Trasa z Tukuyu do Morogoro, która z przerwami na noclegi zajmuje nam kilka dni, jest malownicza, chwilami trudna i monotonna. W okolicach miasteczka Irynga, w przydomowym barze zbitym z desek opychamy się wyśmienicie przyrządzoną kassawą z boczkiem prosto z ogniska. Jest sympatycznie i bardzo swojsko. Przed nami przejazd przez Park Narodowy Mikumi, przez który przebiega trasa Tukuyu – Morogoro. Jadę z aparatem fotograficznym na wierzchu, na wypadek wypatrzenia zwierząt. Jak na zawołanie, już po kilku kilometrach napotykamy pierwsze stada antylop. Dalej guźce i pawiany, a „na deser” żyrafy! Nie mogę uwierzyć, że to dzieje się naprawdę! W takiej chwili, jak zwykle, wyobrażam sobie, że kiedyś tu zamieszkam.
„Tu” czyli w Afryce i po latach powtórzę za Karen Blixen: „Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong (…)” Tylko w moim przypadku będzie: „Miałam w Afryce farmę, w miejscu, gdzie wartki nurt Zambezi podąża w kierunku Grzmiącej Wody.” Od czasu, gdy zobaczyłam skrawek buszu na botswańsko-zambijskiej granicy, nie przestaję o nim myśleć.
Na jeden z noclegów wybieramy „wypasiony” camping z elektrycznością, popularny wśród organizatorów drogich safari. Dojeżdżam doń ostatkiem sił, bo tego dnia pogoda, trasa i dystans dają mi mocno w kość. Wyglądam i czuję się, jak nieboszczyk. Po polu kręcą się wytrawni obieżyświaci. Są świeżutcy i piękni, jak krokusy na wiosnę. Dominują kolory khaki, białe podkolanówki i kapelusze w stylu odkrywców z czasów Davida Livingstone'a. Jest gwarnie i wesoło. Na nasz widok robi się jednak wymownie cicho. Nikt nie odpowiada na grzecznościowe pozdrowienie. Nie wiem, czy powoduje nimi brak wychowania, czy element zaskoczenia? Wszyscy się gapią. Mam ochotę pokazać język. Kluczę między nowiutkimi namiotami w poszukiwaniu miejsca na rozstawienie naszego i zastanawiam się: - co ja tu robię?! Pachnie sklepem sportowym. Swoją drogą, to ciekawe zjawisko, iż w każdym przypadku tubylcy są serdeczni, uśmiechnięci, za wszelką cenę chcą wdać się w pogaduszki lub chociaż pozdrowić przyjaźnie. Turyści niskobudżetowi też. Natomiast ci pachnący i ufryzowani z dżipów lub autokarów, zachowują się cokolwiek dziwnie. Jakby odpowiedzenie na zwykłe powitanie, stanowiło dla nich jakąś ujmę. Nie wiem, czy wyższość mają we krwi, czy nabywają ją wraz z białymi skarpetkami.
Ostatecznie, wybieramy skrawek gruntu na uboczu. Rozkładam się na trawie i obserwuję uczestników safari. Myślałam, że w bliskości parku Mikumi bohaterami będą zwierzęta, a nie ludzie, ale bawię się przednio. Mija nawet zmęczenie. Moją uwagę skupia ponętna blondyneczka w białej bluzce, obcisłych szortach, która siedzi przy namiocie na rozkładanym krzesełku w kolorze khaki i… i suszy włosy SUSZARKĄ! Podziwiam ją, że chciało jej się prowadzić przedłużacz przez całą długość campingu, by w temperaturze 38 stopni Celsjusza dobrowolnie poddać się dodatkowemu nawiewowi gorącego powietrza. A w ogóle, to co też musiało dziać się w jej mózgu, że na afrykańskie safari przywlekła TO urządzenie?! Odpuszczam i skupiam się na słuchaniu odgłosów Afryki. Zamykam oczy. Kiedy, za jakiś czas je otwieram widzę, że blondyneczka nadal siedzi, gdzie siedziała, tylko, że tym razem maluje paznokcie u lewej stopy. Na trawie stoi pokaźny czerwony kuferek. Wow!
