piątek, 8 marca 2013

Trzy, dwa, jeden - START!

 Z Dziennika z podróży przez Afrykę

Republika Południowej Afryki.
Cape Town

20 – 22 września.


Po dwóch dniach podróży docieramy na sam kraniec afrykańskiego lądu, skąd rozpocząć mamy naszą półroczną rowerową włóczęgę z Kapsztadu do Nairobi. Przygotowywaliśmy się do niej od maja. Tyle zajmuje opracowanie trasy, skalkulowanie budżetu i przeczytanie niezliczonej ilości podróżniczych opracowań. No i bezcenne spotkania z wieloma misjonarzami i lekarzami chorób tropikalnych, którym nie obcy jest temat Czarnego Lądu. Wszyscy oni udzielili nam mnóstwa fachowych rad, które mają pomóc nam w realizacji naszego przedsięwzięcia. A bliscy…? Hmm… Mimo iż zdążyli przywyknąć do naszych „nienormalnych” wypraw w nieznane, tym razem będąc na skraju załamania nerwowego, zgodnie wątpią powodzenie „tego najgłupszego pomysłu, na jaki udało nam się wpaść”..
Ja nie wątpię i nie wątpiłam nawet przez ułamek sekundy. Mało tego, ja wiem, że się uda, bo marzenia są po to, alby je realizować!

Kapsztad znamy z poprzednich podróży i zgodnie uważamy go za jedno z najpiękniejszych miast na świecie. 



I to na przekór wszystkim niechlubnym opiniom. Zresztą cała piękna i egzotyczna Afryka Południowa zaliczana jest do jednego z najniebezpieczniejszych krajów świata. Każdego dnia na ulicach dochodzi do makabrycznych zbrodni. Nelson Mandela przez tyle lat walczył, by w RPA było normalnie. By czarnoskórzy i biali mieszkańcy żyli obok siebie w równości praw. Teoretycznie żyją, ale codzienność pokazuje coś zupełnie innego. Nie bagatelizujemy tematu i staramy się przestrzegać podstawowych zasad bezpieczeństwa, takich jak na przykład nie wychodzenie po zmroku, czy nie zapuszczanie się w odludne zakątki, ale nie popadamy w paranoję. Mamy już zresztą „zaprawę”, bo wyjeżdżając z lotniska, mylimy drogi i ni stąd, ni zowąd, znajdujemy się w samym sercu slumsów, gdzie według niepisanego prawa, „biała twarz” pojawiać się nie powinna. Na odcinku 7 km, bo tyle akurat ciągną się ów slumsy, zużywam chyba cały zapas magnesu, jaki człowiek potrzebuje do życia. Nie mówiąc już o nogach, które mimo różnic wysokości, ani przez minutę nie odmawiają posłuszeństwa! A tubylcy? Prawdopodobnie są tak samo zaskoczeni, jak my. Adrenalina podskakuje mi do granic możliwości, za każdym razem, gdy na horyzoncie pojawia się grupka znudzonych wyrostków. Krzysiek gubi zegarek. Kto by się jednak po niego zatrzymywał? Zresztą, w Afryce się czasu nie mierzy… 2 km za slumsami zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. Oddychamy z ulgą. 

