Z Dziennika z podróży przez Afrykę
Republika Południowej Afryki.
Cape Town
20 – 22 września.
Po dwóch dniach podróży docieramy
na sam kraniec afrykańskiego lądu, skąd rozpocząć mamy naszą półroczną rowerową
włóczęgę z Kapsztadu do Nairobi. Przygotowywaliśmy się do niej od maja. Tyle
zajmuje opracowanie trasy, skalkulowanie budżetu i przeczytanie niezliczonej
ilości podróżniczych opracowań. No i bezcenne spotkania z wieloma misjonarzami
i lekarzami chorób tropikalnych, którym nie obcy jest temat Czarnego Lądu.
Wszyscy oni udzielili nam mnóstwa fachowych rad, które mają pomóc nam w
realizacji naszego przedsięwzięcia. A bliscy…? Hmm… Mimo iż zdążyli przywyknąć
do naszych „nienormalnych” wypraw w nieznane, tym razem będąc na skraju
załamania nerwowego, zgodnie wątpią powodzenie „tego najgłupszego pomysłu, na
jaki udało nam się wpaść”..
Ja nie wątpię i nie wątpiłam nawet
przez ułamek sekundy. Mało tego, ja wiem, że się uda, bo marzenia są po to,
alby je realizować!
Kapsztad znamy z poprzednich
podróży i zgodnie uważamy go za jedno z najpiękniejszych miast na świecie.
I to
na przekór wszystkim niechlubnym opiniom. Zresztą cała piękna i egzotyczna
Afryka Południowa zaliczana jest do jednego z najniebezpieczniejszych krajów
świata. Każdego dnia na ulicach dochodzi do makabrycznych zbrodni. Nelson
Mandela przez tyle lat walczył, by w RPA było normalnie. By czarnoskórzy i
biali mieszkańcy żyli obok siebie w równości praw. Teoretycznie żyją, ale codzienność
pokazuje coś zupełnie innego. Nie bagatelizujemy tematu i staramy się
przestrzegać podstawowych zasad bezpieczeństwa, takich jak na przykład nie
wychodzenie po zmroku, czy nie zapuszczanie się w odludne zakątki, ale nie
popadamy w paranoję. Mamy już zresztą „zaprawę”, bo wyjeżdżając z lotniska,
mylimy drogi i ni stąd, ni zowąd, znajdujemy się w samym sercu slumsów, gdzie
według niepisanego prawa, „biała twarz” pojawiać się nie powinna. Na odcinku 7
km, bo tyle akurat ciągną się ów slumsy, zużywam chyba cały zapas magnesu, jaki
człowiek potrzebuje do życia. Nie mówiąc już o nogach, które mimo różnic
wysokości, ani przez minutę nie odmawiają posłuszeństwa! A tubylcy?
Prawdopodobnie są tak samo zaskoczeni, jak my. Adrenalina podskakuje mi do
granic możliwości, za każdym razem, gdy na horyzoncie pojawia się grupka
znudzonych wyrostków. Krzysiek gubi zegarek. Kto by się jednak po niego
zatrzymywał? Zresztą, w Afryce się czasu nie mierzy… 2 km za slumsami
zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. Oddychamy z ulgą.
Po trzech minutach
zatrzymuje się samochód z białym starszym mężczyzną za kierownicą.
- Nie stójcie tu! – woła po
angielsku z nad uchylonej szyby - To bardzo niebezpieczna okolica! Co tu
robicie na tych rowerach?!
Tłumaczymy, że właśnie
przejechaliśmy przez slumsy, że rozpoczynamy dziś naszą półroczną podróż do
Kenii. Z każdym słowem oczy mężczyzny stają się większe, a uniesione brwi zdają
się niedowierzać. Ostatecznie wygląda tak, jakbyśmy oświadczyli, iż właśnie wybieramy
się balonem na księżyc. Wysiada bez słowa, podaje nam rękę, przedstawia się i
zaprasza nas na Colę pięć kilometrów dalej. Będzie czekał w przydrożnej
kafejce.
Gdy dojeżdżamy na stoliku stoją już
zimniutkie napoje i wysokie szklanki. Opieramy rowery o witrynę.