Morogoro, to urocze gwarne miasteczko, przywodzące na myśl plan filmu o czasach kolonialnych. W centrum mnóstwo ludzi, kramów i muzułmańskich sklepików. Od wschodu malownicze góry, przez które bezustannie przetaczają się kłęby białych chmur. Taki widok roztacza się z drewnianej werandy naszego hoteliku, gdzie zatrzymaliśmy się na pobyt. Z drugiej strony okna wychodzą na jeden z licznych w mieście meczetów, gdyż Muzułmanie, to duża część tutejszej populacji. Zawieramy znajomość z eleganckim wykształconym jegomościem z Kenii, który przyjechawszy do Morogoro w interesach, pomieszkuje w pokoju obok. Mówi biegle po angielsku. Obsługa hotelowa włada jedynie Suahili. Zjadamy wspólnie kolację w uroczej knajpce z pięknym widokiem na góry. Rozmawiam o sytuacji gospodarczej w państwach środkowej Afryki. Właściwie to on mówi, a ja słucham. Od czasu do czasu wtrącam coś z własnych obserwacji. Starszy pan upiera się, by uregulować rachunek.
O świcie żegnamy się z naszym nowym znajomym. Po wymianie adresami i obopólnych zapewnieniach o kontynuowaniu znajomości ruszamy w drogę.
Z żalem opuszczam Morogoro, które ma w sobie coś przyciągającego.
Pierwsze 40 km pokonujemy sprawnie i szybko, ale dalej zaczynają się „schody” w postaci górek i dolinek. Nienawidzę tego! Poważnym utrudnieniem są mijające nas w szaleńczym tempie dalekobieżne autobusy. To jakaś zmora! Z ich powodu kilka razy w ciągu dnia ląduję w rowie, skąd z dużym trudem przychodzi mi ponownie włączyć się do ruchu. Klnę w myślach, jak przysłowiowy szewc. Nawet nie wiem, że tak potrafię, ale wyraźnie mi to pomaga. Przestaję się użalać nad swoją niedolą.
Chalinze to tranzytowa zakurzona wioska, w której nie ma gdzie rozbić namiotu. Nie mam jednak siły, by jechać dalej. Powalił mnie dzisiejszy upał i przeklęte autobusy. Bolą mnie kończyny.
Decydujemy się na ulokowany przy głównej trasie brzydki lecz jedyny motel. Pokój jest, ogólnie rzecz ujmując „OK.”, ale przeraża mnie zawieszony na suficie gigantyczny wentylator, na którym z zawrotnym tępię kręcą się czyjeś duże białe gacie. Zadziwiające, że nikomu z obsługi hotelowej nie przyszło na myśl, by usunąć je stamtąd przed wynajęciem pokoju kolejnym gościom. Leżę na łóżku z nogami wspartymi o ścianę i wsłuchuję się w jego piskliwe rzężenie. Jestem tak zmęczona, że nie wiem, czy ten dźwięk mnie denerwuje, czy usypia? Gapię się w wirującą plamę majtek zastanawiając się, czy w którymś momencie spadną mi na twarz? Obraz staje się coraz bardziej rozmyty, a ja z każdą chwilą bardziej obojętna na perspektywę spadnięcia zarówno gaci, jak i całego wentylatora. Nie cierpię tych starych sufitowym wentylatorów, które wisząc nad hotelowymi łóżkami, za każdym razem wywołują u mnie strach, że urwie się jakaś rozpędzona cześć i spadnie prosto na mnie. Ostatkiem świadomości próbuję oszacować, czy w przypadku tego ostatniego, stracę twarz, czy całą głowę?