Republika Południowej Afryki.
Cape Town
20 - 23 września.
Po dwóch dniach podróży docieramy na sam kraniec afrykańskiego lądu, skąd rozpocząć mamy półroczną rowerową włóczęgę z Kapsztadu do Nairobi. Przygotowywałam się do niej od marca. Tyle zajęło opracowanie trasy, skalkulowanie budżetu oraz przeczytanie niezliczonej ilości podróżniczych opracowań. No i bezcenne spotkania z wieloma misjonarzami i lekarzami chorób tropikalnych, którym nieobcy jest temat Czarnego Lądu. Wszyscy służyli radą i udzielili mnóstwa fachowych rad, które mają pomóc w realizacji tak szalonego przedsięwzięcia.
A bliscy…? Hmm… Będąc na skraju załamania nerwowego, zgodnie wątpią w powodzenie tego „najgłupszego pomysłu w moim życiu”. Ja nie wątpię i nie wątpiłam nawet przez ułamek sekundy. Mało tego, ja wiem, że się uda, bo marzenia są po to, aby je realizować!
Kapsztad czyli Cape Town znam z poprzednich podróży po Afryce Południowej i uważam go za jedno z najpiękniejszych miast na świecie.
I to na przekór wszystkim niechlubnym opiniom. Zresztą cała przepiękna i egzotyczna Republika Południowej Afryki zaliczana jest przez media do jednego z najniebezpieczniejszych krajów świata. Nelson Mandela przez tyle lat walczył, by w RPA było normalnie. By czarnoskórzy i biali mieszkańcy żyli obok siebie w równości praw. Teoretycznie żyją, ale codzienność pokazuje coś zupełnie innego.
Nie można bagatelizować tematu i trzeba przestrzegać podstawowych zasad bezpieczeństwa, czyli nie szwendać się po ulicach po zmroku i pod żadnym pozorem nie zapuszczać się w odludne zakątki dużych miast, ale nie można też popadać w paranoję. Los uwielbia jednak kpić z człowieka i takich sytuacjach ma dla niego zazwyczaj jakąś niespodziankę. Tak dzieje się i tym razem, gdyż wyjeżdżając z lotniska, mylimy drogi i ni stąd, ni zowąd, znajdujemy się w samym sercu slumsów, gdzie według niepisanego prawa, „biała twarz” pojawiać się nie powinna o żadnej porze dnia i nocy. Na odcinku siedmiu kilometrów, bo tyle akurat ciągnął się ów niefortunny przejazd i związany z nim stres, zużyłam prawdopodobnie cały zapas magnezu, jaki człowiek potrzebuje do życia. Zadziwiający był jednak fakt, iż mimo dużych różnic wysokości i szalonego tempa, w ogóle nie czułam zmęczenia! Teraz myślę, że wówczas w ogóle nic nie czułam, tylko bezmyślnie i odruchowo wykonywałam ruch obrotowy dolnych kończyn. Reakcja tubylców? Byli prawdopodobnie niezmiernie zaskoczeni widokiem “białasów” na swoim terytorium, gdyż zastygali w bezruchu niczym piaskowe rzeźby, odprowadzając nas wzrokiem po sam kraniec drogi. W ogóle to wszystko wydarzyło się tak szybko, iż żadna ze stron nie miała czasu na zastanawianie “co z tym fantem zrobić”? Tak, czy inaczej tętno wzrastało mi do dwustu, za każdym razem, gdy na horyzoncie pojawiała się grupka znudzonych rosłych młodzieńców. Dwa kilometry za slumsami zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. Oddycham z ulgą. Po trzech minutach zatrzymuje się dostawczy samochód z białym starszym mężczyzną za kierownicą.
- Na litość boską, nie stójcie tu! – woła po angielsku z nad uchylonej szyby - To bardzo niebezpieczna okolica! Co tu robicie na tych rowerach?!
Tłumaczę, że zupełnie przez przypadek przejechaliśmy przez slumsy, że rozpoczynamy dziś półroczną podróż do Kenii. Z każdym słowem oczy mężczyzny stają się większe, a brwi bardziej uniesione. Jakbym oświadczyła, iż wybieramy się balonem na księżyc. Kiwa głową z politowaniem i zaprasza na Colę, informując, że za niecałe pięć kilometrów dalej będzie czekał w przydrożnym barze po lewej stronie drogi. Dokładnie za cztery i pół kilometra, na drewnianym stoliku ustawionym tuż przy krawężniku stoją zimne napoje i wysokie szklanki.
