150 km przed Nong Khai stan Mai wskazuje, że gdzieś się
zaziębiła. Klimat tropikalny sam w sobie nie sprzyja przeziębieniom, ale
pomieszczenia klimatyzowane są gorsze od listopadowej polskiej pluchy.
Rozgrzany organizm w zetknięciu z klimatyzatorem wysiada
praktycznie za każdym razem. Staramy się o tym pamiętać i przed wejściem do
chłodzonego budynku założyć coś na siebie i Maję, ale czasami i to nie pomaga,
gdyż zaczyna się od gardła. Tym razem zapewne kłania się sławetny MacDonald. I
taki z niego pożytek!
Kupujemy w aptece syrop i witaminy oraz miejscową maść (jeśli
chodzi o łagodzenie bólu gardła, to jest rewelacyjna!) oraz postanawiamy nie nocować
w namiocie, tylko wynająć pokój. W nocy naszą pociechę dopada gorączka, która
nie spada mimo zimnych okładów. Rano staje się jasnym, że trzeba odwiedzić
lekarza. Postanawiamy dojechać do Nong Khai, od którego dzieli nas 50 km i tam
udać się do szpitala.
W Tajlandii nie ma państwowych przychodni lekarskich, tylko
prywatne kliniki. Najlepiej, więc udać się do szpitala. Tu, w każdym przypadku,
znajduje się oddział spełniający rolę ośrodka zdrowia. Za wizytę u lekarza
pobierane są opłaty (takie same od obcokrajowców, jak i od miejscowych), ale są
one dość symboliczne i o wiele niższe niż w prywatnych klinikach). Szpitale
utrzymane są na dość wysokim poziomie i dysponują wszelkim sprzętem. Przy
rejestracji trzeba opisać objawy, poddać się ważeniu i mierzeniu ciśnienia.
Dopiero po otrzymaniu kartki z opisem tych czynności, można udać się do
lekarza. Trzeba być przygotowanym na
poczekanie w kolejce. Nie dużej, ale jednak.
Maja ma zapalenie
oskrzeli! Wykupujemy lekarstwa i wynajmujemy miły pokoik w drewnianym hoteliku
nad rzeką Mekong. Do dyspozycji mamy wygodne łóżka z moskitierami, stolik i
krzesełka. Okna wychodzą na wody Mekongu. Po jego drugiej stronie widać już
stolicę Laosu – Vientiane. Przyjdzie nam poczekać kilka dni, nim przekroczymy
granicę na moście tajsko-laotańskiej przyjaźni, ale jesteśmy szczęśliwi, że
dotarliśmy aż tutaj.
Wiem, jak piękny jest Vientian i jej okolice i cieszę się, że
Maja będzie mogła to wszystko zobaczyć na własne oczy. W czasie poprzedniej podróży do Laosu nie miała jeszcze roczku, więc, tak jakby jej tam nie było. :)
Lekarstwa działają praktycznie od razu i wieczorem wszyscy
schodzimy na parter naszego nowego „domu”, który, można powiedzieć, że mieści
się na pomoście! Pod nami Mekong, przed nami Mekong i Laos! Siadamy na
wysłużonej ławce i przyglądamy się, jak słońce „idzie spać”. Mimo bliskości
rzeki i wieczoru, jest gorąco. Pale, na których trzyma się pomost skrzypią od
naporu wody. Nurt niesie splątane pnącza roślin. Maja zasypia, ale nie ma już
gorączki. Zanosimy ją do pokoju, a sami wracamy jeszcze, by delektować się
urokiem miejsca. No i trzeba „odpalić” kocher. Czas na wieczorną kawę.
Po dwóch dniach nasza pociecha jest zdrowa, jak ryba. Zostajemy
jednak jeszcze w Nong Khai, by pokazać jej wspaniałą hinduską świątynię, ale o
niej jutro.