Do Swazilandu trafiliśmy trochę przez przypadek podczas jednej z
podróży przez Afrykę Południową. Przemierzając z plecakami tzw. Garden Route
na wschodnim wybrzeżu RPA, w Durbanie spotkaliśmy parę cyklistów z Belgii. Po
tygodniu pobytu w Swazi tak zachwalali to jedno z najmniejszych państewek
Czarnego Lądu, że postanowiliśmy „nagiąć” trasę i również je odwiedzić.
Swaziland jest królestwem wciśniętym między RPA i Mozambik i
zajmuje powierzchnię ok. 17365 km2. Leży u stóp malowniczych stoków Gór
Smoczych.
Stolicą jest Mbabane, a językiem urzędowym SiSwati oraz
angielski. Na terenie państwa znajduje
się pięć rezerwatów przyrody oraz jeden park narodowy. Na terenie rezerwatów
obowiązuje w większości ruch samochodowy, ale w kilku wypadkach dopuszcza się
również ruch pieszy po kilku ściśle wyznaczonych szlakach.
Myślę, iż śmiało można pokusić się o stwierdzenie, że Swaziland
to Afryka w pigułce, na którą składa się różnorodność krajobrazów od sawanny po
lasy deszczowe.
Przekroczyliśmy granicę w miejscu Lavumisa – Golela. Trzeba
pamiętać, że nie jest to przejście całodobowe! (Godziny otwarcia: od 7:00 do
22:00, wizę można otrzymać na granicy).
Po szybkim wyznaczeniu zarysu trasy, po trzech godzinach
spędzonych (z przesiadką) w zapchanych po brzegi lokalnych środkach transportu dotarliśmy
do drogi wiodącej do Rezerwatu Mlilwane.
Zdumiewające ile ludzi i bagażu mogą pomieścić afrykańskie
autobusy! Kurs od granicy do Manzini przewoził na dachu cztery skrzynie
kapusty, siedem skrzyń pomidorów, dwa kartony bananów i dziesięć skrzynek
pomarańczy. Oprócz tego oczywiście „zwykłe” bagaże podróżnych w postaci beczek,
stołów, krzeseł, miednic, materacy i worów. Któryś z misjonarzy powiedział
kiedyś, że Afrykańczycy podróżują z całym swoim dobytkiem. Coś w tym jest! J
Na drodze do rezerwatu czekała na nas umówiona wcześniej
zielona, odkryta furgonetka ze strażnikiem John’em, który miał nas bezpiecznie
dowieść do obozowiska.
Na kilka dni postanowiliśmy rozbić namiot w wyznaczonym nam
miejscu i zamienić się w tropicieli dzikich zwierząt. J
Mimo wprawy, rozstawianie naszego szmacianego domostwa, tym
razem, przysporzyło nam sporo trudu, gdyż wysuszona słońcem ziemia była twarda,
jak beton. Po zachodzie słońca przyniesiono nam świece. Bardziej urządzałby nas
młotek, ale dobre i świece, bo mogliśmy poszukać kamieni do wbijania śledzi.
Po „zainstalowaniu się” w namiocie, rozpaliliśmy ognisko i
zabraliśmy do zapiekania pomidorów.
Pierwsza noc w Swazi była okropnie zimna. Przy doborze śpiworów
nie byliśmy przygotowani, aż na taką różnicę temperatur. Dygotaliśmy z zimna,
aż w końcu zdecydowałam na samowolne wypożyczenie koców z sąsiedniego
wojskowego namiotu, który w przypadku wycieczek zorganizowanych udostępniany
był turystom. Tej nocy, na szczęście stał pusty.
W śpiworach i czterech kocach dotrwaliśmy do świtu, ale przy
wspaniałych odgłosach afrykańskiej nocy, trudno było zmrużyć oko. Po wyjściu z
namiotu okazało się, że kępki traw są oszronione! Teraz należało tylko
„upichcić” śniadanko i ruszać na podbój rezerwatu. W recepcji pobraliśmy mapkę
ze szczegółowym szlakiem pieszym, z którego przykazano nam nie zbaczać.
Wśród niesamowitych widoków udało nam się spotkać zebry, guźce
oraz antylopy. Objuczeni sprzętem fotograficznym, lornetkami i prowiantem
„utknęliśmy” w terenie na większą część dnia. Było gorąco i parno, ale na
niebie piętrzyły się gęste chmury.
Następnego dnia, po nieco cieplejszej nocy ruszyliśmy (na
pożyczonych rowerach) w okolice rezerwatu Mantenga nad rzeką Mbabane i
najwyższym szczytem 1099 m n.p.m. Tutaj znajduje się też najbardziej znany
wodospad Swazilandu o nazwie Mantenga liczący 95 metrów wysokości oraz
sztucznie odtworzona wioska plemienia Beehive. Ma ona na celu zaprezentowanie
lokalnego budownictwa w XIX wieku, a także zachowanie dziedzictwa kulturowego w
postaci tańców i śpiewów ludowych, rzemiosła oraz sztuki.
Dobrym pomysłem było zabranie namiotu w celu spędzenia nocy na
trasie, przez co mogliśmy zaoszczędzić jazdy tam i powrotem. Do rezerwatu
Mlilwane postanowiliśmy wrócić kolejnego dnia.
Przemierzając dolinę Ezulwini nazywaną Miejscem Słońca odwiedziliśmy
Lobambę będącą siedzibą parlamentu oraz króla Mswati III zasiadającego na
tronie od 1986 roku. Wpadliśmy też na pomysł, by wdrapać się na Drogę Herbaty,
wspinającą się wśród wzgórz porośniętych uprawami herbaty. Krajobrazy, jakie
dane nam było zobaczyć, urzekły nas do granic możliwości, ale droga okazała się
paskudnym dla rowerów - stromym, żwirowym traktem. Na trasie można zobaczyć
Mdzimba Mountain będącą miejscem pochówku dla członków Rodziny Królewskiej.
Podczas zjazdu spotkaliśmy farmera, z którym ucięliśmy długą
pogawędkę. Cały czas mówił z wyrzutem o Jego Wysokości Mswatim III i sytuacji
gospodarczej w kraju, a my słuchaliśmy z zaciekawieniem. Obecny król Mswati II
urodził się w 1968 roku, jako drugi spośród 67 synów wcześniejszego króla
Sobhuza II i jego jednej spośród 70 żon – królowej Ntombi.
Mswati III ma 13 żon, z których tylko 11 mieszka w pałacu, gdyż
dwie zdecydowały się go opuścić i wyjechać do Afryki Południowej. Król ma ponad
dwadzieścioro dzieci. Nasz rozmówca miał
za złe królowi jego wystawne życie, jak choćby kupowanie luksusowych aut, gdy
większa część jego poddanych żyje w skrajnej nędzy. Jako chrześcijanina drażniło
go również propagowanie przez władcę wielożeństwa, kiedy ponad połowa
mieszkańców Swazi jest zarażona wirusem HIV.
Realia Swazilandu, odzwierciedlające problemy większości krajów
Czarnego Lądu, trochę nas „przygniotły”. Nie chciało nam się nawet ze sobą
rozmawiać. Każdy na swój sposób musiał „przetrawić”, to, co usłyszał.