- Ale na litość Boską, dlaczego to
robicie?! – pyta nasz nowy znajomy nim zdążymy usiąść. – To jakaś paranoja!
Rowerami po RPA? Wszędzie, ale nie tutaj! Dalej musicie pojechać autobusem.
Jest tu dobry serwis wschodnim wybrzeżem przez Garden Route.
Teraz nasze oczy zaczynają
przypominać pięciozłotówki.
- Ale my nie chcemy przez Garden
Route, tylko zachodnim wybrzeżem do Namibii – zaczynam nieśmiało. – Wszystko
już ustalone… - tłumaczę.
- Ale dlaczego? Pobijacie jakiś
rekord? Ktoś wam za to płaci? Zdajecie sobie sprawę, jak może się skończyć
takie podróżowanie?! Życie wam niemiłe?!
- Nikt nam nie płaci, a rowery mają
obniżyć koszty podróży. Przemyśleliśmy to dokładnie i nie zmienimy zdania.
Facet śledzi moje słowa uważnym
spojrzeniem, kiwa potakująco głową, ale widzę, że w duchu ciągle uważa nas za
niepoczytalnych.
- Wiecie, żyję tu od urodzenia… -
zaczyna. Moi rodzicie bawili się w jakieś farmy, uprawy winorośli. Dobrze im
się wiodło. Dawali pracę czarnoskórym. Mimo apartheidu żyli z nimi w zgodzie i
przyjaźni. Pomagali im we wszystkim. Zresztą kiedyś to był najbogatszy kraj na
Czarnym Kontynencie, Mandela miał pomysł na Afrykę Południową, ale obecny rząd wszystko zaprzepaścił. To co dzieje się tu teraz, przechodzi wszelkie pojęcie.
Tym w slumsach obiecywano błogie życie, ale na obietnicach się skończyło.. Nie
mają pracy, całymi dniami piją, okradają nas, mordują… Nie ma dnia, by w
dziennikach nie pokazywali drastycznych scen mordu na białych z obdzieraniem ze
skóry, obcinaniem kończyn, głów włącznie. Za co?! Za nic! Bo jakiś biały śmiał
zwrócić czarnoskóremu uwagę, że ukradł mu to, czy tamto. Za dwa dni przychodzi
jego rodzina, bracia, kuzyni i wymierzają sprawiedliwość pozbawiając białego
życia, a przy okazji jego żonę i dzieci… Żyjemy w ustawicznym stresie,
obwarowani drutami kolczastymi, betonowymi ogrodzeniami z potłuczonym szkłem na
szczytach. Nigdy nie wiemy, czy danego dnia wrócimy do domu. Gdy czarni
zatrzymują białego na światłach, ten wysiada, oddaje kluczyki, dokumenty,
wszystko! Kłania się uprzejmie i ucieka, ale i to przestaje zdawać rezultat.
Mojego kolegę zasztyletowali w biały dzień, gdy jechał do pracy. Dwanaście
śmiercionośnych ran w klatce piersiowej, po to, by zabrać jego stary samochód.
Mężczyzna opowiada patrząc przed
siebie. Jest przystojny. Ma długie falowane włosy spięte gumką. Wygląda na
artystę. Przyglądam mu się, słucham i z każdym jego słowem cierpnie mi skóra na
plecach.
- A wiecie co spotkało moją
sąsiadkę? Dobiegała pięćdziesiątki. Była pisarką. Mieszkała tu od dwudziestu
czterech lat. Pomagała dzieciom w slumsach. Pewnego popołudnia do jej domu
wtargnęło pięciu wyrostków. Wszyscy po kolei ją zgwałcili, a potem podcięli jej
gardło…- Milknie i popija łyk koli.
Zaczynam opowiadać o naszej
poprzedniej podróży, gdy podróżowaliśmy od Johannesburga do Kapsztadu, a potem
Drogą Ogrodów, czyli wspomnianym Garden Router na wschodnim wybrzeżu.
