wtorek, 26 marca 2013

Z suszarką w tle


Tanzania – cz. 2
W drodze do Morogoro
Luty.

Trasa z Tukuyu do Morogoro, która z przerwami na noclegi zajmuje nam kilka dni, jest malownicza, chwilami trudna i monotonna.
W okolicach miasteczka Irynga, w przydomowym barze zbitym z desek opychamy się wyśmienicie przyrządzoną kassawą z boczkiem prosto z ogniska. Jest sympatycznie i bardzo swojsko.


Przed nami przejazd przez Park Narodowy Mikumi, przez który przebiega trasa Tukuyu – Morogoro. Jedziemy z aparatem fotograficznym na wierzchu, na wypadek wypatrzenia zwierząt. Jak na zawołanie, już po kilku kilometrach napotykamy pierwsze stadka antylop. Dalej guźce i pawiany, a „na deser” żyrafy! Nie mogę uwierzyć, że to dzieje się naprawdę! W takiej chwili, jak zwykle, wyobrażam sobie, że kiedyś tu zamieszkamy. „Tu” czyli w Afryce, a ja po latach powtórzę za Karen Blixen: „Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong (…)” Tylko w moim przypadku będzie: „Miałam w Afryce farmę, w miejscu, gdzie wartki nurt Zambezi podąża w kierunku Grzmiącej Wody.” Od czasu, gdy zobaczyłam skrawek buszu na botswańsko-zambijskiej granicy, nie przestaję o nim myśleć. Często o nim rozmawiamy, a Krzysiek ma w głowie cały projekt naszego przyszłego siedliska.


Na jeden z noclegów wybieramy „wypasiony” camping z elektrycznością, popularny wśród organizatorów drogich safari. Dojeżdżam doń ostatkiem sił, bo tego dnia pogoda, trasa i dystans dają mi mocno w kość. Wyglądam i czuję się, jak ścierka do podłogi, a tu niespodzianka! Po polu kręcą się wytrawni obieżyświaci. Są świeżutcy i piękni, jak krokusy na wiosnę. Dominują kolory khaki, białe podkolanówki i kapelusze w stylu odkrywców z czasów Dawida Livingston’a. Jest gwarnie i wesoło. Na nasz widok robi się jednak wymownie cicho. Nikt nie odpowiada na grzecznościowe pozdrowienie. Nie wiem, czy powoduje nimi brak wychowania, czy element zaskoczenia? Wszyscy się gapią. Mam ochotę wystawić jęzor. Kluczę między nowiutkimi namiotami w poszukiwaniu miejsca na rozstawienie naszego i zastanawiam się: - co ja tu robię?! Pachnie sklepem sportowym.
Ostatecznie, wybieramy skrawek gruntu na uboczu. Rozkładam się na trawie i obserwuję uczestników safari. Myślałam, że w bliskości parku Mikumi bohaterami będą zwierzęta, a nie ludzie, ale bawię się przednio. Mija nawet zmęczenie. Moją uwagę skupia ponętna blondyneczka w białej bluzce, obcisłych szortach, która siedzi przy namiocie na rozkładanym krzesełku w kolorze khaki i… I suszy włosy SUSZARKĄ! Podziwiam ją, że chciało jej się prowadzić przedłużacz przez całą długość campingu, by w temperaturze 30 stopni Celciusza dobrowolnie poddać się dodatkowemu nawiewowi gorącego powietrza. A w ogóle, to co też musiało dziać się w jej mózgu, że na afrykańskie safari przywlekła to urządzenie?!
Odpuszczam i skupiam się słuchaniu odgłosów Afryki. Zamykam oczy. Kiedy, za jakiś czas je otwieram widzę, że blondyneczka nadal siedzi, gdzie siedziała, tylko, że tym razem… maluje paznokcie u lewej stopy. Na trawie stoi pokaźny czerwony kuferek. Wow!

Morogoro, to urocze gwarne miasteczko, przywodzące na myśl plan filmu o czasach kolonialnych. W centrum mnóstwo ludzi, kramów i muzułmańskich sklepików. Od wschodu malownicze góry, przez które bezustannie przetaczają się kłęby białych chmur. Taki widok roztacza się z drewnianej werandy naszego hoteliku, gdzie zatrzymaliśmy się na pobyt. Z drugiej strony okna wychodzą na jeden z licznych w mieście meczetów, gdyż Muzułmanie, to duża część tutejszej populacji.


Zawieramy znajomość z eleganckim wykształconym jegomościem, który przyjechawszy do Morogoro w interesach, pomieszkuje w pokoju obok. Mówi biegle po angielsku, więc z ochotą występuje w roli naszego tłumacza. Obsługa hotelowa włada jedynie Suahili.
 Zjadamy wspólnie kolację w uroczej knajpce z pięknym widokiem na góry. Rozmawiamy o sytuacji gospodarczej w państwach środkowej Afryki. Właściwie to on mówi, a my słuchamy. Od czasu do czasu wtrącam coś z własnych obserwacji. Starszy pan upiera się, by uregulować rachunek.