Rano pojechaliśmy 5 km w przeciwnym kierunku niż przejście graniczne, aby „pokręcić się” trochę po Parku Narodowym Chobe. Ekskluzywni, jaki ich nazywam, turyści, których wojaże po Afryce polegają głównie na noszeniu białych skarpetek, kapeluszy safari i poruszaniu się w klimatyzowanych dżipach, na nasz widok wypadali wręcz z okien. Wyraz ich oczu, gestykulacja i „rozdziawione” otwory gębowe świadczyły, że najwyraźniej stanowimy atrakcję porównywalną z ujrzeniem pary pawianów. Jakby na Czarnym Lądzie obowiązywał zakaz poruszania się rowerem. Tutejszy park dopuszcza nawet ruch pieszy. Roślinność jest tak bujna, że jeszcze w życiu nie widziałam czegoś takiego...
Niestety, dziś nie ujrzeliśmy słoni. Ale wszelkiej maści antylopy, których w Botswanie występuje ponad dwadzieścia gatunków. No i guźce z młodymi oraz pawiany, oczywiście też. Te, jak zwykle w gotowości do rozbawiania. Jedziemy tempem, można rzec, spacerowym. Jeden duży samiec siedzi na środku drogi, drapie się i wybałusza na nas oczy. Przystajemy. On wstaje i odchodzi na pobocze. Po chwili wraca z drugim, nieco niższym. Siadają w tym samym miejscu. Jest cztery do czterech - jeśli chodzi o ilość gałek ocznych wpatrujących się w siebie nawzajem. Nadal stoimy nieruchomo. Duży znowu się drapie. Niższy odchodzi na pobocze, żeby zaraz wrócić z kolejnym. Siadają. Sześć do czterech. Pawiany górą! Odjeżdżamy. Trójca siedzi i wiedzie za nami wzrokiem, póki nie znikniemy za zakrętem. Umiem odróżniać coraz więcej odmian antylop. Najbardziej urocze są Springboki – antylopy skoczki. Może ze względu na ich rozmiar, bo są stosunkowo malutkie. Mają też prześliczną oprawę oczu. Ładniejsze oczy ma chyba tylko struś afrykański. Po trzech godzinach rowerowego „safari”, udajemy się w kierunku granicy, bo postanowiliśmy, że dziś dostaniemy się do Zambii. Jeszcze tylko mały postój w Shellu w celu łatania dętek. Afrykańskie bezdroża są dla nich bezlitosne. Na targu wydajemy ostatnie botswańskie Pule zamieniając je na soczyste owoce.
Odprawa paszportowa w Botswanie „idzie” sprawnie. Do Zambii musimy jeszcze sforsować pas graniczny w postaci rzeki Zambezi. Wsiadamy na wysłużony prom będący swoistym „łącznikiem” między obu państwami. Jest mnóstwo pasażerów, mnóstwo wszelkiej maści ładunku i nasze dwie białe gęby. Zambezi robi wrażenie, ale bardziej z nazwy, bo w tym miejscu prawie niczym nie różni się od Chobe, nad którą spędziliśmy ostatnie dni. Łzy wzruszenia cisną się do oczu. Nie mogę uwierzyć, że dane mi było dotrzeć aż tutaj. W takich miejscach czuję obecność Siły Wyższej.
Zambezi znam z książek podróżniczych. Jej nazwa zawsze porusza moją wyobraźnię. Jest czwartą po Nilu, Zairze i Nigrze rzeką Afryki. Przepływa przez sześć krajów i by wpłynąć do Oceanu Indyjskiego pokonuje ponad 2500 km. Pierwszym Europejczykiem, który przemierzył ją wszerz był Vasco da Gama w styczniu 1498 roku. Była to wówczas (obecnie niewielka) rzeka Qua-Qua w północnym końcu dorzecza Zambezi łącząca się z nią wtedy kanałami. Na mapach z początku XVI wieku Zambezi figuruje jako Cuama lub Zuama River. W 1552 r. według portugalskiego kronikarza Joao de Barros ta sama Cuama River jest nazywana przez tubylców Zembere, a 1597 r. portugalski Dominikanin Joaodos Santes zauważył, że w języku bantu rzeka określana jest jako Zambeze. Gdy w 1853 r., do górnego biegu dotarł Dawid Livingstone, zauważył, iż w języku Lozi, Zambezi to Leeambye.
