środa, 20 listopada 2013

W drodze do Laosu


150 km przed Nong Khai stan Mai wskazuje, że gdzieś się zaziębiła. Klimat tropikalny sam w sobie nie sprzyja przeziębieniom, ale pomieszczenia klimatyzowane są gorsze od listopadowej polskiej pluchy.
Rozgrzany organizm w zetknięciu z klimatyzatorem wysiada praktycznie za każdym razem. Staramy się o tym pamiętać i przed wejściem do chłodzonego budynku założyć coś na siebie i Maję, ale czasami i to nie pomaga, gdyż zaczyna się od gardła. Tym razem zapewne kłania się sławetny MacDonald. I taki z niego pożytek!
Kupujemy w aptece syrop i witaminy oraz miejscową maść (jeśli chodzi o łagodzenie bólu gardła, to jest rewelacyjna!) oraz postanawiamy nie nocować w namiocie, tylko wynająć pokój. W nocy naszą pociechę dopada gorączka, która nie spada mimo zimnych okładów. Rano staje się jasnym, że trzeba odwiedzić lekarza. Postanawiamy dojechać do Nong Khai, od którego dzieli nas 50 km i tam udać się do szpitala.

W Tajlandii nie ma państwowych przychodni lekarskich, tylko prywatne kliniki. Najlepiej, więc udać się do szpitala. Tu, w każdym przypadku, znajduje się oddział spełniający rolę ośrodka zdrowia. Za wizytę u lekarza pobierane są opłaty (takie same od obcokrajowców, jak i od miejscowych), ale są one dość symboliczne i o wiele niższe niż w prywatnych klinikach). Szpitale utrzymane są na dość wysokim poziomie i dysponują wszelkim sprzętem. Przy rejestracji trzeba opisać objawy, poddać się ważeniu i mierzeniu ciśnienia. Dopiero po otrzymaniu kartki z opisem tych czynności, można udać się do lekarza.  Trzeba być przygotowanym na poczekanie w kolejce. Nie dużej, ale jednak.

Maja ma zapalenie oskrzeli! Wykupujemy lekarstwa i wynajmujemy miły pokoik w drewnianym hoteliku nad rzeką Mekong. Do dyspozycji mamy wygodne łóżka z moskitierami, stolik i krzesełka. Okna wychodzą na wody Mekongu. Po jego drugiej stronie widać już stolicę Laosu – Vientiane. Przyjdzie nam poczekać kilka dni, nim przekroczymy granicę na moście tajsko-laotańskiej przyjaźni, ale jesteśmy szczęśliwi, że dotarliśmy aż tutaj.
Wiem, jak piękny jest Vientian i jej okolice i cieszę się, że Maja będzie mogła to wszystko zobaczyć na własne oczy. W czasie poprzedniej podróży do Laosu nie miała jeszcze roczku, więc, tak jakby jej tam nie było. :)

Lekarstwa działają praktycznie od razu i wieczorem wszyscy schodzimy na parter naszego nowego „domu”, który, można powiedzieć, że mieści się na pomoście! Pod nami Mekong, przed nami Mekong i Laos! Siadamy na wysłużonej ławce i przyglądamy się, jak słońce „idzie spać”. Mimo bliskości rzeki i wieczoru, jest gorąco. Pale, na których trzyma się pomost skrzypią od naporu wody. Nurt niesie splątane pnącza roślin. Maja zasypia, ale nie ma już gorączki. Zanosimy ją do pokoju, a sami wracamy jeszcze, by delektować się urokiem miejsca. No i trzeba „odpalić” kocher. Czas na wieczorną kawę. 



Po dwóch dniach nasza pociecha jest zdrowa, jak ryba. Zostajemy jednak jeszcze w Nong Khai, by pokazać jej wspaniałą hinduską świątynię, ale o niej jutro.