Po trzech minutach zatrzymuje się samochód z białym starszym mężczyzną za kierownicą.
- Nie stójcie tu! – woła po angielsku z nad uchylonej szyby - To bardzo niebezpieczna okolica! Co tu robicie na tych rowerach?!
Tłumaczymy, że właśnie przejechaliśmy przez slumsy, że rozpoczynamy dziś naszą półroczną podróż do Kenii. Z każdym słowem oczy mężczyzny stają się większe, a uniesione brwi zdają się niedowierzać. Ostatecznie wygląda tak, jakbyśmy oświadczyli, iż właśnie wybieramy się balonem na księżyc. Wysiada bez słowa, podaje nam rękę, przedstawia się i zaprasza nas na Colę pięć kilometrów dalej. Będzie czekał w przydrożnej kafejce.
Gdy dojeżdżamy na stoliku stoją już zimniutkie napoje i wysokie szklanki. Opieramy rowery o witrynę.
- Ale na litość Boską, dlaczego to robicie?! – pyta nasz nowy znajomy nim zdążymy usiąść. – To jakaś paranoja! Rowerami po RPA? Wszędzie, ale nie tutaj! Dalej musicie pojechać autobusem. Jest tu dobry serwis wschodnim wybrzeżem przez Garden Route.
Teraz nasze oczy zaczynają przypominać pięciozłotówki.
- Ale my nie chcemy przez Garden Route, tylko zachodnim wybrzeżem do Namibii – zaczynam nieśmiało. – Wszystko już ustalone… - tłumaczę.
- Ale dlaczego? Pobijacie jakiś rekord? Ktoś wam za to płaci? Zdajecie sobie sprawę, jak może się skończyć takie podróżowanie?! Życie wam niemiłe?!
- Nikt nam nie płaci, a rowery mają obniżyć koszty podróży. Przemyśleliśmy to dokładnie i nie zmienimy zdania.
Facet śledzi moje słowa uważnym spojrzeniem, kiwa potakująco głową, ale widzę, że w duchu ciągle uważa nas za niepoczytalnych.
- Wiecie, żyję tu od urodzenia… - zaczyna. Moi rodzicie bawili się w jakieś farmy, uprawy winorośli. Dobrze im się wiodło. Dawali pracę czarnoskórym. Mimo apartheidu żyli z nimi w zgodzie i przyjaźni. Pomagali im we wszystkim. Zresztą kiedyś to był najbogatszy kraj na Czarnym Kontynencie, Mandela miał pomysł na Afrykę Południową, ale obecny rząd wszystko zaprzepaścił. To co dzieje się tu teraz, przechodzi wszelkie pojęcie. Tym w slumsach obiecywano błogie życie, ale na obietnicach się skończyło.. Nie mają pracy, całymi dniami piją, okradają nas, mordują… Nie ma dnia, by w dziennikach nie pokazywali drastycznych scen mordu na białych z obdzieraniem ze skóry, obcinaniem kończyn, głów włącznie. Za co?! Za nic! Bo jakiś biały śmiał zwrócić czarnoskóremu uwagę, że ukradł mu to, czy tamto. Za dwa dni przychodzi jego rodzina, bracia, kuzyni i wymierzają sprawiedliwość pozbawiając białego życia, a przy okazji jego żonę i dzieci… Żyjemy w ustawicznym stresie, obwarowani drutami kolczastymi, betonowymi ogrodzeniami z potłuczonym szkłem na szczytach. Nigdy nie wiemy, czy danego dnia wrócimy do domu. Gdy czarni zatrzymują białego na światłach, ten wysiada, oddaje kluczyki, dokumenty, wszystko! Kłania się uprzejmie i ucieka, ale i to przestaje zdawać rezultat. Mojego kolegę zasztyletowali w biały dzień, gdy jechał do pracy. Dwanaście śmiercionośnych ran w klatce piersiowej, po to, by zabrać jego stary samochód.