Nim wydostaniemy się z promu, przy posterunku granicznym ustawia się długa kolejka współpasażerów. Trzeba jednak przyznać, że celnicy „uwijają się” sprawnie, bo mimo szczegółowych kontroli, liczba oczekujących do odprawy szybko się zmniejsza. Kiedy dochodzi do nas, jak zwykle jest trochę zamieszania na widok rowerów. Skąd? Dokąd? Dlaczego na rowerach? Przewidywany czas podróży przez Zambię? Odpowiadam cierpliwie, ładnie się uśmiechając. Paszporty wędrują z rąk do rąk, a pieczątki z trzech przejechanych od września afrykańskich państw robią wrażenie. Zaczyna się kiwanie głowami, pogwizdywanie z uznaniem i poklepywanie rowerów. To znak, że procedura państwowa dobiega końca i zaraz znajdziemy się na zambijskich bezdrożach.
Zambia – grudzień.
Po opuszczeniu zabudowań straży granicznej znajdujemy się w szczerym buszu. Żadnej infrastruktury, która świadczyłaby o punkcie granicznym. Żadnego sklepiku, straganu, baru. Nic. Ratujemy się owocami z Botswany, bo miejsce, w którym się znajdujemy na mapie zaznaczone jest, jako miasteczko porównywalne z Kasane. Nie ukrywam, że liczyłam tu nawet na nocleg. Nie chce mi się jechać dalej. Tereny przepiękne. Z miejsca upatruję idealną „działkę”, na której oczyma wyobraźni widzę dom, restaurację i pokoje do wynajęcia w jednym. W ułamku sekundy odnajduję swoje miejsce na ziemi. Na dalszą przyszłość, oczywiście, bo póki co, jestem przecież w drodze i jeszcze długo w niej będę, ale mam punkt zaczepienia. Zaczynam budować w wyobraźni.
Asfaltowa droga, a raczej jej nawierzchnia na odcinku 15 km od granicy jest makabryczna. Wyboje, kamienie i dziury wielkości Fiata 126P. Jedzie się slalomem, co bardzo obniża tempo. Teren bardzo dziewiczy. Tylko po co ktoś położył tu ten marny asfalt? Gruntowa droga byłaby łatwiejsza do pokonania, no i bardziej malownicza. Zapewne kolejny mądry biały człowiek chcący cywilizować Afrykę. Zapomniał jedynie o drobny szczególiku wysokich temperatur i gigantycznych ulew zmieniających drogi w rwące potoki, w których nie sprawdza się większość rodzajów asfaltu. Jadę na rowerze, omijam wyrwy w asfalcie.
Po przejechaniu kolejnych 10 km zauważam przy drodze wysłużoną tabliczkę z reklamą campingu. Jak informują obdrapane strzałki za około trzydzieści kilometrów, trzeba odbić w prawo. Postanawiamy skorzystać z usług tego przybytku, ale praktyka pokazuje, że wcale nie jest to takie proste.
Na odcinku całych 25 km nie spotykamy żywego ducha. Ani śladu cywilizacji, z wyjątkiem feralnego asfaltu, ma się rozumieć. Nie ma wiosek, osiedli, chatek. Nic. Jedynie spektakl z udziałem wspaniałej flory, która działa na zmysły. Delektuję się krajobrazem i wdycham lepkie powietrze. Szkoda, że nie da się opisać zapachu. Można próbować, ale nawet najwierniejszy opis nie odda tego, co tropikalna natura może zafundować ludzkiemu powonieniu. Najprościej rzecz ujmując, zapach tropikalnego lasu można porównać z mieszanką polskiej wiosny, mokrej gleby, nagrzanych kamieni, mchów, deszczu i woni rozmaitych kwiatów, jakie zawsze unoszą się w kwiaciarniach. Do tego charakterystyczne odgłosy z wszędobylskim brzęczeniem owadów. Uwielbiam to. Już nie wiem, czy to zapachy unoszą bzyczenie, czy bzyczenie zapachy.
