sobota, 30 marca 2013

Tanzania. Chalinze – Dar Es Salaam

Mimo wczesnej pory jest potwornie gorąco. Odruchowo spoglądam w sufit. Wentylator stoi. Gacie wiszą. Nie ma prądu. Wyskakuję z łóżka wypoczęta i rześka. Biegnę za motel wziąć prysznic w podwórzowym wychodku.

Świadomi sporej odległości, szybko ruszamy w drogę. Początkowo jedzie się, jak po maśle, bo droga jest niemal idealnie prosta. Dalej, jak zwykle utrudnienia w postaci stromych podjazdów. We wiosce Mandizi, 65 km przed stolicą Tanzanii Dar Es Salam, zaczyna się szerokie wyasfaltowane pobocze, więc nie muszę obawiać się pędzących autobusów, które wczoraj wykończyły mnie psychicznie.

Przedmieścia Dar składają się z równych rzędów blaszanych barów, sklepów, zakładów usługowych i małych restauracji. W ruchliwym centrum miasta lokujemy się w spartańskim schronisku prowadzonym przez YMCA i ruszamy na podbój miejsca, które znam z bogatych opisów literatury podróżniczej.

Prócz kilku budynków, które prezentują się dość nowocześnie, reszta zabudowy pamięta czasy kolonialne. Egzotycznego charakteru dodaje bujna roślinność i kolorowe kramiki ze wszystkim, co da się sprzedać. W pobliżu hinduskich sklepów unosi się wspaniały zapach najróżniejszych przypraw i olejków. Kluczymy uliczkami, prowadząc rowery. Skupiam się na tym, co widzę, by nic nie umknęło mojej uwadze. Lubię takie wędrówki bez celu, bez pośpiechu i bez konieczności zrobienia czegoś konkretnego. Poddaję się miastu, jego regułom i magii. Każde nowe miejsce ma w sobie coś z magii.


Mam przed oczyma opis Dar Es Salam z ulubionej książki. Chcę odwiedzić te miejsca i budynki, które wpisały się w życie bohaterów z końca XIX wieku. Przecież one ciągle pamiętają tamte czasy! Tym sposobem docieramy na pobrzeże. Naprzeciwko katedry świętego Józefa ulokowały się liczne agencje promowe sprzedające bilety na Zanzibar. Panuje straszny tłok. Ludzie przepychają się do okienek. Każda korporacja ma swojego naganiacza, który usiłuje przekrzyczeć konkurencję. Prócz tego masa naciągaczy oferujących okazyjne bilety na fikcyjne promy. Ostrzegają przed nimi przewodniki turystyczne, jak i licznie porozklejane plakaty, ale to ponoć nie odstrasza naiwności niektórych obieżyświatów. Słońce zachodzi i jak zawsze oblewa krajobraz pomarańczową poświatą. Przy małej przystani cumują jachty z całego świata. My cumujemy w maleńkiej kafejce, gdzie podają herbatę miętową. Musimy podjąć ostateczną decyzję w sprawie podróży na Zanzibar, który nie jest wpisany w trasę naszej podróży ze względu na wysokie, jak dla nas, ceny biletów promowych, ale BYĆ W RZYMIE I NIE WIDZIEĆ PAPIEŻA?!

Tamzania. Dar Es Salaam Kunduchi 

Rano odwiedzamy kenijską ambasadę w celu uzyskania wiz. Zaraz potem zabieramy rzeczy z pokoju i wyruszamy nad ocean. Dar jest miłym miejscem, ale jednak to dość duże miasto i mimo kolonialnego charakteru panuje tu zgiełk. Ciągle nie podjęliśmy decyzji w sprawie Zanzibaru, postanawiamy, zatem zaszyć się na plaży i przeplanować budżet.

Rozbijamy namiot na prywatnej piaszczystej plaży należącej do jednego z dużych hoteli. Na lewo mamy smukłą samotną palmę, a na prawo niewielką wysepkę o nazwie Mbudya, która ze względu na swe dziewicze tereny jest objęta ochroną prawną. Niedaleko hotelu znajduje się maleńka przystań, gdzie cumują tradycyjne łodzie żaglowe miejscowych rybaków.