- Dlaczego to robicie?! – pyta mężczyzna, nim zdążę oprzeć rower o witrynę. – Rowerami po RPA? Wszędzie, ale nie tutaj! Dalej musicie pojechać autobusem. - oznajmia autorytatywnie. - Jest tu dobry serwis na wschodnim wybrzeżu przez Garden Route.
Zaczyna mnie denerwować jego moralizatorski ton. Ostatecznie wiemy, jak chcemy podróżować.
- Ale my nie zamierzamy jechać autobusem…, przez Garden Route też nie. Chcemy przemierzyć zachodnie wybrzeże i dostać się do Namibii – zaczynam nieśmiało, ale stanowczo. – Wszystko już ustalone, trasa wytyczona - tłumaczę.
- Ale dlaczego? Chcecie ustanowić jakiś rekord? Ktoś wam za to płaci? Zdajecie sobie sprawę, jak może się skończyć takie podróżowanie?!
- Nikt nam nie płaci, a rowery mają obniżyć koszty podróży. Przemyśleliśmy to dokładnie i nie zmienimy zdania.
Facet śledzi moje słowa uważnym spojrzeniem, wciąż kiwa głową z niedowierzaniem, albo politowaniem, sama już nie wiem, ale widzę, że w duchu uważa mnie za niepoczytalną.
- Żyję tu od urodzenia… - zaczyna. Moi rodzice “bawili się” w jakieś farmy, uprawy winorośli, eksportowanie rękodzieła wytwarzanego przez rdzennych mieszkańców. Dobrze im się wiodło. Dawali pracę czarnoskórym. Mimo apartheidu żyli z nimi w zgodzie i przyjaźni. Obopólnie sobie pomagali. Był to wówczas bodajże najbogatszy kraj na Kontynencie i bardzo miło wspominam tamte czasy. To, co mamy tu teraz, przechodzi ludzkie pojęcie. Tym ludziom w slumsach obiecywano błogie życie, ale na obietnicach się skończyło. Zabrano im ich tereny, ale w zamian mieli dostać “cywilizowane” , “normalne” życie. W rezultacie co? Nie mają pracy, nie mają domów, nie mają ziemi do uprawiania, nie mają pastwisk do wypasania zwierząt, nie mają nic. Siedzą stłamszeni w gettach, całymi dniami piją, okradają, mordują.
Zapadła chwila milczenia, a mi przypominają się prawie identyczne słowa, które przed kilku laty usłyszałam od konduktora w pociągu relacji Johannesburg - Kapsztad. Tymczasem nowo poznany mężczyzna kontynuuje swój monolog:
- Nie ma dnia, by w dziennikach nie pokazywali drastycznych scen mordu na białych z obdzieraniem ze skóry, obcinaniem kończyn i głów włącznie. Za co?! Za nic! Bo jakiś biały śmiał zwrócić czarnoskóremu uwagę, że ukradł mu to, czy tamto. Za dwa dni przychodzi jego rodzina, bracia, kuzyni i wymierzają sprawiedliwość, pozbawiając białego życia, a przy okazji jego żonę, teściową i dzieci. Żyjemy w ustawicznym stresie, obwarowani drutami kolczastymi, betonowymi ogrodzeniami z potłuczonym szkłem na szczytach. Nigdy nie wiemy, czy danego dnia wrócimy do domu. Gdy czarnoskórzy zatrzymują białego na światłach, ten wysiada, oddaje kluczyki, dokumenty, wszystko! Kłania się uprzejmie i ucieka, ale i to przestaje zdawać rezultat. Mojego kolegę zasztyletowali w biały dzień, gdy jechał do pracy. Dwanaście śmiercionośnych ran w klatce piersiowej, po to, by zabrać jego stary samochód.
- Ale… - zaczynam nieśmiało – ale biali Afrykańczycy często nie pozostają dłużni czarnoskórym. Widziałam, jak…
- Tak, zgadza się – przerywa mi. - Biali do dziś zadzierają nosa i zapominają, że czasy niewolnictwa dawno minęły. Tak, to ogromnie złożony problem, nad rozwiązaniem którego będzie musiało popracować jeszcze kilka, jak nie kilkanaście, pokoleń. A może nikt nie wypracuje złotego środka? Może wszystko zacznie się od nowa?
