freski. Nad całością górują
ruiny fortu. W okresie okupacji sowieckiej klasztor zamieniono na obóz
pionierski. Mnisi powrócili tu dopiero w latach 80-tych XX wieku.
Spotkani po drodze zakonnicy proponują nam poczęstunek, oraz
odwiezienie do punktu, skąd nas zabrali. Nie uśmiecha nam się spotkanie wilka,
więc z radością się zgadzamy. Szczególnie Maja, gdyż każde podwiezienie oznacza
krótszy marsz.