Rzucam się na plażę i zatapiam wzrok w spokojnej toni oceanu. Woda jest lazurowa. Po kilkunastu minutach żołądek zaczyna domagać się jedzenia. Czar pryska. Przypominam sobie, że jedliśmy dziś skromne śniadanie w postaci mizernej potrawki z bami. Ruszam do wioski na zakupy. Gotuję najprawdziwszy obiad na plaży. W międzyczasie zajmuję się reorganizacją budżetu. Jednogłośnie dochodzimy do wniosku, że odwiedzimy Zanzibar, chociażby do końca podróży przyszło nam wsuwać bamię z maniokiem. Na poczekaniu wytyczam trasę przejazdu po wyspie, gdzie plaże mają być najładniejsze na świecie

Towarzystwa dotrzymuje mi Ziutek. Oswojona małpka, która z upodobaniem raczy wszystkich iskaniem. Uwielbiam, gdy buszuje mi we włosach, ale niepokoi mnie fakt, że coś stamtąd wygrzebuje i zjada! No dobra, suszarki ze sobą nie wiozę, ale na litość boską, nie mam przecież insektów?! Uspokajam się jednak dopiero wówczas, gdy zauważam, że Ziutek konsumuje również coś z głów facetów z zaawansowaną łysiną!


wtorek, 26 marca 2013

Tanzania. W drodze do Morogoro i dalej do Chalinze. Luty.


Trasa z Tukuyu do Morogoro, która z przerwami na noclegi zajmuje nam kilka dni, jest malownicza, chwilami trudna i monotonna. W okolicach miasteczka Irynga, w przydomowym barze zbitym z desek opychamy się wyśmienicie przyrządzoną kassawą z boczkiem prosto z ogniska. Jest sympatycznie i bardzo swojsko. Przed nami przejazd przez Park Narodowy Mikumi, przez który przebiega trasa Tukuyu Morogoro. Jadę z aparatem fotograficznym na wierzchu, na wypadek wypatrzenia zwierząt. Jak na zawołanie, już po kilku kilometrach napotykamy pierwsze stada antylop. Dalej guźce i pawiany, a na deser żyrafy! Nie mogę uwierzyć, że to dzieje się naprawdę! W takiej chwili, jak zwykle, wyobrażam sobie, że kiedyś tu zamieszkam.

Tu czyli w Afryce i po latach powtórzę za Karen Blixen: Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong () Tylko w moim przypadku będzie: Miałam w Afryce farmę, w miejscu, gdzie wartki nurt Zambezi podąża w kierunku Grzmiącej Wody. Od czasu, gdy zobaczyłam skrawek buszu na botswańsko-zambijskiej granicy, nie przestaję o nim myśleć.

Na jeden z noclegów wybieramy wypasiony camping z elektrycznością, popularny wśród organizatorów drogich safari. Dojeżdżam doń ostatkiem sił, bo tego dnia pogoda, trasa i dystans dają mi mocno w kość. Wyglądam i czuję się, jak nieboszczyk. Po polu kręcą się wytrawni obieżyświaci. Są świeżutcy i piękni, jak krokusy na wiosnę. Dominują kolory khaki, białe podkolanówki i kapelusze w stylu odkrywców z czasów Davida Livingstone'a. Jest gwarnie i wesoło. Na nasz widok robi się jednak wymownie cicho. Nikt nie odpowiada na grzecznościowe pozdrowienie. Nie wiem, czy powoduje nimi brak wychowania, czy element zaskoczenia? Wszyscy się gapią. Mam ochotę pokazać język. Kluczę między nowiutkimi namiotami w poszukiwaniu miejsca na rozstawienie naszego i zastanawiam się: - co ja tu robię?! Pachnie sklepem sportowym. Swoją drogą, to ciekawe zjawisko, iż w każdym przypadku tubylcy są serdeczni, uśmiechnięci, za wszelką cenę chcą wdać się w pogaduszki lub chociaż pozdrowić przyjaźnie. Turyści niskobudżetowi też. Natomiast ci pachnący i ufryzowani z dżipów lub autokarów, zachowują się cokolwiek dziwnie. Jakby odpowiedzenie na zwykłe powitanie, stanowiło dla nich jakąś ujmę. Nie wiem, czy wyższość mają we krwi, czy nabywają ją wraz z białymi skarpetkami.

