wtorek, 5 listopada 2013

Szlakiem khmerskich budowli




Prowincja Sakaeo leżąca w środkowo wschodnim rejonie Tajlandii tuż przy granicy z Kambodżą, jest wspaniałym miejscem do odbywania rowerowych podróży w duchu khmerskich budowli.

Będąc już w posiadaniu wysłużonej rykszy, po raz kolejny pakujemy manatki, Majkę i ruszamy na penetrację okolic będących niegdyś obszarem działań Czerwonych Khmerów. Na trasie między miasteczkiem Aranyaprathet, a Ta Phraya znajduje się świątynia Sdok Kok Thom, w miejscowej kulturze występująca pod nazwą Prasat Sdok Kok Thom.







To właśnie tu zatrzymujemy się na dłużej, gdyż Sdok Kok Thom jest jedną z ciekawszych, większych i lepiej zachowanych khmerskich budowli na terenie Tajlandii.  Została zbudowana w drugiej połowie XI wieku i poświęcona hinduskiemu bogu Shiwa.  Pozostałości dają wyobrażenie dawnego obrazy, gdy świątynię otaczały fosy, mur zewnętrzny z gopurą – główną bramą wjazdową. Trakt procesyjny otoczony był filarami i prowadził do sanktuarium z centralną wieżą - Prang.  Od wschodu dostęp do świątyni ograniczały galerie z kolejną bramą.
Rozmaite rzeźby w świątyni przedstawiają Nagas – mitologicznego węża. Jest także postać leżącego Wisznu.

Prasat Sdok Kok Thom uległ w przeszłości znacznemu zniszczeniu, ale został odbudowany. Przy rekonstrukcji starano się używać oryginalnego budulca, ale w przypadku braków używano bloków kamiennych wyrabianych współcześnie. Różnice między starym kamieniem i nowym są jednak łatwo zauważalne dzięki różnicy w kolorze. Nowe bloki są o wiele jaśniejsze.
Podczas prac odnaleziono tysiącletnie kamienne Stelle z cennymi informacjami na temat kultury Khmerów. Część z nich była napisana w języku khmerskim, a część w Sanskrycie.

Maja jest w swoim żywiole. Oblatuje wszystkie wejścia, forsuje schody i kamienne bloki. Postanawia nawet przyczynić się dziedzictwu Khmerów i zaczyna przenosić mniejsze bloczki i ustawia je pod murem. Na szczęście jesteśmy sami w całym kompleksie. W porze obiadu, lokujemy się w rykszy i spożywamy smażony ryż, jaki kupiliśmy w uliczce obok. Maja, jak zwykle, robi wszystko, by wymigać się od jedzenia i podtuczyć krążące przy kołach rykszy gigantyczne mrówy.
Po przerwie jeszcze raz zagłębiamy się zapisaną w grubych ścianach historię dawnej cywilizacji, by pod wieczór ruszyć w kierunku wioski i poprosić o nocleg.
Mimo tak dużej atrakcji, jaką jest świątynia, wioska jest zupełnie nierozwinięta pod względem infrastruktury turystycznej. Może to i dobrze, bo przez to jest niezwykle autentyczna w swej prostocie. Drewniane domki na palach, ryżowe poletka i codzienne życie na prowincji. Uwielbiamy to! Maja szybko nawiązuje znajomości. Jej odwaga i biała karnacja w połączeniu z tajskimi słówkami, których trochę umie już wypowiedzieć, chwytają za serca wszystkich Tajlandczyków bez wyjątku. Przez to i na nas spływa trochę tego uwielbienia, które pomaga w najróżniejszych sytuacjach. J

Kolejny dzień i kolejny prasat na trasie. Tym razem świątynia Khan Noi Si Czompu znajdująca się w tej samej prowincji w okolicy miejscowości Kalong Nam Sai. Resztki budowli w postaci pojedynczego prang’u ukryte są w lesie na 80-cio metrowym wzgórzu, do którego prowadzi ponad 250 schodków. W okolicy wierzy leżą autentyczne fragmenty pozostałych dwóch, które się nie zachowały. Miejsce nie jest może okazałe, ale na swój sposób interesujące i przyjemnie chłodne.









Jadąc dalej, na północ przez parki narodowe Thap Lan i Ta Phraya, w których „zchodzi” nam kilka dni dojeżdżamy nieśpiesznie do kolejnych khmerskich ruin Phanom Rung.
Z Krzyśka wylewają się dwudzieste siódme poty, bo ryksza przecież stara jest i przerzutkami nie dysponuje. Mój rower marki Crocodil, też wprawdzie nie posiada takiego luksusu, ale jest zdecydowanie lżejszy i mniej obciążony. Tereny obfitują we wzniesienia. Wypijamy rekordowe ilości płynów. Maja zasiadająca w swej karocy niczym się nie przejmuje. J Całkiem ładnie się tam zainstalowała! Przemyciła nawet dodatkowy worek zabawek, po ujrzeniu których, Krzysiek o mało nie zszedł na zawał. J Maja, trochę zabawek, namiot, śpiwory i reszta bagażu to już spory „ekwipunek”, ale dodatkowe kilogramy w postaci dodatkowych zabawek, to już według tatusia „PRZEGIĘCIE”. J
Parki Narodowe wyraźnie wpływają jednak na ukojenie nerwów. Jest przyjemnie. Drzewa dają miły cień, a wielkie omszałe kamienie i woda strumieni chłodzą powietrze. Jesteśmy tu któryś raz z kolei. Czujemy się, jak u siebie w domu i tak nas przyjmują.
Majka nie chce wychodzić z wody, ale trzeba jej dozować kąpiele ze względu na bardzo zimną wodę właściwą górskim strumykom nawet w tak gorącym klimacie.
Wieczorami trzeba uważać na robactwo, które lgnie do lampy naftowej. Maja pierwszy raz w życiu widzi ćmę wielkości dłoni. Bardzo przeżywa taką "nowość".













Prasat Phanom Rung leży już w prowincji Buriram graniczącej z Sakaeo od północy i wymaga dalszej jazdy w spiekocie i kolejnego wysiłku nóg. Tęsknię za moim własnym rowerem, którym przemierzałam bezdroża Afryki. Wtedy zdecydowanie nie doceniałam, jak wspaniałym wynalazkiem są przerzutki! J

Na miejsce przyjeżdżamy w promieniach popołudniowego słońca, które przepięknie oświetla budowlę, której powstawanie datuję się na okres pomiędzy X, a XIII wiekiem. Świątynia stoi na wzgórzu symbolizującym świętą górę hinduizmu – Kailash, na której mieszkał Shiva. Temu właśnie bogowi została poświęcona.

Poprzedza ją długi na ponad 150 metrów chodnik procesyjny, z którego roztacza się wspaniały widok na główną wieżę i prowadzące do niej schody. Główna wieża zbudowana jest z różowego piaskowca, mierzy 23 metry wysokości i 9 metrów szerokości i symbolizuje górę Meru - hinduskie centrum wszechświata. Na końcu chodnika znajduje się pierwszy most Naga symbolizujący przejście ze świata żywych do krainy bogów.
Ściany frontonów na szczycie bram wjazdowych są ozdobione hinduskimi płaskorzeźbami przedstawiającymi bogów Shiwy i Wisznu, a także sceny z Ramajany. Sadzawki leżące na terenie kompleksu świątynnego symbolizują oceany wokół góry Meru.