Mężczyzna opowiada patrząc przed siebie. Jest przystojny. Ma długie falowane włosy spięte gumką. Wygląda na artystę. Przyglądam mu się, słucham i z każdym jego słowem cierpnie mi skóra na plecach.
- A wiecie co spotkało moją sąsiadkę? Dobiegała pięćdziesiątki. Była pisarką. Mieszkała tu od dwudziestu czterech lat. Pomagała dzieciom w slumsach. Pewnego popołudnia do jej domu wtargnęło pięciu wyrostków. Wszyscy po kolei ją zgwałcili, a potem podcięli jej gardło…- Milknie i popija łyk koli.
Zaczynam opowiadać o naszej poprzedniej podróży, gdy podróżowaliśmy od Johannesburga do Kapsztadu, a potem Drogą Ogrodów, czyli wspomnianym Garden Router na wschodnim wybrzeżu. Przejechaliśmy wówczas od Kapsztadu przez siedemnastowieczne miasteczko dębów i winnic – Stellenbosch, kurort Mossel Bay, na którego plaży stanął przed wiekami pierwszy Europejczyk z Portugalii – Bartolomeu Diaza, Oudtshoorn, gdzie pierwszy raz w życiu ujeżdżaliśmy strusie, George i Knysna – pomiędzy którymi malowniczo wije się wśród urwisk i tuneli linia kolejowa wąskotorowej parowej ciuchci i gdzie penetrujemy wąskie ścieżynki resztek afrykańskiej dżungli, Port Elizabeth i Durban, które potraktowaliśmy raczej tranzytowo, gościnne tereny Zulusów, aż po rajski kanion Blyde River i Park Narodowy Krugera na północy.
Kiedy wypowiadam słowa o strusiach, parowej ciuchci i Parku Krugera czuję się, jak idiotka, ale jest za późno. Słowa poszły szybciej niż myśli. Karcę się w duchu za swój infantylizm w obliczu ludzkich nieszczęść, ale twarz naszego rozmówcy po raz pierwszy od naszego spotkania minimalnie rozpogadza się. Najwyraźniej opowieść przekonuje go, iż nie jesteśmy zupełnymi żółtodziobami, jeśli idzie o podróże po RPA. Chwytając się nitki nikłego zrozumienia wspominam szybko o rozmowach z misjonarzami, o ludziach, których spotkaliśmy na wschodnim wybrzeżu, którzy niejednokrotnie opowiadali nam o sytuacji w Afryce Południowej. Przemilczam fakt, iż wszystko, co usłyszeliśmy do tej pory, to jednak namiastka tego, co usłyszeliśmy dziś…
- To dobrze, że macie jakieś pojęcie o realiach tego kraju, ale tym bardziej powinno to dać wam do myślenia. Moglibyście zabrać się ze mną do Port Elizabeth, ale mam samochód pełen lodówek. Tak, tak wiem! Nie macie zamiaru zmieniać trasy… Szaleńcy! Jesteście młodzi, to inaczej na wszystko patrzycie. Ja w waszym wieku, też chciałem góry przenosić, a jak skończyłem? Sprzedaję lodówki i każdego dnia od nowa boję się o swój tyłek. Dlatego się nie ożeniłem. Nie zniósłbym tego ciągłego zamartwiania o swoją rodzinę.
- To dlaczego pan się nie przeprowadzi do Europy, do Stanów, gdziekolwiek? – pytamy.
- A gdzie mam się przeprowadzać dobiegając sześćdziesiątki? I co będę zaczynał wszystko od nowa? Poza tym czuję się Afrykaninem. Tak, cholernym Afrykaninem, który paradoksalnie kocha te tereny!
W końcu trzeba się żegnać. Nasz rozmówca musi ruszać, by nie ryzykować jazdy o zmroku, a i my musimy poszukać noclegu.