Ostatecznie, wybieramy skrawek gruntu na uboczu. Rozkładam się na trawie i obserwuję uczestników safari. Myślałam, że w bliskości parku Mikumi bohaterami będą zwierzęta, a nie ludzie, ale bawię się przednio. Mija nawet zmęczenie. Moją uwagę skupia ponętna blondyneczka w białej bluzce, obcisłych szortach, która siedzi przy namiocie na rozkładanym krzesełku w kolorze khaki i i suszy włosy SUSZARKĄ! Podziwiam ją, że chciało jej się prowadzić przedłużacz przez całą długość campingu, by w temperaturze 38 stopni Celsjusza dobrowolnie poddać się dodatkowemu nawiewowi gorącego powietrza. A w ogóle, to co też musiało dziać się w jej mózgu, że na afrykańskie safari przywlekła TO urządzenie?! Odpuszczam i skupiam się na słuchaniu odgłosów Afryki. Zamykam oczy. Kiedy, za jakiś czas je otwieram widzę, że blondyneczka nadal siedzi, gdzie siedziała, tylko, że tym razem maluje paznokcie u lewej stopy. Na trawie stoi pokaźny czerwony kuferek. Wow!

Morogoro, to urocze gwarne miasteczko, przywodzące na myśl plan filmu o czasach kolonialnych. W centrum mnóstwo ludzi, kramów i muzułmańskich sklepików. Od wschodu malownicze góry, przez które bezustannie przetaczają się kłęby białych chmur. Taki widok roztacza się z drewnianej werandy naszego hoteliku, gdzie zatrzymaliśmy się na pobyt. Z drugiej strony okna wychodzą na jeden z licznych w mieście meczetów, gdyż Muzułmanie, to duża część tutejszej populacji. Zawieramy znajomość z eleganckim wykształconym jegomościem z Kenii, który przyjechawszy do Morogoro w interesach, pomieszkuje w pokoju obok. Mówi biegle po angielsku. Obsługa hotelowa włada jedynie Suahili. Zjadamy wspólnie kolację w uroczej knajpce z pięknym widokiem na góry. Rozmawiam o sytuacji gospodarczej w państwach środkowej Afryki. Właściwie to on mówi, a ja słucham. Od czasu do czasu wtrącam coś z własnych obserwacji. Starszy pan upiera się, by uregulować rachunek.   




Morogoro Chalinze, 14 lutego.
O świcie żegnamy się z naszym nowym znajomym. Po wymianie adresami i obopólnych zapewnieniach o kontynuowaniu znajomości ruszamy w drogę.
Z żalem opuszczam Morogoro, które ma w sobie coś przyciągającego.
Pierwsze 40 km pokonujemy sprawnie i szybko, ale dalej zaczynają się schody w postaci górek i dolinek. Nienawidzę tego! Poważnym utrudnieniem są mijające nas w szaleńczym tempie dalekobieżne autobusy. To jakaś zmora! Z ich powodu kilka razy w ciągu dnia ląduję w rowie, skąd z dużym trudem przychodzi mi ponownie włączyć się do ruchu. Klnę w myślach, jak przysłowiowy szewc. Nawet nie wiem, że tak potrafię, ale wyraźnie mi to pomaga. Przestaję się użalać nad swoją niedolą.
Chalinze to tranzytowa zakurzona wioska, w której nie ma gdzie rozbić namiotu. Nie mam jednak siły, by jechać dalej. Powalił mnie dzisiejszy upał i przeklęte autobusy. Bolą mnie kończyny.
Decydujemy się na ulokowany przy głównej trasie brzydki lecz jedyny motel. Pokój jest, ogólnie rzecz ujmując OK., ale przeraża mnie zawieszony na suficie gigantyczny wentylator, na którym z zawrotnym tępię kręcą się czyjeś duże białe gacie. Zadziwiające, że nikomu z obsługi hotelowej nie przyszło na myśl, by usunąć je stamtąd przed wynajęciem pokoju kolejnym gościom. Leżę na łóżku z nogami wspartymi o ścianę i wsłuchuję się w jego piskliwe rzężenie.  Jestem tak zmęczona, że nie wiem, czy ten dźwięk mnie denerwuje, czy usypia? Gapię się w wirującą plamę majtek zastanawiając się, czy w którymś momencie spadną mi na twarz? Obraz staje się coraz bardziej rozmyty, a ja z każdą chwilą bardziej obojętna na perspektywę spadnięcia zarówno gaci, jak i całego wentylatora. Nie cierpię tych starych sufitowym wentylatorów, które wisząc nad hotelowymi łóżkami, za każdym razem wywołują u mnie strach, że urwie się jakaś rozpędzona cześć i spadnie prosto na mnie.  Ostatkiem świadomości próbuję oszacować, czy w przypadku tego ostatniego, stracę twarz, czy całą głowę?

poniedziałek, 25 marca 2013

Tanzania, Kyela – Tukuyu

Od jakiegoś czasu jesteśmy w Tanzanii. Podróżujemy elegancką drogą pokrytą wysokogatunkowym asfaltem sponsorowanym przez Unię Europejską, o czym krzyczą gigantyczne tablice. Jest ciężko, bo trasa prowadzi pod górę. Mimo dobrych przerzutek i zaprawy w boju przez ostatnie 140 dni, nie daję rady jechać. Muszę prowadzić rower. Słońce piecze niemiłosiernie.

