Prowincja Sakaeo leżąca w środkowo wschodnim rejonie
Tajlandii tuż przy granicy z Kambodżą, jest wspaniałym miejscem do odbywania
rowerowych podróży w duchu khmerskich budowli.
Będąc już w posiadaniu wysłużonej rykszy, po raz kolejny
pakujemy manatki, Majkę i ruszamy na penetrację okolic będących niegdyś
obszarem działań Czerwonych Khmerów. Na trasie między miasteczkiem Aranyaprathet,
a Ta Phraya znajduje się świątynia Sdok Kok Thom, w miejscowej kulturze
występująca pod nazwą Prasat Sdok Kok Thom.
To właśnie tu zatrzymujemy się na dłużej, gdyż Sdok Kok
Thom jest jedną z ciekawszych, większych i lepiej zachowanych khmerskich
budowli na terenie Tajlandii. Została zbudowana w drugiej połowie XI
wieku i poświęcona hinduskiemu bogu Shiwa. Pozostałości dają wyobrażenie
dawnego obrazy, gdy świątynię otaczały fosy, mur zewnętrzny z gopurą – główną
bramą wjazdową. Trakt procesyjny otoczony był filarami i prowadził do
sanktuarium z centralną wieżą - Prang. Od wschodu dostęp do świątyni
ograniczały galerie z kolejną bramą.
Rozmaite rzeźby w świątyni przedstawiają Nagas –
mitologicznego węża. Jest także postać leżącego Wisznu.
Prasat Sdok Kok Thom uległ w przeszłości znacznemu
zniszczeniu, ale został odbudowany. Przy rekonstrukcji starano się używać
oryginalnego budulca, ale w przypadku braków używano bloków kamiennych
wyrabianych współcześnie. Różnice między starym kamieniem i nowym są jednak
łatwo zauważalne dzięki różnicy w kolorze. Nowe bloki są o wiele jaśniejsze.
Podczas prac odnaleziono tysiącletnie kamienne Stelle z
cennymi informacjami na temat kultury Khmerów. Część z nich była napisana w
języku khmerskim, a część w Sanskrycie.
Maja jest w swoim żywiole. Oblatuje wszystkie wejścia,
forsuje schody i kamienne bloki. Postanawia nawet przyczynić się dziedzictwu
Khmerów i zaczyna przenosić mniejsze bloczki i ustawia je pod murem. Na
szczęście jesteśmy sami w całym kompleksie. W porze obiadu, lokujemy się w
rykszy i spożywamy smażony ryż, jaki kupiliśmy w uliczce obok. Maja, jak
zwykle, robi wszystko, by wymigać się od jedzenia i podtuczyć krążące przy
kołach rykszy gigantyczne mrówy.
Po przerwie jeszcze raz zagłębiamy się zapisaną w grubych
ścianach historię dawnej cywilizacji, by pod wieczór ruszyć w kierunku wioski i
poprosić o nocleg.
Mimo tak dużej atrakcji, jaką jest świątynia, wioska jest
zupełnie nierozwinięta pod względem infrastruktury turystycznej. Może to i
dobrze, bo przez to jest niezwykle autentyczna w swej prostocie. Drewniane
domki na palach, ryżowe poletka i codzienne życie na prowincji. Uwielbiamy to!
Maja szybko nawiązuje znajomości. Jej odwaga i biała karnacja w połączeniu z
tajskimi słówkami, których trochę umie już wypowiedzieć, chwytają za serca
wszystkich Tajlandczyków bez wyjątku. Przez to i na nas spływa trochę tego
uwielbienia, które pomaga w najróżniejszych sytuacjach. J
Kolejny dzień i kolejny prasat na trasie. Tym razem
świątynia Khan Noi Si Czompu znajdująca się w tej samej prowincji w okolicy
miejscowości Kalong Nam Sai. Resztki budowli w postaci pojedynczego prang’u
ukryte są w lesie na 80-cio metrowym wzgórzu, do którego prowadzi ponad 250
schodków. W okolicy wierzy leżą autentyczne fragmenty pozostałych dwóch, które
się nie zachowały. Miejsce nie jest może okazałe, ale na swój sposób
interesujące i przyjemnie chłodne.
Jadąc dalej, na północ przez parki narodowe Thap Lan i Ta
Phraya, w których „zchodzi” nam kilka dni dojeżdżamy nieśpiesznie do kolejnych
khmerskich ruin Phanom Rung.
Z Krzyśka wylewają się dwudzieste siódme poty, bo ryksza
przecież stara jest i przerzutkami nie dysponuje. Mój rower marki Crocodil, też
wprawdzie nie posiada takiego luksusu, ale jest zdecydowanie lżejszy i mniej
obciążony. Tereny obfitują we wzniesienia. Wypijamy rekordowe ilości płynów.
Maja zasiadająca w swej karocy niczym się nie przejmuje. J Całkiem ładnie się tam zainstalowała!
Przemyciła nawet dodatkowy worek zabawek, po ujrzeniu których, Krzysiek o mało
nie zszedł na zawał. J Maja, trochę zabawek, namiot, śpiwory
i reszta bagażu to już spory „ekwipunek”, ale dodatkowe kilogramy w postaci
dodatkowych zabawek, to już według tatusia „PRZEGIĘCIE”. J
Parki Narodowe wyraźnie wpływają jednak na ukojenie nerwów. Jest
przyjemnie. Drzewa dają miły cień, a wielkie omszałe kamienie i woda strumieni
chłodzą powietrze. Jesteśmy tu któryś raz z kolei. Czujemy się, jak u siebie w domu i tak nas przyjmują.
Majka nie chce wychodzić z wody, ale trzeba jej dozować kąpiele
ze względu na bardzo zimną wodę właściwą górskim strumykom nawet w tak gorącym
klimacie.
Wieczorami trzeba uważać na robactwo, które lgnie do lampy naftowej. Maja pierwszy raz w życiu widzi ćmę wielkości dłoni. Bardzo przeżywa taką "nowość".
Prasat Phanom Rung leży już w prowincji Buriram graniczącej z
Sakaeo od północy i wymaga dalszej jazdy w spiekocie i kolejnego wysiłku nóg.
Tęsknię za moim własnym rowerem, którym przemierzałam bezdroża Afryki. Wtedy
zdecydowanie nie doceniałam, jak wspaniałym wynalazkiem są przerzutki! J
Na miejsce przyjeżdżamy w promieniach popołudniowego słońca,
które przepięknie oświetla budowlę, której powstawanie datuję się na okres
pomiędzy X, a XIII wiekiem. Świątynia stoi na wzgórzu symbolizującym świętą
górę hinduizmu – Kailash, na której mieszkał Shiva. Temu właśnie bogowi została
poświęcona.
Poprzedza ją długi na ponad 150 metrów chodnik procesyjny, z
którego roztacza się wspaniały widok na główną wieżę i prowadzące do niej
schody. Główna wieża zbudowana jest z różowego piaskowca, mierzy 23 metry
wysokości i 9 metrów szerokości i symbolizuje górę Meru - hinduskie centrum
wszechświata. Na końcu chodnika znajduje się pierwszy most Naga symbolizujący
przejście ze świata żywych do krainy bogów.
Ściany frontonów na szczycie bram wjazdowych są ozdobione
hinduskimi płaskorzeźbami przedstawiającymi bogów Shiwy i Wisznu, a także sceny
z Ramajany. Sadzawki leżące na terenie kompleksu świątynnego symbolizują oceany
wokół góry Meru.