Mój rozmówca patrzy przed siebie. Ma długie falowane włosy spięte gumką. Wygląda na artystę. Przyglądam mu się w skupieniu i upijam łyk coli.
By zmienić temat zaczynam opowiadać o poprzedniej podróży, z Johannesburga do Kapsztadu, a potem Drogą Ogrodów, czyli wspomnianym Garden Route na wschodnim wybrzeżu. Przejechaliśmy wówczas od Kapsztadu przez siedemnastowieczne miasteczko dębów i winnic – Stellenbosch, kurort Mossel Bay, na którego plaży stanął przed wiekami pierwszy Europejczyk z Portugalii – Bartolomeu Diaza, Oudtshoorn - gdzie pierwszy raz w życiu widziałam dziko żyjące strusie, George i Knysna – pomiędzy którymi malowniczo wije się wśród urwisk i tuneli linia kolejowa wąskotorowej parowej ciuchci i gdzie penetrowaliśmy wąskie ścieżynki resztek afrykańskiej dżungli, Port Elizabeth i Durban, które potraktowaliśmy raczej tranzytowo, gościnne tereny Zulusów, aż po rajski kanion Blyde River i Park Narodowy Krugera, na północy kraju.
Kiedy wypowiadam słowa o strusiach, parowej ciuchci i Parku Krugera czuję się, jak słodka idiotka, ale jest za późno. Słowa poszły szybciej niż myśli. Karcę się w duchu za swój infantylizm w obliczu ludzkich nieszczęść, ale twarz mężczyzny, po raz pierwszy minimalnie się rozpogadza. Najwyraźniej opowieść przekonuje go, iż nie jesteśmy zupełnymi żółtodziobami w podróżach po RPA. Chwytając się cieniutkiej nitki nikłego zrozumienia, wspominam szybko o rozmowach z misjonarzami, o ludziach, których spotkaliśmy na wschodnim wybrzeżu, którzy niejednokrotnie opowiadali o sytuacji w Afryce Południowej.
- To dobrze, że macie jakieś pojęcie o realiach tego kraju, ale tym bardziej powinno to dać wam do myślenia. Moglibyście zabrać się ze mną do Port Elizabeth, ale mam samochód pełen lodówek. Tak, tak wiem! Nie macie zamiaru zmieniać trasy - odpowiada sam sobie. - Szaleńcy! Ja bym się nie zdecydował. Sprzedaję lodówki i jedno o czym marzę to święty spokój i każdego dnia od nowa boję się o swój tyłek. Dlatego się nie ożeniłem. Nie zniósłbym tego ciągłego zamartwiania o swoją rodzinę.
- To dlaczego pan się nie przeprowadzi do Europy, do Stanów, gdziekolwiek? – pytam.
- A gdzie mam się przeprowadzać w wieku sześćdziesięciu lat? I co? Zaczynać wszystko od nowa? Poza tym czuję się Afrykaninem. Tak, cholernym Afrykaninem, który paradoksalnie kocha swój kraj!
W końcu trzeba się pożegnać. Mój rozmówca musi ruszać w drogę, by nie ryzykować jazdy o zmroku, a i my musimy poszukać noclegu. Ściskamy się, jakbyśmy znali się od wieków. Życzymy sobie szczęścia.
Pierwszy dzień w Afryce. Pierwsza napotkana dusza. Ile ludzi poznamy przez te sto osiemdziesiąt dni podróży? Poznamy i pożegnamy, by nigdy więcej się nie zobaczyć. Nie zobaczyć, nie spotkać, ale zachować w pamięci na całe życie. Myślę, że to właśnie nazywa się „doświadczaniem podróży”. Wyczytałam gdzieś kiedyś to określenie i bardzo mi się spodobało.
