Kiedy pierwszy raz przylatujemy do Republiki Południowej Afryki
jesteśmy zieloni, jak szczypiorki na wiosnę. Po głowach nie chodzą nam jeszcze
kilkumiesięczne rowerowe eskapady po Czarnym Lądzie. Przyjeżdżamy z dwoma
plecaczkami, przewodnikiem Lonely Planet i głową pełną marzeń. Lądujemy w
Johannesburgu, chociaż bardziej pasowałby nam Kapsztad. Johannesburg wybiera za
nas los, gdyż akurat do tego miasta udaje nam się znaleźć tanie połączenia
lotnicze. Musimy się kilkakrotnie przesiadać, co owocuje zaginięciem jednego plecaka,
ale i tak cieszymy się z rozpoczętej przygody. Gdybyśmy od razu polecieli do
Kapsztadu uniknęlibyśmy 27 godzin podróży w opancerzonym pociągu.
RPA to, jak wyczytaliśmy w przewodniku, jeden z
najniebezpieczniejszych krajów w Afryce, a może i na świecie. Wzięliśmy do
serca wszystkie rady i wydaje nam się, że nic nie jest w stanie nas zaskoczyć. Do czasu, aż nie przybędziemy na dworzec
kolejowy…
Pociąg wygląda, jak blaszana konserwa z kratami i blaszanymi żaluzjami
w oknach. Wagony składają się z maleńkich przedzialików z własną umywalką,
łóżkami, stoliczkiem i metalowymi drzwiami z dwoma zamkami. Starszy czarnoskóry
konduktor po sprawdzeniu biletów, wprowadza nas do naszej „celi”, po czym nakazuje
zamknąć oba zamki i dla własnego dobra nie otwierać nikomu poza nim. Pytamy,
czy naprawdę jest aż tak źle, ale konduktor tylko kiwa głową.
- Jest gorzej niż źle – odpowiada. – Cała wizja Mandeli gdzieś
przepadła. Z każdym rokiem jest coraz gorzej. Ludzie nie mają pracy. Nudzą się,
zazdroszczą. Obiecywali im wszystko, nie mają nic. Wabili ich do miast
perspektywą lepszego życia, wszyscy na hura porzucili swoje wioski, ziemie i po
co? Żeby żyć w domach z falistej blachy! Stłamsili ich w gettach i jak ma być
dobrze? Nie ma dnia, żeby dochodziło do przemocy, rozbojów, morderstw. Giną
niewinni ludzie! Za kilka randów potrafią obdzierać ze skóry, strzelać w tył
głowy.
Mężczyzna wypowiada to wszystko jednym tchem, jakby raz na
zawsze chciał się pozbyć, tego, o czym mówi. Nam jeży się włos na głowach. W
przewodniku nie wyglądało to aż tak obrazowo…
Zaczynamy się zastanawiać nad sensownością przejazdu do
Kapsztadu, a potem znowu podróżowaniu na północ. Nie ma jednak czasu na zmianę
decyzji. Nie będziemy przecież wyskakiwać z ruszającego pociągu! Po za tym
jesteśmy umówieni w Kapsztadzie z chłopakiem, którego poznaliśmy w Internecie.
Jakkolwiekby to brzmiało, jego jesteśmy pewni. Przez kilka miesięcy
wymienialiśmy korespondencję i ufając własnej intuicji, wiemy, że będzie
dobrze. Mamy u niego zamieszkać podczas pobytu w Kapsztadzie, odbyć kilka
wspólnych wypraw po okolicach, a potem ruszyć na północ.
Po czterech godzinach jazdy w „konserwie” mam dość. Zawsze
wydawało mi się, że człowiek nie jest w stanie zanudzić się na śmierć, ale
powoli zaczynam zmieniać zdanie. Przy całej tej atmosferze krat, zamków i blach,
boję się wychodzić nawet do WC. Z reguły nie mam skłonności do panikowania, ale
kilkugodzinne zamknięcie w blaszanej „celi” działa na wyobraźnię. Pocieszającym
jest fakt, że łazienki (oddzielne dla mężczyzn i kobiet) dysponują papierem
toaletowym, prysznicami z ciepłą wodą i zapachem o woni świeżej łąki, co w
porównaniu z PKP, wywołuje u mnie zdumienie. Czyżby w moim kraju ktoś nazywał
Afrykę TRZECIM ŚWIATEM?!
Po zachodzie słońca puka konduktor i dopytuje czy „życzymy sobie
pościel?”
Po ciepłym prysznicu leżę w swojej „koi” i wsłuchuję się w miarowy stukot pociągu. Gdy zatrzymujemy się na jakiejś stacji, dolewają wody. Znaczy
się powinno nam jej wystarczyć przez całą podróż… A to ci heca! W pociągu
relacji Gdynia – Zakopane, życiodajna ciecz kończy się zazwyczaj w okolicy
Działdowa…