Ruszając do Malezji jestem w piątym miesiącu ciąży. Czuję się
dobrze, a chiński lekarz prowadzący z Bangkoku nie widzi przeszkód. Mam się
tylko dobrze odżywiać i nie przemęczać organizmu. Na wszelki wypadek nie mówię
mu, że będziemy podróżować koleją, której przejazd z Bangkoku do południowej
granicy Tajlandii zajmuje ponad dwadzieścia godzin.
Aby zniwelować trudy przejazdu wybieramy drugą klasę sypialną z
wentylatorem na suficie. Tajskie pociągi nie ciągną osobnych wagonów do spania.
Wraz z wybiciem godziny 19-tej, sprawna obsługa pociągu zamienia miejsca
siedzące w wygodne kuszetki ze świeżutką pościelą. Wagony nie posiadają przedziałów,
więc każde z łóżek otrzymuje zasłonę. Rano łóżka znikają tak szybko, jak się
pojawiły i znów można podróżować na siedząco. Nie chcę czynić żadnych aluzji,
ale woda w toalecie nie kończy się po stu kilometrach, a na dodatek istnieje
coś takiego, jak kabiny prysznicowe! J
W czasie ciąży swoistą katorgą jest dla mnie miejscowa kuchnia.
Nie mogę patrzeć na lokalne przysmaki, które przyprawiają mnie o mdłości. Na
domiar złego na każdej stacji wsiadają sprzedawcy ryżu, gotowanych jajek,
kurczaków, kaczek, krabów, zapiekanych robali, karaluchów, pieczonych bananów,
prażonych orzechów, lodów na bazie ryżu i Bóg wie, czego tam jeszcze.
Różnorodność potraw roznosi w wagonie mieszankę woni, które wraz z lepkim,
zakurzonym powietrzem, sprawia, że nie chce mi się nawet myśleć o jedzeniu.
Krzysiek dba jednak o żonę i dziecko, wpychając we mnie banany. Są tak obrzydliwie słodkie, na dodatek obsmarowane mazistą marmoladą, że już przy drugim przysięgam sobie, że do końca życia nie tknę nic z zawartością cukru. Rozczulanie się nad sobą przerywa mi jednak widok prażonych larw. Kochane bananki!!!
Z naszych siedzeń powstały dwa łóżka umieszczone jedno nad
drugim. Zajmuję dolne. Zasłaniam zasłonę i wyciągam się na legowisku. Podmuch z
wentylatora przestał mnie dosięgać, więc uchylam okno, zapalam lampkę nocną i
oddaję się rozmyślaniom. Po zachodzie
słońca powietrze na dworze przyjemnie się ochładza, więc delektuję się chwilą.
Od miejscowości Hat Yai, do której dojeżdżamy rano, przesuwające
się za oknem świątynie buddyjskie charakterystyczne dla tajskich krajobrazów,
zaczynają ustępować miejsca meczetom. Wjeżdżamy, bowiem w rejony zdominowane
przez Islam przenikający tu z Malezji. Nieco przed południem dojeżdżamy do
Sungai Kolok – miasteczka granicznego. Nie jest tu ładnie, jak to zwykle bywa w
miejscach przygranicznych, ale po dwudziestu pięciu godzinach podróży (pociąg
opóźnił się o trzy), mam ochotę odpocząć i zjeść zupę. Zupy gotowane na bazie
mięsa mielonego lub kaczki i warzyw mój organizm przyjmuje teraz o wiele
łatwiej, niż potrawy na gęsto.
Wynajmujemy pokoik w małym hoteliku naprzeciwko dworca
autobusowego. Jest głośno, ale względnie czysto. Wiatrak działa, a na dodatek
są moskitiery.
Z samego rana przekraczamy granicę na rzece Kolok. Kolejne 30 km
do miasteczka Kota Bharu po stronie malezyjskiej pokonujemy w wieloosobowym
busie. Podróż zajmuje godzinę, podczas której przenosimy się do krainy
meczetów i palm.
Ludzie są mili, a
kobiety, jak w Tajlandii, gładzą mnie po brzuchu.
Miasteczko nie rzuca na kolana, ale zapuściwszy się w boczne, gwarne uliczki, można bliżej przyjrzeć
się codziennemu życiu Malezyjczyków.
W ubraniu, zarówno kobiet, jak i mężczyzn
widać wyraźny wpływ islamu, a z meczetów rozlega się wołanie muezinów. 70 %
mieszkańców miasta deklaruje przynależność do tej religii, ale i tak sporo tu
jeszcze naleciałości z pobliskiej Tajlandii. Niektórzy mówią nawet po tajsku,
chociaż, jak twierdzą są rdzennymi Malezyjczykami.
Z przyjemnością kluczę alejkami gigantycznego targu, gdzie unosi się woń
świeżych owoców. Nad straganami rozpościera się coś w rodzaju galeryjek, skąd
można obserwować plac targowy. Jest kolorowo, jak w kalejdoskopie.
Kota Bharu leży nad rzeką Kelantan, która uchodzi tu do Morza
Południowochińskiego. Przez to na obrzeżach miasta znajduje się urocza plaża,
której nie dotknęła jeszcze ręka komercji. W miejscu typowych w takich
miejscach, rzędów leżaków z parasolkami stoją malownicze łódki na tle drewnianych domostw.
Przez najbliższe dni nie chce mi się jechać dalej. Muszę się zregenerować, tym bardziej,
że mieszkamy w uroczym starym, drewnianym domu z wielkim ogrodem. Dzielnica
niemalże wiejska. Sielsko – anielska. Sędziwy gospodarz zaoferował nam pokoik
na poddaszu, ale i tak, o ile nie penetrujemy zakątków miasta, lubimy
przesiadywać w wielkim holu na parterze. Tym bardziej, że gospodarz uwielbia
opowiadać, raczyć nas herbatą i pokazywać stare fotografie. Ma też spory
księgozbiór, o którym może mówić godzinami. Z każdą książką wiąże się jakaś
historia.
Zostanę tu chyba na zawsze.