Przez resztę dnia chodzą mi po głowie sceny opowiedziane przez napotkanego człowieka. Przerażające i nie sposób z nimi polemizować, ale na Boga, jak biali przez wieki traktowali tubylców? Od zarania dziejów przyjeżdżali tu, by podbijać tereny, wykorzystywać mieszkańców, grabić i cywilizować wedle swoich reguł oczywiście. Niezależnie od szerokości geograficznej, biały człowiek, zawsze uważa się za pępek świata. Zawsze wedle swego mniemania jest mądrzejszy, ważniejszy, czystszy, lepiej wychowany... Można by wyliczać godzinami. Od zawsze mieliśmy ciągoty do cywilizowania, nauczania i panowania nad innymi rasami. A jak teraz biali ludzie traktują tubylców? Czasem włos jeży się na głowie. Na własne oczy widziałam, jak wielki, w swoim mniemaniu, biały „Pan” płacił czarnoskóremu pucybutowi za wyczyszczenie mokasynów. Rzucił mu monetę parę metrów dalej, jak psu rzuca się patyk do aportowania. A jaki był przy tym rozbawiony, jaki zadowolony z siebie. Dlaczego we współczesnym świecie, niby takim tolerancyjnym, szanującym prawa człowieka, w afrykańskim szpitalu są oddzielne bloki dla biało i czarnoskórych pacjentów? Dlaczego w tych dla białych wymienia się kwiaty wazonach, a czarnoskórzy leżą na korytarzach? Czy takich właśnie “praw” nie wymyślili przed wiekami dumni biali kolonizatorzy? Przecież to biali ludzie „wpadli” z buciorami na Czarny Ląd, by go na siłę, wedle własnych wizji ucywilizować! By wprowadzić równość, tolerancję, własne prawa i nakazy. Po co? Dlaczego na ulicach każdego miasta RPA do dziś dnia, gołym okiem, można zobaczyć przejawy rasizmu? Pytania bez odpowiedzi.Mimo wrodzonych trudności w czytaniu map i planów miast, bezbłędnie znajduję drogę, do swoich ulubionych budowli w Kapsztadzie. Mam tu kilka upatrzonych „perełek”, obok których nie mogę przejść obojętnie. Przede wszystkim budynek ratusza z 1905 roku, który zdradza wpływy architektury włoskiej. Wewnątrz budynku zachwycają mozaikowe posadzki. Dalej – Long Street – uliczka pełna kolonialnych domów z czasów wiktoriańskich. Ich ozdobne balkony nawiązuję do dalekiego Orientu. Są tu też dwa niewielkie meczety z XIX wieku.
Ekskluzywne kafejki i restauracyjki przebijają się w ofertach dla bogatych gości. Podobno można tu zjeść mięso z rekina i wieloryba. Mimowolnie zestawiam w myślach obrazy ze slumsów. W oddali na horyzoncie majaczy wyspa Robben – więzienie Nelsona Mandeli, gdzie powstał jego „Długi marsz do wolności”. Zresztą Robben Island była miejscem więzienia i zsyłek ludzi od początku kolonizacji tej części Afryki przez Europejczyków. Swego czasu Anglicy „trzymali” tam chorych na trąd i oraz cierpiących na choroby umysłowe. Obecnie wyspa wpisana jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO i tworzy rezerwat ochrony różnych gatunków ptaków.
24 września
Nad ranem zrywa się potężna wichura. Mimo tego po śniadaniu, podążamy w kierunku Simonstown do plaży Boulders będącej siedliskiem kolonii pingwinów, które do tej pory kojarzyłam z nieco chłodniejszymi zakątkami świata. Przez wiatr jedzie się okropnie. Mam wrażenie, że stoję w miejscu. Twarz mam ogorzałą, niczym wilk morski. Czuję, jak pękają mi usta. Pedałuję z całej siły i ćwiczę mimikę twarzy, bo skóra jest tak przewiana, że mam wrażenie, jakby ktoś założył mi niewygodną maskę z gipsu. Wreszcie, kiedy zaczynam żałować pomysłu oglądania pingwinów, dojeżdżamy na miejsce. Z całym dobytkiem ukrywamy się za gigantycznymi głazami z granitu i obserwujemy. Pingwinie rodziny spacerują swym zabawnym kroczkiem, jakby parodiowały Charlie’go Chaplin’a. Brak im tylko laseczki i melonika. Są malutkie – niewiele ponad 60 cm. Niektóre zażywają kąpieli słonecznych, inne morskich. Atmosfera sielsko-anielska. Czuję się, jak badacz i odkrywca w jednym. Mogłabym tak siedzieć tu przez wieki. Już wiem, że warto było „wlec się” tutaj i to choćby tylko ze względu na te pingwiny!