poniedziałek, 4 listopada 2013

Swaziland - nieprzewidziana wyprawa




Do Swazilandu trafiliśmy trochę przez przypadek podczas jednej z podróży przez Afrykę Południową. Przemierzając z plecakami tzw. Garden Route na wschodnim wybrzeżu RPA, w Durbanie spotkaliśmy parę cyklistów z Belgii. Po tygodniu pobytu w Swazi tak zachwalali to jedno z najmniejszych państewek Czarnego Lądu, że postanowiliśmy „nagiąć” trasę i również je odwiedzić.

Swaziland jest królestwem wciśniętym między RPA i Mozambik i zajmuje powierzchnię ok. 17365 km2. Leży u stóp malowniczych stoków Gór Smoczych.
Stolicą jest Mbabane, a językiem urzędowym SiSwati oraz angielski.  Na terenie państwa znajduje się pięć rezerwatów przyrody oraz jeden park narodowy. Na terenie rezerwatów obowiązuje w większości ruch samochodowy, ale w kilku wypadkach dopuszcza się również ruch pieszy po kilku ściśle wyznaczonych szlakach.
Myślę, iż śmiało można pokusić się o stwierdzenie, że Swaziland to Afryka w pigułce, na którą składa się różnorodność krajobrazów od sawanny po lasy deszczowe.


Przekroczyliśmy granicę w miejscu Lavumisa – Golela. Trzeba pamiętać, że nie jest to przejście całodobowe! (Godziny otwarcia: od 7:00 do 22:00, wizę można otrzymać na granicy).
Po szybkim wyznaczeniu zarysu trasy, po trzech godzinach spędzonych (z przesiadką) w zapchanych po brzegi lokalnych środkach transportu dotarliśmy do drogi wiodącej do Rezerwatu Mlilwane.

Zdumiewające ile ludzi i bagażu mogą pomieścić afrykańskie autobusy! Kurs od granicy do Manzini przewoził na dachu cztery skrzynie kapusty, siedem skrzyń pomidorów, dwa kartony bananów i dziesięć skrzynek pomarańczy. Oprócz tego oczywiście „zwykłe” bagaże podróżnych w postaci beczek, stołów, krzeseł, miednic, materacy i worów. Któryś z misjonarzy powiedział kiedyś, że Afrykańczycy podróżują z całym swoim dobytkiem. Coś w tym jest! J


Na drodze do rezerwatu czekała na nas umówiona wcześniej zielona, odkryta furgonetka ze strażnikiem John’em, który miał nas bezpiecznie dowieść do obozowiska.
  
Na kilka dni postanowiliśmy rozbić namiot w wyznaczonym nam miejscu i zamienić się w tropicieli dzikich zwierząt. J
Mimo wprawy, rozstawianie naszego szmacianego domostwa, tym razem, przysporzyło nam sporo trudu, gdyż wysuszona słońcem ziemia była twarda, jak beton. Po zachodzie słońca przyniesiono nam świece. Bardziej urządzałby nas młotek, ale dobre i świece, bo mogliśmy poszukać kamieni do wbijania śledzi.

Po „zainstalowaniu się” w namiocie, rozpaliliśmy ognisko i zabraliśmy do zapiekania pomidorów.

Pierwsza noc w Swazi była okropnie zimna. Przy doborze śpiworów nie byliśmy przygotowani, aż na taką różnicę temperatur. Dygotaliśmy z zimna, aż w końcu zdecydowałam na samowolne wypożyczenie koców z sąsiedniego wojskowego namiotu, który w przypadku wycieczek zorganizowanych udostępniany był turystom. Tej nocy, na szczęście stał pusty.

W śpiworach i czterech kocach dotrwaliśmy do świtu, ale przy wspaniałych odgłosach afrykańskiej nocy, trudno było zmrużyć oko. Po wyjściu z namiotu okazało się, że kępki traw są oszronione! Teraz należało tylko „upichcić” śniadanko i ruszać na podbój rezerwatu. W recepcji pobraliśmy mapkę ze szczegółowym szlakiem pieszym, z którego przykazano nam nie zbaczać.
Wśród niesamowitych widoków udało nam się spotkać zebry, guźce oraz antylopy. Objuczeni sprzętem fotograficznym, lornetkami i prowiantem „utknęliśmy” w terenie na większą część dnia. Było gorąco i parno, ale na niebie piętrzyły się gęste chmury.

Następnego dnia, po nieco cieplejszej nocy ruszyliśmy (na pożyczonych rowerach) w okolice rezerwatu Mantenga nad rzeką Mbabane i najwyższym szczytem 1099 m n.p.m. Tutaj znajduje się też najbardziej znany wodospad Swazilandu o nazwie Mantenga liczący 95 metrów wysokości oraz sztucznie odtworzona wioska plemienia Beehive. Ma ona na celu zaprezentowanie lokalnego budownictwa w XIX wieku, a także zachowanie dziedzictwa kulturowego w postaci tańców i śpiewów ludowych, rzemiosła oraz sztuki.

Dobrym pomysłem było zabranie namiotu w celu spędzenia nocy na trasie, przez co mogliśmy zaoszczędzić jazdy tam i powrotem. Do rezerwatu Mlilwane postanowiliśmy wrócić kolejnego dnia.

Przemierzając dolinę Ezulwini nazywaną Miejscem Słońca odwiedziliśmy Lobambę będącą siedzibą parlamentu oraz króla Mswati III zasiadającego na tronie od 1986 roku. Wpadliśmy też na pomysł, by wdrapać się na Drogę Herbaty, wspinającą się wśród wzgórz porośniętych uprawami herbaty. Krajobrazy, jakie dane nam było zobaczyć, urzekły nas do granic możliwości, ale droga okazała się paskudnym dla rowerów - stromym, żwirowym traktem. Na trasie można zobaczyć Mdzimba Mountain będącą miejscem pochówku dla członków Rodziny Królewskiej.

Podczas zjazdu spotkaliśmy farmera, z którym ucięliśmy długą pogawędkę. Cały czas mówił z wyrzutem o Jego Wysokości Mswatim III i sytuacji gospodarczej w kraju, a my słuchaliśmy z zaciekawieniem. Obecny król Mswati II urodził się w 1968 roku, jako drugi spośród 67 synów wcześniejszego króla Sobhuza II i jego jednej spośród 70 żon – królowej Ntombi.
Mswati III ma 13 żon, z których tylko 11 mieszka w pałacu, gdyż dwie zdecydowały się go opuścić i wyjechać do Afryki Południowej. Król ma ponad dwadzieścioro dzieci.  Nasz rozmówca miał za złe królowi jego wystawne życie, jak choćby kupowanie luksusowych aut, gdy większa część jego poddanych żyje w skrajnej nędzy. Jako chrześcijanina drażniło go również propagowanie przez władcę wielożeństwa, kiedy ponad połowa mieszkańców Swazi jest zarażona wirusem HIV.

Realia Swazilandu, odzwierciedlające problemy większości krajów Czarnego Lądu, trochę nas „przygniotły”. Nie chciało nam się nawet ze sobą rozmawiać. Każdy na swój sposób musiał „przetrawić”, to, co usłyszał.