Okolica Zambezi - 25 km od granicy z Botswaną
Wspomniany drogowskaz informujący o istnieniu kempingu w buszu, intryguje nas do tego stopnia, iż zbaczamy z trasy w celu jego odszukania. Nie mamy pewności, dokąd ostatecznie dojedziemy, bo stan zardzewiałej, odrapanej tablicy, z której olejna farba łuszczy się niczym poparzona skóra, czyni z niej przeciwieństwo reklamy. Ryzykujemy jednak.
Po kilkunastu metrach od zjazdu, dojeżdżamy do pierwszej zambijskiej wioski, do której eskortuje nas rozkrzyczana chmara uśmiechniętych dzieciaków. Cała osada, to wykarczowana polana pośród buszu. Nad rzeką stoi kilka słomianych chatek. Przy nich maleńkie poletka uprawne. Dzieci nawołują dorosłych. Po chwili przed każde z domostw wylegają ludzie. Kobiety w kolorowych chustach na głowach, zniszczeni pracą mężczyźni i starcy. Zbliżają się w naszym kierunku, otaczają i patrzą badawczo. Każdy coś mówi w nieznanym języku. Po intonacji głosów domyślam się, że padają pytania. Tłumaczę po angielsku, że ich nie rozumiem, ale nie działa. Nadal coś mówią i pytają. Usiłuję na migi zobrazować powód naszego przybycia, ale cała pantomima wywołuje jedynie gromki śmiech. Ktoś gestykuluje i zaczyna nas ciągnąć w stronę rzeki. Reszta przytakuje. Domyślam się, że mamy iść. Dzieci odbierają nam rowery i dumnie prowadzą. Przypada po czterech najwyższych na jeden rower. Maluchy wyraźnie zazdroszczą. Całym korowodem docieramy do maleńkiego budyneczku z cegły leżącego tuż przy rzece, w otoczeniu równo ułożonych kamieni. Dach pokryty jest słomą. W domeczku za wielkim starym biurkiem „urzęduje” człowiek w średnim wieku, który dobrą angielszczyzną przestawia się jako wódz. Uradowana, wyjaśniam cel, który przywiódł nas aż tutaj. Czarnoskóry mężczyzna słucha uważnie. Jedną ręką gładzi się po dwu dniowym zaroście, a drugą stuka ołówkiem w blat biurka. Wszyscy milczą. Nawet dzieciarnia, która dotąd robiła największy hałas, stoi jak zastygła. Oprócz równomiernego stukotu, słychać muchę zataczając okręgi w okolicach niedopitej butelki po Coli. Wódz przenosi wzrok z nas na nią, aby po chwili zawiesić go nad otworem okiennym, gdzie wisi lep na owady. Gęstość zalepienia każdego centymetra świadczy, że musi on wisieć tam stosunkowo długo. Ostatecznie wódz zwraca się do zebranych i tłumaczy im „naszą sprawę”. Wszyscy kiwają głowami, na znak zrozumienia i powątpiewania jednocześnie, co wprawia mnie w stan niepewności. Moje myśli wydają się wrzeszczeć: „To, co nie ma tego kempingu?! Jest?! To jest, czy nie ma?! Dalej nie jadę!”
W końcu wódz zwraca się do mnie, mówiąc, że jest w pobliżu miejsce, jakiego szukamy, ale jest to WYSPA na Zambezi, do której można dotrzeć jedynie łódką. „- Łódka, to we wsi jest, ale rowery i bagaż nie wejdą. Płynąć na kilka razy nie ma sensu, bo cała wyspa, to dżungla bez karczowanych ścieżek, więc i tak rowerem nie pojedzie. Jeśli już, to zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Po za tym nie wiadomo, czy Pan Szef zgodzi się przyjąć?” Natłok niespodziewanych informacji powoduje, że moje oczy przybierają kształt pięciozłotówek. Minę też muszę mieć dość głupią, bo ludzie zaczynają klepać mnie po plecach w geście zrozumienia i solidarności w niedoli. Wódz najwyraźniej czuje się odpowiedzialny za swoje słowa, bo w mgnieniu oka organizuje łódź i proponuje by jedno z nas udało się na naradę do Pana Szefa. Szybko wyjaśnia, że w jednej łódce oprócz wioślarzy, może płynąc tylko jedna osoba. Nie ma czasu na naradę. Jadę! Odzywa się we mnie zew przygody, ale tylko do momentu ujrzenia „łodzi”. Zetknięcie z wydrążonym, wysłużonym pniem drewna rzuconym na spienione fale Zambezi niczym wykałaczka, powoduje, że ogarnia mnie zwątpienie. Nie wiem, czy chcę płynąć. Nie wiem już nawet, czy chcę nocować na tej wyspie.