Nie pamiętając o różnicy czasu między Malawi, a Tanzanią mamy spore opóźnienie. Nie żebyśmy przejmowali się tu czasem i żyli według żelaznych zasad czasomierza. Musimy po prostu zdążyć do większego miasta, by udać się do banku i wymienić czeki podróżne na walutę tanzańską. W Kyela nie da się tego zrobić, o czym informuje nas urzędnik w błękitnej marynarce. Aby się tego dowiedzieć, marnujemy 15 minut czekając przy drewnianej ladzie. Z nudów oddaję się analizie podstaw wizażu i z zazdrością odkrywam, że do ciemnej skóry pasuje każdy kolor! Już widzę odcień niemowlęcego błękitu w zestawieniu z moją opaloną, aczkolwiek wciąż białą gębą! Pasowałoby jak zieleń do nieboszczyka! Z miną wyrażającą ubolewanie nad naszą niewiedzą Niebieski wyjaśnia lakonicznie, iż oddział bank NBC honorujący czeki podróżne znajduje się w Tukuyu.

Ceny w Tanzanii są dość niskie czyli kolejny przyjazny kraj dla naszego budżetu! Trud podróży niweluje wspaniały słodki zapach dojrzałych daktyli, bananów oraz innych owoców, który roznosi się wzdłuż drogi  przyjemnie drażniąc nozdrza. Od granicy przez cały czas towarzyszą nam owocowe gaje. Ze względu na wspomniane górzyste ukształtowanie terenu robimy częste przerwy. Posilam się wyciskanym na bieżąco sokiem z pomarańczy. Do Tukuyu dojeżdżam ostatkiem sił. Najchętniej wyłożyłabym zmęczone odnóża gdzieś pod palmą, a nie szukała banku, ale  - siła wyższa! Nie mamy czym płacić.

W banku, na powitanie, oznajmiają, że czeki podróżne wymienia bank w Mbeya!. Taka informacja wywołuje u mnie natychmiastowe zdenerwowanie, bo przydrożne znaki informują, że do Mbeya pozostaje 80 km! Chce mi się krzyczeć. Jestem zdesperowana i nieuprzejma dla pana w okienku. Żądam widzenia z kierownikiem. Zrzędzę, na nieudolność tanzańskich banków, na podróż rowerem i brak pieniędzy na nocleg. W końcu odmawiam opuszczenia placówki bankowej bez otrzymania stosownej kwoty szylingów, na jaką opiewa mój czek. Zadziwia mnie moja determinacja, ale siadam na podłodze przy oknie, gdyż w placówce nie ma ławek ani krzeseł. Momentalnie staję się atrakcją dla gapiów, czemu trudno się dziwić. Zastanawiam się, czy wezwą ochronę lub policję. Jestem gotowa na wszystko. Przez pół godziny nic się nie dzieje, po tym czasie zjawia się szpakowaty pan w szarym garniturze z plikiem papierów i blankietów. Po ich wypisaniu, mam w drodze wyjątku podejść do okienka, gdzie czek zostanie zrealizowany. Uff...

Z zapasem szylingów udajemy się na poszukiwanie jadłodajni i mapy Tanzanii. Ta druga okazuje się nie do zdobycia, więc w zamian zaopatrujemy się w dwadzieścia apetycznie wyglądających brzoskwiń. Mniej kupić nie można. Damy radę. Na kolację i śniadanie. Przed snem zagłębiam się w rozmówki Suahili, które otrzymaliśmy od poznanego na trasie rowerzysty z Australii jadącego w odwrotnym kierunku niż my. Wraz z opuszczeniem Tanzanii, skończył swoją przygodę z tym językiem. Wkuwam liczebniki i podstawowe zwroty grzecznościowe, które przydają się w codziennych kontaktach z tubylcami. Po drodze towarzyszą nam pawiany, inne małpy i przeróżne ptactwo. Ich obserwacja znacznie opóźnia trasę przejazdu, ale nie można im się oprzeć.

czwartek, 21 marca 2013

Malawi. Rumphi – Chitimba – Chilumba

Dzień 132.  

