Rankiem, jeszcze w tajskim Nong Khai, idziemy do Wat Kek – ciekawej świątyni hinduskiej z
mnóstwem rzeźb przedstawiających wizerunki bóstw hinduskich, buddyjskich oraz
pomniki świeckie. Najwyższa figura Buddy mierzy 25 metrów wysokości! Cały
zespół nie jest zabytkowy, gdyż powstał w latach 70-tych XX wieku, ale warty
odwiedzenia, zwłaszcza z dzieckiem, które zapewne zaciekawi się intrygującymi
rzeźbami.
Koło południa przekraczamy granicę z Laosem. Mieszkańcy są pogodni i pozdrawiają nas na każdym kroku, co jak zawsze w takich
wypadkach, wróży miły pobyt. Od granicy na moście przyjaźni do centrum stolicy
– Vientiane pozostaje 30 km. Drogę tę można pokonać lokalnym autobusem, lub rykszą motorową.
Vientiane oznacza Miasto Drzewa Sandałowego, jest bardzo przyjemna, niewielka i nie sprawia
wrażenia stolicy. Dla mnie jest, po prostu, NIEPOWTARZALNA! Czas wydaje się tu
stać w miejscu.
W XIX wieku Vientiane należąc do Indochin Francuskich, była stolicą protektoratu.
Na ulicach do dziś dają się zauważyć wpływy architektury kolonialnej.
Spora część Laosu nie jest jeszcze zelektryfikowana, czego nie można powiedzieć o Vientiane, o czym świadczą widoczne na każdym kroku całe kłęby splątanych kabli.
Dopiero w
1954 roku Laos stał się niepodległym państwem, ale już w rok później komuniści
laotańscy pozostający pod wpływem Wietnamu utworzyli Laotańską Partię Ludową.
Na wiele lat państwo zostało zamknięte i praktycznie odcięte od świata. Dopiero
w 1992 roku otwarto granice z Tajlandią i unormowano stosunki z Chinami.
Obecnie jedyną legalną partią polityczną w Laosie jest Laotańska Partia
Ludowo-Rewolucyjna z prezydentem na czele. Na urzędach użyteczności publicznej
wciąż wiszą czerwone flagi z sierpem i młotem.
Ponad 60% ludności wyznaje buddyzm, a ponad 30% to animiści.
Charakterystyczną budowlą w mieście jest Brama Zwycięstwa poświęcona ofiarą walki z Francuzami o niepodległość kraju. Ze szczytu rozciąga się widok na stolicę.
Nad Mekongiem, po zachodzie słońca rozkłada się nocny targ z wyrobami miejscowego rękodzieła. W namiotach można się również posilić przysmakami lokalnej kuchni.
W naszej dłuższej drodze przez Azję, stęskniliśmy się za
europejskim jedzeniem. Vientiane jest rajem dla naszych żołądków, gdyż na
ulicznych wózkach sprzedawane są francuskie bagietki. Cieplutkie z serem i
warzywami. Zastanawiamy się nawet, czy przez owe rarytasy, nie przedłużyć
pobytu w laotańskiej stolicy, ale zew przygody wzywa.