Wycieczki do Egiptu kojarzą się zazwyczaj z oklepanym
wypoczynkiem nad morzem Czerwonym w Hurghadzie, wyjazdem do piramid lub
ewentualnie z nurkowaniem w okolicy półwyspu Synaj. Taka jest zresztą oferta
większości biur podróży. Wycieczki fakultatywne na miejscu polegają na swoistym
maratonie, gdzie nie ma czasu zatrzymać się w miejscu, gdzie akurat bardzo nam
się podoba.
Aby poznać Egipt, choć w minimalnym stopniu, trzeba się tam wybrać na własną rękę. To prawda, że od czasu do czasu
sytuacja polityczna staje się napięta (ostatnio często), ale
bywają okresy, że jest w miarę spokojnie. Wystarczy na bieżąco śledzić
komunikaty i ostrzeżenia dla wyjeżdżających z Ministerstwa Spraw Zagranicznych
oraz czytać wiadomości z regionu.
Kiedy upewnimy się, że sytuacja jest w miarę stabilna, możemy
pokusić się o wyjazd indywidualny, zwłaszcza na prowincje, gdzie ludzie są
niezwykle przyjaźni i pomocni. Na miejscu warto jednak śledzić rozwój wypadków,
a w przypadku eskalacji konfliktu, unikać dużych aglomeracji. Kupując bilet warto
też wybrać opcję z możliwością zmiany daty powrotu.
W krajach arabskich trzeba bezwzględnie dostosować się do
panujących norm. Kiedy jest ramadan i nikt z tubylców nie je od wschodu do
zachodu słońca, wypada nam to uszanować, a nie opychać się na ulicy hot-dogami.
Trzeba także pamiętać o odpowiednim stroju zakrywającym dekolt, ramiona i nogi,
czy nie okazywaniu sobie uczuć w miejscach publicznych.
Jak powiedział
znany amerykański krytyk literacki Clinton Fadiman: “When you travel,
remember that a foreign country is not designed to make you comfortable. It is designed to make its own people
comfortable.”
Jeśli podejmiemy decyzję o wyjeździe do Egiptu warto poszukać
tanich przelotów czarterowych do Hurghady, które oferuje większość biur
podróży lub skorzystać z tanich linii lotniczych.
Jeśli chcemy przewędrować szlakiem starożytnych zabytków, a nie
skupić się na wypoczynku na plaży, do Egiptu warto wybrać się w miesiącach
zimowych, kiedy to wysokie temperatury, aż tak nie wyczerpują organizmu. Na miejscu możemy z łatwością poruszać się dostępnymi dla
wszystkich wieloosobowymi taksówkami, oraz komunikacją międzymiastową, która
jest dość dobrze rozwinięta. Jeśli dysponujemy sporą ilością czasu, można
pokusić się o rower lub pieszy rajd wzdłuż Nilu, przynajmniej na niektórych
odcinkach. Na niektórych trasach (np.: z Sakkary do Gizy) warto wynająć
wielbłąda z kierowcą.
W Hurghadzie zatrzymaliśmy się w hoteliku, o jakże oryginalnej, pod tą szerokością geograficzną nazwie, ALASKA. Zaczęliśmy od wynegocjowania
satysfakcjonującej nas ceny za nocleg ze śniadaniem. Po dobiciu targu
właściciel poczęstował nas mocną miętową herbatą i przeprowadził wywiad, który
w przypadku podróży indywidualnych jest stałym punktem programu: SKĄD?
DOKĄD? PO CO? I DLACZEGO? Po tym zestawie pytań temat zawsze schodzi na
Wałęsę i Jana Pawła II, a potem nie ma już żadnych barier światopoglądowych.
Po rozlokowaniu bagażu w malutkim pokoiku na piętrze, poszliśmy
rozejrzeć się za stacją benzynową, gdyż potrzebowaliśmy paliwa do naszej turystycznej kuchenki. Brak benzyny oznaczał brak kolacji. Po okrążeniu sporej części miasteczka ustaliliśmy położenie
stacji, ale pozostało jeszcze wytłumaczyć wysokiemu, zdumionemu Arabowi, PO
CO CHCEMY NALAĆ BENZYNY DO BUTELKI PO COLI? Wywołując niemałe zamieszanie
zdobyliśmy w końcu „życiodajną” ciecz, wróciliśmy na hotelowy dziedziniec i przystąpiliśmy do
gotowania wody na zupki błyskawiczne. Było już po zachodzie słońca, więc
zakończył się czas ramadanowego postu. Na takie widowisko zleciała się nie
tylko obsługa naszego, ale i wszystkich okolicznych hoteli oraz przechodni
gapie. Ostatecznie kolacja przebiegła w miłej atmosferze pogawędek i
wzajemnego poznawania. Padło kilka propozycji skosztowania czerwonego barszczu
Winiary.