Szykując się do drogi wiem tylko tyle, że teren ma być górzysty. Tak mówią tubylcy. Wstajemy o świcie i po szybkim śniadaniu, ruszamy. Po godzinie jazdy pokonujemy trzeci tysiąc kilometrów przemierzony na rowerach.

W pierwszym etapie, droga jest prosta, a potem prowadzi przez malownicze góry, wzdłuż rzeki aż do mostu, który, jak informuje ustawiona przed nim tablica w niedziele jest czynny przez cały dzień. Mamy, zatem szczęście, bo gdybyśmy przejeżdżali tędy innego dnia, przyszłoby nam wpasowywać się w wątłe luki czasowe. Jak głosi, bowiem napis: South-Rukurn Bridge close from Monady to Saturday from 7:30-10:30, 11:00-14:00, 14:30-17:30.

Za mostem trasa odbiega od rzeki i zaczyna się ostro piąć. W kulminacyjnym punkcie można jednak podziwiać wspaniały widok na jezioro Niasa, co rekompensuje wszelki trud. Dalej, to już tylko zjazd w kierunku jeziora. Trzeba jednak pokonać kilka kilometrów wzdłuż skalnych ścian ustawionych tuż przy drodze, skąd chmara pawianów zrzuca kamienie. Co za wściekłe towarzystwo?! Nie chce mi się wierzyć, aby wredne małpy robiły to przypadkowo! Wyraźnie celują w nas i gapią się na efekt swoich poczynań. Kiedy jesteśmy już w bezpiecznej odległości odwracam się i pokazuję im język. Dziecinada, ale w ich bystrych oczach, wyraźnie widzę rozczarowanie, że nie udało im się trafić. To mi zakrawa na rasizm!

W końcu docieramy do Chitimby celu dzisiejszej podróży. Prawdę mówiąc, gdyby nie spory szyld na jednym z budynków oznajmiający: Chitimba Post Office, nie zwróciłabym uwagi, że to już. Ogarnia mnie przygnębienie, bo to ostatnie dni w Malawi. Niebawem przekroczymy granicę z Tanzanią. Jak zawsze w takich chwilach, nurtuje mnie pytanie, czy dane mi będzie jeszcze kiedyś tu wrócić? Miejscowy camping obsługuje zorganizowane safari białoskarpetkowców, więc jest dość drogi. W tej sytuacji kręcimy się po miasteczku, w poszukiwaniu dogodnego miejsca na biwak, ale nic fajnego nie wpada nam w oko. W tej sytuacji postanawiamy jechać dalej.

Malawi.  Chitimba Chilumba

Zgodnie z zaleceniem jednego z tubylców skracamy nieco drogę, skręcając w polną dróżkę w miasteczku Uliwa. Pozwala nam to na szybsze dotarcie do portowej wioski Chilumba. W centrum, po obu stronach głównej ulicy dochodzącej do portu stoją cysterny czekające na przeładunek. Na zabudowę składa się ciąg sklepików, jadłodajni i budyneczków o najrozmaitszym przeznaczeniu. Wszystko jest jakieś malutkie, niziutkie i przywodzi na myśl miasteczko westernowe. Na końcu wsi, na skrawku maleńkiej plaży znajduje się rybne targowisko. Na ustawionych do góry dnem łódkach leżą łowione na bieżąco małe rybki. Po przeciwnej stronie mieści się targ warzywno-przemysłowy.

Kwaterujemy się w jednym z czterech hoteli, gdzie przydzielono nam pokój o szumnej nazwie Special Room number 1. Żaden on tam special nie jest i składa się z tak wielkiego łóżka, że drzwi wejściowe jedynie się uchylają. Można zapomnieć o wprowadzeniu rowerów, a i wchodzić trzeba gęsiego. Toaleta, tradycyjna, czyli wychodek w kukurydzianym polu i to o dość wymyślnej konstrukcji, która, jak poprzednio, zakłada otwory we wszystkich czterech ścianach, umiejscowione dokładnie na wysokości oczu człowieka załatwiającego swą potrzebę. Do tego nie zamykają się drzwi, a więc każde wyjście do ów przybytku kosztuje mnie sporą dawkę adrenaliny. Jedną ręką trzymam wejście, drugą zasłaniam otwory od strony hotelowego ganku, gdzie zawsze przesiaduje gromadka dzieci. W między czasie muszę odganiać insekty, które tłumnie koczują w takich miejscach i rozglądać się, czy ktoś nie nadciąga. Kabina prysznicowa stoi tuż obok i jest tak niska, że kiedy stoję wystaje mi głowa. Mam bynajmniej pole do obserwacji! Hotel nie dysponuje restauracją, więc żywimy się dwa domy dalej. Tu pod słomianą wiatą serwują smaczne posiłki w postaci ryżu, kaszy, ryb i liści dyni.

