piątek, 8 marca 2013

Zambezi Raft House

Z dziennika podróży po Afryce.

Grudzień /Przejście graniczne między Botswaną i Zambią w Kasane/ - cz.3


Rano jedziemy 5 km w przeciwnym kierunku niż przejście graniczne, aby „pokręcić się” trochę po Parku Narodowym Chobe. Ekskluzywni, jaki ich nazywam, turyści, których wojaże po Afryce polegają głównie na noszeniu białych skarpetek, pachnięciu i byciu obwożonym w klimatyzowanych dżipach, na nasz widok wypadają wręcz z okien. Wyraz ich oczu, gestykulacja i „rozdziawione” otwory gębowe świadczą, że najwyraźniej stanowimy atrakcję porównywalną z ujrzeniem pary lwów. Jakby na Czarnym Lądzie obowiązywał zakaz poruszania się rowerem. A może nie mieścimy się w ich definicji „podróżników”. Wszak nie mamy na stanie białych skarpetek… Kurczę, my w ogóle nie mamy ze sobą skarpetek!

Niestety, dziś nie widzimy słoni. Ale wszelkiej maści antylopy, tak. No i guźce z młodymi oraz pawiany, oczywiście też. Te, jak zwykle w gotowości do rozbawiania. Jedziemy tempem, można rzec spacerowym. Jeden duży siedzi na środku drogi, drapie się w tyłek i wybałusza na nas gały. Przystajemy. On wstaje i odchodzi na pobocze. Po chwili wraca z drugim, nieco niższym. Siadają w tym samym miejscu. Jest cztery do czterech - jeśli chodzi o ilość gałek ocznych wpatrujących się w siebie jednocześnie. Nadal stoimy nieruchomo. Duży znowu się drapie. Niższy odchodzi na pobocze, żeby zaraz wrócić z kolejnym. Siadają. Sześć do czterech. „Pawiani” górą! Odjeżdżamy, bo dłużej nie możemy tłumić śmiechu. Trójca siedzi i wiedzie za nami wzrokiem, póki nie znikniemy za horyzontem. 

Umiemy odróżniać coraz więcej odmian antylop. Najbardziej urocze są Springboki – antylopy „skoczki”. Może ze względu na ich rozmiar, bo są stosunkowo malutkie. Mają też prześliczną oprawę oczu. Ładniejsze oczy ma chyba tylko struś afrykański.

Po trzech godzinach rowerowego „safari”, udajemy się w kierunku granicy, bo postanowiliśmy, że dziś dostaniemy się do Zambii. Jeszcze tylko mały postój w Shellu w celu załatania dętek. Afrykańskie bezdroża są dla nich bezlitosne. Na targu wydajemy ostatnie botswańskie Pule zamieniając je na soczyste owoce.
Odprawa paszportowa w Botswanie idzie sprawnie. Do Zambii musimy jeszcze sforsować pas graniczny w postaci rzeki Zambezi. Wsiadamy na wysłużony prom będący swoistym „łącznikiem” między obu państwami. Jest mnóstwo pasażerów, mnóstwo wszelkiej maści ładunku i nasze dwie białe gęby. Zambezi robi wrażenie, ale bardziej z nazwy, bo w tym miejscu prawie niczym nie różni się Chobe, nad którą spędziliśmy ostatnią noc. Łzy wzruszenia cisną się do oczu. Nie mogę uwierzyć, że dane było dotrzeć nam aż tutaj. W takich miejscach czuję obecność Stwórcy.

Nim wyładujemy się z promu, przy posterunku granicznym czeka długa kolejka współpasażerów. Trzeba jednak przyznać, że celnicy „uwijają się” sprawnie, bo mimo szczegółowych kontroli, liczba oczekujących do odprawy szybko się zmniejsza. Kiedy dochodzi do nas, jak zwykle jest trochę zamieszania na widok rowerów. Skąd? Dokąd? Dlaczego na rowerach? Przewidywany czas podróży przez Zambię? Itp.
Odpowiadamy cierpliwie, ładnie się uśmiechając. Nasze paszporty wędrują z rąk do rąk, a pieczątki z trzech przejechanych od września afrykańskich państw robią wrażenie. Zaczyna się kiwanie głowami, pogwizdywanie z uznaniem i poklepywanie rowerów. To znak, że procedura państwowa dobiega końca i zaraz znajdziemy się na zambijskich bezdrożach.