Następnego dnia przedostaliśmy się nocnym autobusem z Hurgady do
Asuanu. Zanim to jednak nastąpiło spędziliśmy sporo czasu na dworcu, gdyż
autobus się spóźniał. Miejsce określane tym mianem, w istocie wcale go nie
przypominało. Wszędzie kramy ze słodyczami, sterty śmieci, kozy i tłumy
tubylców. Mimo, że byliśmy tu jedynymi turystami czuwał nad nami uzbrojony po zęby
patrol policji turystycznej. Sporo czasu zajęło mi znalezienie toalety, gdyż „dworzec”
takowym przybytkiem nie dysponował. Z braku innych możliwości udałam się pod klub, gdzie po zachodzie słońca mężczyźni spotykają się na paleniu fajki wodnej i
oglądaniu telewizji. Kobietom wstęp wzbroniony! Nie należę do ludzi łamiących
lokalne prawa, ale perspektywa spędzenia nocy w zapchanym autobusie bez WC,
zmusiła mnie do podjęcia radykalnych kroków. Wywoławszy pierwszego z brzegu
zdziwionego tubylca z oczami wielkości spodków do kawy, poprosiłam o widzenie z
właścicielem. Natychmiast zjawił się skurczony staruszek o miłych rysach i
gładkiej cerze. Jeszcze nigdy nie widziałam tak sędziwego człowieka z tak
gładką skórą! Po wyjaśnieniach i prośbach zostałam wpuszczona na tyły lokalu,
gdzie szczęśliwa, jak pijany zając, mogłam oddać się potrzebie. Przybytek był
cuchnący, obskurny, pełen karaluchów i nie posiadał dachu. To ostatnie można jednak
zaliczyć na plus, bo z braku elektryczności można było liczyć na światło
księżyca. Autobus spóźnił się jedyne półtorej godziny, a gdy pojawiłam się
na stanowisku, był już ubity po sufit. Po drodze okazało się, że nie można zmniejszyć, ani wyłączyć nawiewu
klimatyzacji, że okna się nie otwierają, że wszyscy palą, mimo braku
popielniczek i wyraźnych naklejek z zakazem oraz „ryczący” na całą parę telewizor, umieszczony na przedniej ścianie, emituje lokalne przeboje. Po
pięciu kilometrach zrobiło się szaro od dymu, zimno, jak na Uralu i duszno
niczym w rurze wydechowej. Ratowały nas jedynie częste patrole policyjne
wymagające postoju przy otwartych drzwiach, co pozwalało na lekkie
przewietrzenie. Po dwóch godzinach, ściśnięta niczym sardynka w puszce (na
dwuosobowym siedzeniu siedziało czterech pasażerów!), ale zadowolona z powodu
otaczającego mnie ciepła (przyduszające mnie ciała, choć obce, niwelowały
upiorny nawiew zepsutej klimatyzacji) – zasnęłam błogim snem. Mogę spać w
każdych warunkach i w każdej pozycji, co zaliczam na poczet zalet, gdyż
umiejętność ta bywa zbawienna zwłaszcza w długich podróżach. Na miejsce dotarliśmy około szóstej nad ranem. Przy wysiadaniu
obległ nas tłum tragarzy oferujących swoje usługi.
Po zameldowaniu w obskurnym, lecz bardzo tanim hoteliku niedaleko
dworca, zjedliśmy śniadanie w postaci placków chlebowych z dżemem i mocnej
herbaty, po czym szybko udaliśmy się na bulwar nad Nilem. Tu, z kolei obległy
nas „dobre dusze” z licznymi ofertami i planami, jak też powinniśmy spędzić
nasz pobyt w Asuanie. Wiedząc, z doświadczenia, iż nie należy dobrowolnie dawać
nabijać się w przysłowiową butelkę, odmówiłam wszystkim po kolei. To ważna
zasada, która sprawdza się niemal we wszystkich turystycznych miejscach na
świecie. Jeśli liczymy się z budżetem, nie należy przystawać na żadne oferty „z
ulicy”. Nawet, jeśli naprawdę chcielibyśmy wykupić jakąś wycieczkę,
przejażdżkę, czy też wynająć wielbłąda, warto przeczekać falę „akwizytorów”,
stanowczo odmawiając, by potem samemu poszukać interesującej nas oferty. Dobrym
pomysłem może być popytanie wśród przechodniów, sprzedawców, którzy powiedzą
nam, gdzie udać się po tani przejazd, wynajem, czy coś innego. Odmawianie
ulicznym naciągaczom jest też zalecane ze względu na bezpieczeństwo. Często ich
oferty są mocno zawyżone, okrojone, czy wręcz szemrane. Kiedy chcemy skorzystać
z jakiegoś przejazdu, warto też najpierw poobserwować, z którego miejsca
odjeżdżają miejscowi. Ich środki komunikacji są ZAWSZE tańsze od tych dla
turystów i ta zasada ma zastosowanie nie tylko w krajach arabskich.