Szybko rozchodzi się wieść o naszym pobycie we wiosce. Dzieci po powrocie ze szkoły odwiedzają nas licznie na ganku special room'u. Wszyscy chcą dotknąć rowerów. Kupuję na targu duży zeszyt i urządzam zajęcia z origami. Z każdą chwilą powiększa się liczba kursantów, którą rozprasza ostatecznie wieczorna ulewa.

 





Dzień 135. Malawi. 31 stycznia.

Chilumba Karonga 

Oznaczona na mapie asfaltówka okazuje się drogą w budowie, tak więc cała trasa wiedzie przez mniejsze lub większe rozkopy. Do tego słońce mocno przypieka, a ciężarówki wywożące piach z budowy wzniecają takie tumany kurzu, że przez większą cześć przejazdu nie sposób dostrzec żadnego krajobrazu. Jako, że woda w Czilumbie ze względu na swą bogatą zawartość niezidentyfikowanych paprochów, nie nadawała się do spożycia nawet po przegotowaniu, nie zabraliśmy zapasu herbaty miętowej, która doskonale gasi pragnienie podczas drogi. Potworną suchość w ustach potęgowaną pyłem i kurzem, gasimy podczas postojów w przydrożnych Grocery, gdzie wypijamy niezliczoną ilość rozmaitych, mniej lub bardziej nagrzanych słońcem cieczy. Nie wnikam czy to soki, czy zabarwiona woda. W tej chwili jest mi to zupełnie obojętne.


Do Karongi docieramy dopiero o 16:00. Rozbijamy namiot 5 km od centrum, na przytulnym kempingu oddzielonym od jeziora szerokim pasem łąki. Udajemy się na poszukiwanie paliwa do kochera, które kończy się jednak fiaskiem. Na jednej ze stacji sympatyczny mechanik w biało-czerwonych skarpetkach, oznajmia bowiem, iż dostawa będzie w przyszłym tygodniu, a na drugiej mówią nam, że paliwo jest, owszem, ale do stacji dowiozą je jutro po południu.  W tej sytuacji trzeba zadowolić się ogniskiem na plaży, by upiec ziemniaki. Mamy też pomidory i ananasy.

Rano ruszamy w stronę Tanzanii. Od granicy dzieli nas 80 km. Wydajemy ostatnie malawijskie pieniądze. 360 KW inwestujemy w moskitierę i pyszne drożdżowe racuchy, jakie smażą się przy drodze w jednej z wiosek.

Trasa wiedzie dobrą asfaltową drogą, po dość równym terenie, mimo iż otaczający nas krajobraz z minuty na minutę staje się coraz bardziej górzysty.  

Dojeżdżamy do szlabanu, który nieodwołalnie sygnalizuje, że opuszczamy terytorium Malawi.


niedziela, 17 marca 2013

Malawi. Rumphi – Kazuni. Rezerwat Vwaza Marsh



Dzień 130. Malawi. Rumphi Kazuni

Wstaję daleko przed świtem. Postanawiam sprawdzić, czy nie dałoby rady okroić mojego ekwipunku, bo rower zrobił się stanowczo za ciężki.

Opróżniam sakwę z rzeczy osobistych. Ta podróż najwyraźniej uczy mnie minimalizmu! Razem z tym, co mam na sobie, dysponuję: dwiema podkoszulkami, jedną parą spodni krótkich, jedną długich, parą sandałów, parą zamszowych butów za kostkę do ubrania w zetknięciu z pustynią lub dżunglą, jeden polar, dwa komplety bielizny, czapka od słońca, kurtka przeciwdeszczowa, szczotka do zębów, śpiwór, aluminiowa menażka i kubek oraz łyżka z widelcem złączone trzonkami. Ach, ile razy marzy mi się ich wyjęcie w przydrożnych jadłodajniach! Nie czynię tego jednak przez wzgląd na szacunek do lokalnego zwyczaju jadania łapskami. Po wizji lokalnej, z przykrością stwierdzam, iż nie da się ograniczyć ilości mojego bagażu.