Zambia sama w sobie. Nadal parny grudzień. Deszczu nie ma, ale ciemne chmury wiszą nisko.

Po opuszczeniu zabudowań straży granicznej znajdujemy się w buszu. Żadnej infrastruktury, która świadczyłaby o punkcie granicznym. Żadnego sklepiku, straganu, baru. Nic. Ratujemy się botswańskimi owocami, bo miejsce, w którym się znajdujemy na mapie zaznaczone jest, jako miasteczko porównywalne z Kasane. Nie ukrywam, że liczyliśmy nawet na nocleg. Nie chce nam się jechać dalej. Tereny przepiękne. Z miejsca upatrujemy idealną „działkę”, na której oczyma wyobraźni widzimy nasz dom, restaurację i pokoje do wynajęcia w jednym. W jednej chwili, jednogłośnie odnajdujemy swoje miejsce na ziemi. Na przyszłość, oczywiście, bo póki co, jesteśmy przecież w drodze i jeszcze długo w niej będziemy, ale mamy punkt zaczepienia. Zaczynamy budować. Każdy według własnej wizji.

Asfaltowa droga, a raczej jej nawierzchnia na odcinku 15 km od granicy jest makabryczna. Wyboje, kamienie i dziury wielkości Fiata 126P. Jedziemy slalomem, co bardzo obniża tempo, a nie mamy danych, co do noclegu. Teren bardzo dziewiczy. Tylko po co ktoś położył tu ten marny asfalt? Gruntowa droga byłaby łatwiejsza do pokonania, no i bardziej malownicza. Zapewne kolejny mądry biały człowiek chcący cywilizować Afrykę. Zapomniał jedynie o drobny szczególiku wysokich temperatur i gigantycznych ulew w czasie pór deszczowych, zmieniających drogi w rwące potoki.  Może należało najpierw "przebadać"potencjalną nawierzchnię pod tym kątem...  
Jadę na rowerze, omijam wyrwy w asfalcie i wymyślam nazwę dla naszego nowego domu: Zambezi Bar, A & K Guest House, Zambezi Raft House & Bar. Skłaniam się ku ostatniej. Widzę już nawet ten dom, bar, hotelik i świetlicę w jednym. Z bambusa, w buszu nad rzeką, z wielkimi oknami. Może być bez okien, tylko z dużym zadaszeniem ze słomy. W świetlicy na podłodze ręcznie wyplatane dywaniki, pełno paczworkowych wygodnych poduch i niziutkie stoliczki do sączenia soku z pomarańczy podczas czytania. Widziałam kiedyś taki przybytek w Dahab na połudnu półwyspu Synajskiego i do dziś został mi w pamięci.

Po przejechaniu kolejnych 10 km napotykamy wreszcie tabliczkę z reklamą campingu. Postanawiamy skorzystać z jego usług, ale praktyka pokazuje, że wcale nie jest to takie proste. Nasze nowe reklamowane miejsce na nocleg okazuje się, bowiem WYSPĄ na Zambezi!

Na odcinku całych 25 km nie spotykamy żywego ducha. Ani śladu cywilizacji, z wyjątkiem feralnego asfaltu, ma się rozumieć. Nie ma wiosek, murzyńskich osiedli. Nawet bydło się nie pasie. Nic. Jedynie spektakl z udziałem wspaniałej flory, która działa na zmysły. Delektujemy wzrok i wdychamy ile się da. Szkoda, że nie da się opisać zapachu. Można próbować, ale nawet najwierniejszy opis nie odda tego, co tropikalna natura może zafundować ludzkiemu powonieniu. Najprościej rzecz ujmując, zapach tropikalnego lasu można porównać z mieszanką polskiej wiosny, mokrej gleby, nagrzanych kamieni, mchów, deszczu i woni rozmaitych kwiatów, jakie zawsze unoszą się w kwiaciarniach. Do tego charakterystyczne odgłosy z wszędobylskim bzyczeniem owadów. Uwielbiam to. Już nie wiem, czy to zapachy unoszą bzyczenie, czy bzyczenie zapachy.