Przejechaliśmy wówczas od Kapsztadu przez siedemnastowieczne miasteczko dębów i
winnic – Stellenbosch, kurort Mossel Bay, na którego plaży stanął przed wiekami
pierwszy Europejczyk z Portugalii – Bartolomeu Diaza, Oudtshoorn, gdzie
pierwszy raz w życiu ujeżdżaliśmy strusie, George i Knysna – pomiędzy którymi
malowniczo wije się wśród urwisk i tuneli linia kolejowa wąskotorowej parowej
ciuchci i gdzie penetrujemy wąskie ścieżynki resztek afrykańskiej dżungli, Port
Elizabeth i Durban, które potraktowaliśmy raczej tranzytowo, gościnne tereny
Zulusów, aż po rajski kanion Blyde River i Park Narodowy Krugera na północy.
Kiedy wypowiadam słowa o strusiach,
parowej ciuchci i Parku Krugera czuję się, jak idiotka, ale jest za późno.
Słowa poszły szybciej niż myśli. Karcę się w duchu za swój infantylizm w
obliczu ludzkich nieszczęść, ale twarz naszego rozmówcy po raz pierwszy od
naszego spotkania minimalnie rozpogadza się. Najwyraźniej opowieść przekonuje
go, iż nie jesteśmy zupełnymi żółtodziobami, jeśli idzie o podróże po RPA.
Chwytając się nitki nikłego zrozumienia wspominam szybko o rozmowach z
misjonarzami, o ludziach, których spotkaliśmy na wschodnim wybrzeżu, którzy
niejednokrotnie opowiadali nam o sytuacji w Afryce Południowej. Przemilczam
fakt, iż wszystko, co usłyszeliśmy do tej pory, to jednak namiastka tego, co
usłyszeliśmy dziś…
- To dobrze, że macie jakieś
pojęcie o realiach tego kraju, ale tym bardziej powinno to dać wam do myślenia.
Moglibyście zabrać się ze mną do Port Elizabeth, ale mam samochód pełen
lodówek. Tak, tak wiem! Nie macie zamiaru zmieniać trasy… Szaleńcy! Jesteście
młodzi, to inaczej na wszystko patrzycie. Ja w waszym wieku, też chciałem góry
przenosić, a jak skończyłem? Sprzedaję lodówki i każdego dnia od nowa boję się
o swój tyłek. Dlatego się nie ożeniłem. Nie zniósłbym tego ciągłego
zamartwiania o swoją rodzinę.
- To dlaczego pan się nie
przeprowadzi do Europy, do Stanów, gdziekolwiek? – pytamy.
- A gdzie mam się przeprowadzać
dobiegając sześćdziesiątki? I co będę zaczynał wszystko od nowa? Poza tym czuję
się Afrykaninem. Tak, cholernym Afrykaninem, który paradoksalnie kocha te
tereny!
W końcu trzeba się żegnać. Nasz
rozmówca musi ruszać, by nie ryzykować jazdy o zmroku, a i my musimy poszukać
noclegu.
Nasz pierwszy dzień w Afryce.
Pierwsza napotkana dusza. Ile ludzi poznamy przez te 180 dni podróży? Poznamy i
pożegnamy, by nigdy więcej się nie zobaczyć… Nie zobaczyć, nie spotkać, ale
zachować w pamięci na całe życie…
Na pierwsze lokum na Czarnym Lądzie
wybieramy hostel prowadzony przez sympatycznego Czecha, usytuowany w
jednopiętrowej kolonialnej kamienicy położonej w centrum. Przytulny hotelik
przyciągający nisko-budżetowych turystów z całego świata okazuje się idealnym
miejscem na kilkudniową aklimatyzację. Do dyspozycji gości pozostaje zadbany
ogródek, przestronna kuchnia, sala do odpoczynku oraz przestronne pokoje.
Decydujemy się na łóżka na wieloosobowej sali z łazienkami na korytarzu.
Widok z balkonu wychodzi na
ruchliwe skrzyżowanie, na którym od świtu do nocy, czarnoskóry chłopak wyplata
ptaszki z plastikowych siatek. Równe rządki kolorowych pawi z rozłożystymi
ogonami pokrywają szczelnie uliczną zatoczkę.