Dziś jest dzień, w którym wyruszamy do rezerwatu Vwaza jedynego w Malawi, jaki dopuszcza ruch bez samochodu. Jako, że przewodnik nie podaje zbyt szczegółowych informacji, do dyspozycji mamy schematyczny szkic trasy wyrysowany poprzedniego wieczoru przez Malawijczyka imieniem Saymon. Wiadomo tylko tyle, że najpierw musimy dojechać do wioski Kazuni. Droga polna, dziurawa i błotnista. Koła grzęzną i zapadają się w glinie. Chwilami trzeba prowadzić. Wolę nie patrzeć, jak wyglądają moje stopy! Błoto przylepione do skóry szybko zasycha i tworzy sztywną powłokę. Obrzydliwe uczucie! Po 11 km moim oczom ukazuje się drogowskaz upewniając nas, że jedziemy w dobrym kierunku. Teraz pozostaje jedynie pokonać odcinek z Kazuni do rezerwatu. Informacje, co do jego długości, jakie uzyskuję wśród tubylców, są dość rozbieżne. Jedni twierdzą, że to 15 km, inni, że 40. Rekordem jest dystans 65 km! Nie lubię jechać, gdy nie wiem, ile kilometrów mam do pokonania. Taki stan wyraźnie obniża moje tempo.

 


Ostatecznie po 35 km dojeżdżamy do rezerwatu Vwaza. Oferta noclegowa obejmuje luksusowe chatki przystosowane do potrzeb dochodowych safari oraz spartańskie miejsca kempingowe. Poprzestajemy oczywiście na własnym namiocie, który rozbijamy w wyznaczonym miejscu tuż nad przepięknym jeziorem Kazuni.



Pośrodku zbiornika widać wystające z wody błyszczące głowy hipopotamów. Ukryta w gęstwinie delektuję się widokami afrykańskiej przyrody. Ciszę wypełnioną brzęczeniem owadów zakłócają hipopotamie ryki i pląsy. Znudzone całodziennym wylegiwaniem, najwyraźniej postanawiają dostarczyć swym ciężkim cielskom odrobiny ruchu. To, dla odmiany odstrasza stada długonogich czapli, które przerywając ucztę w płytkich wodach wybrzeża, uciekają na korony pobliskich drzew. Po krótkim czasie jednak wracają i tak na okrągło. Promienie zachodzącego słońca rozświetlają taflę jeziora czerwonym blaskiem. Jestem oczarowana. Cała okolica, jak zaczarowana, zmienia się w wielki podniebny amfiteatr. Rozbrzmiewają pierwsze dźwięki afrykańskiej nocy. Oprócz przedstawicieli afrykańskiej fauny, jesteśmy jedynymi żywymi istotami w tym miejscu. Obsługa campingu najwyraźniej skończyła pracę. Jest miło. Na kuchence gotuje się fasola. Lampę naftową zawieszamy nad drzewie, przez co chmary owadów zamiast przy nas, gromadzą się przy niej.

O zmroku czuję się, jak na koncercie. Wraz z zapaleniem tysiąca gwiezdnych reflektorów, rozbrzmiewa muzyka cykad, przerywana solowymi występami hipopotamów. Tej chwili nie zapomnę do końca życia. W ogóle, całej tej podróży nie zapomnę do końca życia. Czy wybrałabym się na nią wiedząc, jak ciężko będzie pokonywać te niezliczone dzikie bezdroża? Jak monotonna dieta mnie czeka? Ile wyrzeczeń? Oczywiście, że tak. Pięć razy TAK!  Bez zmrużenia oka.


wtorek, 12 marca 2013

Malawi. Nakhata Bay – Mzuzu i dalej do Rumpli



Malawi. Nakhata Bay Mzuzu. 

Do rozwidlenia na Mzuzu droga wiedzie pod górę. Potem w dół i znów prosto po dnie rozległej doliny. Ruch samochodowy znikomy. Rowerowy też znacznie się zmniejszył. Najczęściej spotykamy pieszych, którzy przemieszczają się między wioskami. W większości to kobiety od stóp do głów owinięte khangami (kolorowymi płótnami, które równie dobrze sprawdzają się w roli turbanów na głowę i chust do noszenia dzieci), niosące na głowach różnego rodzaju sprawunki. To one odpowiadają też za dostarczanie do wioski wody, którą pompuje się do wiader ze studni umieszczonych co kilkanaście kilometrów. Wiadra oczywiście też na głowach! Dziś niedziela. Mężczyźni generalnie zajęci są nicnierobieniem. Spore grupki przesiadują tu i ówdzie grając w Bau. Słychać śpiewy i rytmy bębnów, które dobiegają z kościołów różnych wyznań, jakie ukrywają się w gęstwinie bujnej roślinności. Malawi obfituje w placówki misyjne rozmaitych krajów i religii. W wiosce Mpamba natrafiamy parterowy budyneczek, który pełni funkcję kościoła rzymsko-katolickiego. Z braku kapłana odbywa się właśnie nabożeństwo liturgiczne prowadzone przez świeckich. Polega ono na odczytywaniu fragmentów Pisma św. i śpiewaniu pieśni w języku cziczewa. Ostatnie 25 km, to na tyle solidny podjazd, że momentami muszę prowadzić objuczony rower. Po dojechaniu do Mzuzu oddycham z ulgą, że to koniec jazdy na dziś. Rozbijamy namiot na terenie misji kościoła prezbiteriańskiego.