Nasz pierwszy dzień w Afryce. Pierwsza napotkana dusza. Ile ludzi poznamy przez te 180 dni podróży? Poznamy i pożegnamy, by nigdy więcej się nie zobaczyć… Nie zobaczyć, nie spotkać, ale zachować w pamięci na całe życie…

Na pierwsze lokum na Czarnym Lądzie wybieramy hostel prowadzony przez sympatycznego Czecha, usytuowany w jednopiętrowej kolonialnej kamienicy położonej w centrum. Przytulny hotelik przyciągający nisko-budżetowych turystów z całego świata okazuje się idealnym miejscem na kilkudniową aklimatyzację. Do dyspozycji gości pozostaje zadbany ogródek, przestronna kuchnia, sala do odpoczynku oraz przestronne pokoje. Decydujemy się na łóżka na wieloosobowej sali z łazienkami na korytarzu.

Widok z balkonu wychodzi na ruchliwe skrzyżowanie, na którym od świtu do nocy, czarnoskóry chłopak wyplata ptaszki z plastikowych siatek. Równe rządki kolorowych pawi z rozłożystymi ogonami pokrywają szczelnie uliczną zatoczkę.

Mam bzika na punkcie zabytków architektury, więc w pierwszej kolejności ciągam Krzyśka po zabytkach. Normalnie, przyjąłby to z dużą dozą zniechęcenia, ale tym razem, nie marudzi. Pociesza się pewnie faktem, że w Afryce nie ma tego zbyt dużo.. Mimo wrodzonych trudności w czytaniu map i planów miast, bezbłędnie znajduję drogę, do swoich ulubionych budowli. Mam tu kilka ulubionych „perełek”, obok których nie mogę przejść obojętnie.



Jest gorąco, ale nad górami piętrzą się ciemne chmurzyska. Mimo to, wybieramy się do Waterfront’u – dzielnicy portowej obleganej przez zachodnich turystów. Ze względu na ciekawą architekturę, to niezwykle malowniczy zakątek świata z pięknym widokiem na Kapsztad i królującą nad nim górę Stołową, która jest częścią łańcucha górskiego ciągnącego się tu aż od Przylądka Dobrej Nadziei.

Góra Stołowa (afr. Tafelberg )widoczna praktycznie z każdego miejsca w Kapsztadzie, wznosi się na wysokość ponad 1000 metrów (1067 m n.p.m.), a jej nazwa doskonale odzwierciedla kształt.



Ekskluzywne kafejki i restauracyjki przebijają się w ofertach dla bogatych gości. Mimowolnie zestawiam w myślach obrazy ze slumsów.
W oddali na horyzoncie majaczy wyspa Robben – więzienie Nelsona Mandeli, gdzie powstał jego „Długi marsz do wolności”. Zresztą Robben Island była miejscem więzienia i zsyłek ludzi od początku kolonizacji tej części Afryki przez Europejczyków. Swego czasu Anglicy „trzymali” tam chorych na trąd i oraz cierpiących na choroby umysłowe. Obecnie wyspa wpisana jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO i tworzy rezerwat ochrony różnych gatunków ptaków.

Drugiego dnia aklimatyzacji w dalszym ciągu penetrujemy Kapsztad. Pot leje się z nas strumieniami, bo jest parno, a do tego ciągłe podjazdu i zjazdy. Odwiedzamy kilka sklepów sportowych, gdzie uzupełniamy zapas łatek do dętek. W południe chronimy się w ogrodach Kirstenbosh – gdzie unoszą się zapachy wspaniałych, gigantycznych roślin i panuje względnie przyjemny chłód. Zatrzymujemy się przy każdym kwiecie Protei – będącej endemicznym gatunkiem RPA. Nazw niektórych krzewów nie znamy nawet w przybliżeniu.



Kolejnego dnia zrywa się potężna wichura. Mimo tego po śniadaniu, podążamy w kierunku Simonstown do plaży Boulders będącej siedliskiem kolonii pingwinów, które do tej pory, chcąc nie chcąc, kojarzyłam z nieco zimniejszymi zakątkami świata. Przez wiatr jedzie się okropnie. Mam wrażenie, że stoję w miejscu. Twarz mam ogorzałą, niczym wilk morski. Czuję, jak pękają mi usta. Pedałuję z całej siły i ćwiczę mimikę twarzy, bo skóra jest tak przewiana, że mam wrażenie, jakby ktoś założył mi niewygodną maskę.

Wreszcie, kiedy zaczynam żałować pomysłu oglądania pingwinów w Afryce, dojeżdżamy na miejsce. Z całym dobytkiem ukrywamy się za gigantycznymi „kamlotami” z granitu i obserwujemy. Pingwinie rodziny spacerują swym zabawnym kroczkiem, jakby parodiowały Chalie’go Chaplin’a. Brak im tylko laseczki i melonika. Są malutkie. Niektóre zażywają kąpieli słonecznych, inne morskich. Atmosfera sielsko-anielska. Czuję się, jak badacz i odkrywca w jednym. Mogłabym tak siedzieć przez wieki. Już wiem, że warto było wlec się tutaj i to choćby ze względu na te pingwiny!