Mimo wczesnej pory jest potwornie gorąco. Odruchowo spoglądam w sufit. Wentylator stoi. Gacie wiszą. Nie ma prądu. Wyskakuję z łóżka wypoczęta i rześka. Biegnę za motel wziąć prysznic w podwórzowym wychodku.
Świadomi sporej odległości, szybko ruszamy w drogę. Początkowo jedzie się, jak po maśle, bo droga jest niemal idealnie prosta. Dalej, jak zwykle utrudnienia w postaci stromych podjazdów. We wiosce Mandizi, 65 km przed stolicą Tanzanii – Dar Es Salam, zaczyna się szerokie wyasfaltowane pobocze, więc nie muszę obawiać się pędzących autobusów, które wczoraj wykończyły mnie psychicznie.
Przedmieścia Dar składają się z równych rzędów blaszanych barów, sklepów, zakładów usługowych i małych restauracji. W ruchliwym centrum miasta lokujemy się w spartańskim schronisku prowadzonym przez YMCA i ruszamy na „podbój” miejsca, które znam z bogatych opisów literatury podróżniczej.
Prócz kilku budynków, które prezentują się dość nowocześnie, reszta zabudowy pamięta czasy kolonialne. Egzotycznego charakteru dodaje bujna roślinność i kolorowe kramiki ze wszystkim, co da się sprzedać. W pobliżu hinduskich sklepów unosi się wspaniały zapach najróżniejszych przypraw i olejków. Kluczymy uliczkami, prowadząc rowery. Skupiam się na tym, co widzę, by nic nie umknęło mojej uwadze. Lubię takie wędrówki bez celu, bez pośpiechu i bez konieczności zrobienia czegoś konkretnego. Poddaję się miastu, jego regułom i magii. Każde nowe miejsce ma w sobie coś z magii.
Mam przed oczyma opis Dar Es Salam z ulubionej książki. Chcę odwiedzić te miejsca i budynki, które wpisały się w życie bohaterów z końca XIX wieku. Przecież one ciągle pamiętają tamte czasy! Tym sposobem docieramy na pobrzeże. Naprzeciwko katedry świętego Józefa ulokowały się liczne agencje promowe sprzedające bilety na Zanzibar. Panuje straszny tłok. Ludzie przepychają się do okienek. Każda korporacja ma swojego „naganiacza”, który usiłuje przekrzyczeć konkurencję. Prócz tego masa naciągaczy oferujących okazyjne bilety na fikcyjne promy. Ostrzegają przed nimi przewodniki turystyczne, jak i licznie porozklejane plakaty, ale to ponoć nie odstrasza naiwności niektórych obieżyświatów. Słońce zachodzi i jak zawsze oblewa krajobraz pomarańczową poświatą. Przy małej przystani cumują jachty z całego świata. My cumujemy w maleńkiej kafejce, gdzie podają herbatę miętową. Musimy podjąć ostateczną decyzję w sprawie podróży na Zanzibar, który nie jest wpisany w trasę naszej podróży ze względu na wysokie, jak dla nas, ceny biletów promowych, ale BYĆ W RZYMIE I NIE WIDZIEĆ PAPIEŻA?!
Tamzania. Dar Es Salaam – Kunduchi
Rano odwiedzamy kenijską ambasadę w celu uzyskania wiz. Zaraz potem zabieramy rzeczy z pokoju i wyruszamy nad ocean. Dar jest miłym miejscem, ale jednak to dość duże miasto i mimo kolonialnego charakteru panuje tu zgiełk. Ciągle nie podjęliśmy decyzji w sprawie Zanzibaru, postanawiamy, zatem zaszyć się na plaży i przeplanować budżet.
Rozbijamy namiot na prywatnej piaszczystej plaży należącej do jednego z dużych hoteli. Na lewo mamy smukłą samotną palmę, a na prawo niewielką wysepkę o nazwie Mbudya, która ze względu na swe dziewicze tereny jest objęta ochroną prawną. Niedaleko hotelu znajduje się maleńka przystań, gdzie cumują tradycyjne łodzie żaglowe miejscowych rybaków.
Rzucam się na plażę i zatapiam wzrok w spokojnej toni oceanu. Woda jest lazurowa. Po kilkunastu minutach żołądek zaczyna domagać się jedzenia. Czar pryska. Przypominam sobie, że jedliśmy dziś skromne śniadanie w postaci mizernej potrawki z bami. Ruszam do wioski na zakupy. Gotuję najprawdziwszy obiad na plaży. W międzyczasie zajmuję się reorganizacją budżetu. Jednogłośnie dochodzimy do wniosku, że odwiedzimy Zanzibar, chociażby do końca podróży przyszło nam wsuwać bamię z maniokiem. Na poczekaniu wytyczam trasę przejazdu po wyspie, gdzie plaże mają być najładniejsze na świecie…
Towarzystwa dotrzymuje mi Ziutek. Oswojona małpka, która z upodobaniem raczy wszystkich iskaniem. Uwielbiam, gdy buszuje mi we włosach, ale niepokoi mnie fakt, że coś stamtąd wygrzebuje i zjada! No dobra, suszarki ze sobą nie wiozę, ale na litość boską, nie mam przecież insektów?! Uspokajam się jednak dopiero wówczas, gdy zauważam, że Ziutek konsumuje również coś z głów facetów z zaawansowaną łysiną!