Miasteczko, drugie co do wielkości w Malawi, jest czyste i zadbane. Dobrze utrzymana zabudowa, wśród której ulokowały się banki, sklepiki, dwie apteki, a nawet kawiarenka internetowa! Po za tym tradycyjne kramy ze wszystkim i liczne targowiska z żywnością. Próbuję zadzwonić do Polski z miejscowej budki telefonicznej, ale automat pożera impulsy podczas nadawania informacji, że nie ma takiego numeru. Do kogo bym nie zadzwoniła, wciąż ta sama informacja. 

W żadnym ze sklepów nie ma papieru toaletowego, podpasek ani dezodorantów, na które poluję od dłuższego czasu. A skoro w Mzuzu nie ma, to raczej już nigdzie nie będzie. Sprawa nie wygląda różowo, bo zanosi się na podcieranie roślinnością. Dezodorant raczej też byłby wskazany, że o podpaskach nie wspomnę. W aptece udaje mi się dostać jedynie paczkę waty. 

Wieczorem oddajemy się partyjkom Bau z panem kościelnym. Na ogniu pieką się banany. Nie lubię pieczonych bananów, ale na surowe nie mogę już patrzeć. Okolica obfituje bowiem w uprawy tego owocu. Albo kukurydza, albo banany. 

Mzuzu Rumpli.

Wyruszamy o świcie. Droga jest prosta, więc tempo mamy dobre. W maleńkiej wiosce Enukweny robimy przerwę na nshimę (kasza) z wołowiną i czymś przypominającym szpinak. Jak w większości mamawijskich lokali gastronomicznych - sztućców brak. Na stolikach stoją miski z wodą do obmycia rąk. Jej zabarwienie oraz oczka rosołowe pływające po powierzchni nie zachęcają do skorzystania z rytuału.

Kasza przelatuje mi przez palce, co wywołuje salwy śmiechu wśród zebranych. Od samego początku stanowimy wydarzenie dnia, a może i tygodnia, więc jesteśmy na celowniku opinii. Wołowina jest potwornie twarda i żylasta. Ta krowa musiała chyba mieć ze sto lat!

Nieopodal jadłodajni napotykamy na stoisko rzeźnika, gdzie na gwoździu w promieniach południowego słońca, dynda sobie sztuka mięsa. Klienci w myśl zasad samoobsługi odcinają sobie upatrzony kawałek i podają sprzedawcy, który ciacha go na gulasz. Much co nie miara, ale nie jesteśmy zszokowani, bo to nie pierwszy mięsny na trasie. Wiszące na słońcu mięso wytwarza z osocza swoistą powłokę, która zabezpiecza je przed słońcem i muchami. Przed użyciem trzeba je tylko dobrze umyć i można stosować bez obaw. W zapachu nie różni się od tego, jakie w Polsce kupuje się z chłodniczych lad. Pod warunkiem, iż nie wisiało na straganie przez trzy dni!

Podczas popołudniowej jazdy muszę zrobić przerwę na toaletę. Duże zagęszczenie domostw i pól uprawnych wyklucza pójścia na stronę, gdyż wszędzie kręcą się ludzie. Pytam o toaletę pierwszego lepszego przechodnia. Nie rozumie po angielsku. Tłumaczę, więc na tyle obrazowo, że wskazuje mi drogę do małego drewnianego wychodka, położonego w polu kukurydzy. Mieszkańcy okolicznych chatek, zaintrygowani widokiem białej twarzy podążającej ku ich uprawom, postanawiają zgłębić przyczynę niecodziennego zdarzenia. Porzucają swoje zajęcia i biegną za mną. W wychodku znajdują się otwory na wysokości oczu we wszystkich czterech ścianach. Czuję się nieswojo , bo pod przybytkiem coraz więcej ciekawskich.