Mam bzika na punkcie zabytków
architektury, więc w pierwszej kolejności ciągam Krzyśka po zabytkach.
Normalnie, przyjąłby to z dużą dozą zniechęcenia, ale tym razem, nie marudzi.
Pociesza się pewnie faktem, że w Afryce nie ma tego zbyt dużo.. Mimo wrodzonych
trudności w czytaniu map i planów miast, bezbłędnie znajduję drogę, do swoich
ulubionych budowli. Mam tu kilka ulubionych „perełek”, obok których nie mogę
przejść obojętnie.
Jest gorąco, ale nad górami piętrzą
się ciemne chmurzyska. Mimo to, wybieramy się do Waterfront’u – dzielnicy
portowej obleganej przez zachodnich turystów. Ze względu na ciekawą
architekturę, to niezwykle malowniczy zakątek świata z pięknym widokiem na
Kapsztad i królującą nad nim górę Stołową, która jest częścią łańcucha
górskiego ciągnącego się tu aż od Przylądka Dobrej Nadziei.
Góra Stołowa (afr. Tafelberg )widoczna praktycznie z każdego miejsca w
Kapsztadzie, wznosi się na wysokość ponad 1000 metrów (1067 m n.p.m.), a jej
nazwa doskonale odzwierciedla kształt.
Ekskluzywne kafejki i restauracyjki
przebijają się w ofertach dla bogatych gości. Mimowolnie zestawiam w myślach
obrazy ze slumsów.
W oddali na horyzoncie majaczy
wyspa Robben – więzienie Nelsona Mandeli, gdzie powstał jego „Długi marsz do
wolności”. Zresztą Robben Island była miejscem więzienia i zsyłek ludzi od
początku kolonizacji tej części Afryki przez Europejczyków. Swego czasu Anglicy
„trzymali” tam chorych na trąd i oraz cierpiących na choroby umysłowe. Obecnie
wyspa wpisana jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO i tworzy rezerwat
ochrony różnych gatunków ptaków.
Drugiego dnia aklimatyzacji w
dalszym ciągu penetrujemy Kapsztad. Pot leje się z nas strumieniami, bo jest
parno, a do tego ciągłe podjazdu i zjazdy. Odwiedzamy kilka sklepów sportowych,
gdzie uzupełniamy zapas łatek do dętek. W południe chronimy się w ogrodach
Kirstenbosh – gdzie unoszą się zapachy wspaniałych, gigantycznych roślin i
panuje względnie przyjemny chłód. Zatrzymujemy się przy każdym kwiecie Protei –
będącej endemicznym gatunkiem RPA. Nazw niektórych krzewów nie znamy nawet w
przybliżeniu.
Kolejnego dnia zrywa się potężna
wichura. Mimo tego po śniadaniu, podążamy w kierunku Simonstown do plaży
Boulders będącej siedliskiem kolonii pingwinów, które do tej pory, chcąc nie
chcąc, kojarzyłam z nieco zimniejszymi zakątkami świata. Przez wiatr jedzie się
okropnie. Mam wrażenie, że stoję w miejscu. Twarz mam ogorzałą, niczym wilk
morski. Czuję, jak pękają mi usta. Pedałuję z całej siły i ćwiczę mimikę
twarzy, bo skóra jest tak przewiana, że mam wrażenie, jakby ktoś założył mi
niewygodną maskę.
Wreszcie, kiedy zaczynam żałować
pomysłu oglądania pingwinów w Afryce, dojeżdżamy na miejsce. Z całym dobytkiem
ukrywamy się za gigantycznymi „kamlotami” z granitu i obserwujemy. Pingwinie
rodziny spacerują swym zabawnym kroczkiem, jakby parodiowały Chalie’go
Chaplin’a. Brak im tylko laseczki i melonika. Są malutkie. Niektóre zażywają
kąpieli słonecznych, inne morskich. Atmosfera sielsko-anielska. Czuję się, jak
badacz i odkrywca w jednym. Mogłabym tak siedzieć przez wieki. Już wiem, że
warto było wlec się tutaj i to choćby ze względu na te pingwiny!