Nasz własny asuański plan przedstawiał się następująco: grobowce
skalne, klasztor św. Symeona i mauzoleum Agi Khana III. Wszystko po drugiej
stronie Nilu. Postanowiliśmy skorzystać z promu dla tubylców. Z odnalezieniem
„przystani promowej” w postaci stolika i krzesła z kasjerem poszło sprawnie, gdyż ustawiła się przed nim kolejka miejscowych. Podglądając, ile
płacą przygotowaliśmy odliczoną sumę pieniędzy. Po drugiej stronie przywitali nas liczni właściciele wielbłądów
z ofertą obwiezienia po okolicy. Znowu odmówiliśmy, by udać się pieszo pod same
grobowce. Tu trzeba było zdać się na pomoc starszego Nubijczyka, który
otwierając kolejne komory grobowe, opowiadał po angielsku ich historię. Na
każde nadprogramowe pytanie, uśmiechał się ujmująco odsłaniając brak górnych
jedynek i odpowiadał „Yes, yes Madam”.
Droga do klasztoru św. Symeona (z VI wieku n.e.) wiodła przez
rozgrzaną słońcem pustynię. Bez wody, której zapomnieliśmy kupić na tamtym
brzegu, czuliśmy się, niczym wielbłądy. Po półgodzinnym spacerze naszym oczom,
niczym fatamorgana, ukazały się masywne mury klasztoru na szczycie wzgórza. Koptyjska
budowla okazała się rozległa i warta odwiedzenia. Podobno to jeden z
największych koptyjskich klasztorów na świecie.
W drodze do mauzoleum Agi Khana III zboczyliśmy nieco, by
ochłodzić się w wodach Nilu. Wschodni brzeg w porównaniu z zachodnim wydawał
się uśpioną krainą z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy. Bez zgiełku, samochodów i
tabunów turystów mogłam zatopić wzrok w piaskach pustyni i rzadkich kępkach
zieleni nad wodą. Na pobliskim wzgórzu górowało ascetyczne mauzoleum Agi Khana,
a właściwie Sułtana Mohammada Shah’s – indyjskiego polityka i przywódcy szyickiej sekty Nizarytów, który
zmarł w 1957 r. Powstało ono na życzenie jego żony i wykonane zostało z
różowego granitu. Upchaną po brzegi motorówką wróciliśmy na zachodni brzeg.
Resztę dnia spędziliśmy nad Nilem, gapiąc się na drugi brzeg i
opychając plackami chlebowymi, które polewaliśmy roztopionymi w upale serkami.
Trudno orzec, ile płynów w siebie wlałam, ale było tego dużo. Słońce powoli
zbliżało się ku zachodowi, feluki na kołyszących się na falach wyglądały
niezwykle malowniczo. Przeczytałam gdzieś kiedyś, że „słońce najpiękniej
zachodzi nad Asuanem” i dziś mogłam się o tym przekonać.
Obudziliśmy się przed świtem. Czekał nas kolejny dzień pełen
wrażeń. Po szybkim śniadaniu i zapakowaniu do plecaka solidnego zapasu płynów,
placków i pomidorów, podążyliśmy w kierunku wysepki Phile ze świątynią Izydy.
Najpierw czekała nas ośmiokilometrowa wędrówka wzdłuż Nilu, w kierunku Starej
Tamy Asuańskiej. Po drodze mijaliśmy osiedla, w których powoli rozpoczynał się
nowy dzień. Ludzie pozdrawiali nas po arabsku. Niektórzy polecali opiece
Allacha. Dostaliśmy też kilka propozycji wynajęcia, a nawet sprzedaży osła,
wielbłądów oraz muła. Droga przerywana postojami i rozmowami zaczynała się
wydłużać, a słońce coraz bardziej przypiekać. W końcu dotarliśmy do przystani z
motorówkami kursującymi na wyspę i z powrotem. Wynajęliśmy jedną nich na spółkę
z Japończykiem na rowerze.
Wyspa z doskonale zachowaną świątynią Izydy, w blasku słońca
prezentowała się majestatycznie. Aż trudno uwierzyć, że budowla została tu
przeniesiona (za sprawą UNESCO) kawałek po kawałku w celu ocalenia jej przed
zalaniem po wybudowaniu wielkiej tamy. Po nacieszeniu się architekturą i
atmosferą miejsca, zaszyliśmy się w cieniu kolumn, by spożyć placki i pomidory.
Ze względu na ramadan nie mogliśmy się afiszować, ale na szczęście, w okolicy
nie było żadnego tubylca, ani zbyt dużo turystów. Pozwoliliśmy sobie nawet na
małą poobiednią sjestę, by potem z mozołem zebrać się do drogi powrotnej. Znowu
czekał nas marsz.