Nie okazuję emocji. Nie chcę, aby we wiosce do końca stulecia opowiadali, że biała twarz bała się wsiąść do łodzi! To przecież tutaj najnormalniejszy środek transportu! Uspokaja mnie wewnętrzny głos: „To jakby jeden z nich będąc w Europie obawiał się wsiąść do tramwaju! Po za tym, skoro udało mi się dotrzeć aż tutaj, to nie po to, aby teraz skończyć, jako topielica!” Choć nie powiem, temat bardzo medialny: „Polka utonęła w Zambezi.”
Wsiadam. A właściwie wskakuję. Jeden z mężczyzn usiłuje utrzymać stabilność łodzi balansując wiosłem. Drugi podaje mi rękę. Kucam. Nie jestem na tyle rozluźniona, aby siadać. Ponadto na podłodze „stoi” sporo wody. Wolę się nie zastanawiać, czy znalazła się tu za sprawą pory deszczowej czy też podczas któregoś z rejsów. Wprawni wioślarze sterują „łupiną” przytrzymując ją długimi wiosłami, aby zwolnić prędkość. Bez tego mój „rejs” przypominałby wyczynowy rafting na Zambezi, jaki nieraz oglądałam na kanale przyrodniczym. Widoki są piękne, ale jakoś nie mogę skupić się na ich oglądaniu. Jestem mokrusieńka. Teraz już wiem, że woda na dnie nie pochodziła z ulewy. Czuję się jak wrzucona do rzeki zapałka, bo w tej chwili mam tyle samo wpływu na własny los, co ona. Mimo woli zastanawiam się, gdzie mnie wyłowią, jeśli połamią się wiosła…
Ostatecznie „kajaczek” pokonując wściekły nurt rzeki dopływa do małej zarośniętej wysepki. Czuję ulgę i przypływ nowej energii, ale tylko do momentu, kiedy okazuje się, że ów wysepka, to tylko przystań do zmiany łodzi. Przeprowadziwszy mnie przez gęstwinę zieleni, wioślarze podstawiają kolejną „łupinę”. Nieco większą od poprzedniej, ale też przywodzącą na myśl „skórę” orzecha. Dobrze, przyznaję: tym razem włoskiego, a nie laskowego, ale nadal ORZECHA.
Kiedy mokrą nogą stoję w końcu na suchym brzegu Sisuki, bo tak nazywa się ląd, który właśnie „zdobyłam” - oddycham z ulgą. Póki co nie myślę o powrocie. Wioślarze, którzy samozwańczo przejmują obowiązki przewodników, karczują przede mną przejście. Już nie raz widziałam dżunglę, albo tak mi się tylko wydawało, bo to, co widzę tu przekracza moje najśmielsze oczekiwania. Gejzer zieleni!
Po kilku minutach dochodzimy do polanki z kilkoma zabudowaniami z bambusa i słomy. Jest mini bar i „świetlica” z poduchami! Mnóstwo książek, okopconych lamp naftowych i świec. Wszędzie wdziera się przyroda. Po chwili wyrasta przede mną rosły człowiek. Ma ze czterdzieści lat, rozpiętą dżinsową koszulę i blond włosy! Jest Białasem z krwi i kości! To ja z duszą na ramieniu wlekę się tutaj w „orzechu”, aby zapytać jakiegoś Białasa o pozwolenie o nocleg na wyspie?! W Afryce?! Pośrodku Zambezi?! Białasa?! Jestem wewnętrznie wzburzona, a kiedy dowiaduję się, że owszem, możemy rozbić namiot, ale za wstęp na wyspę trzeba jednorazowo zapłacić sto dolarów amerykańskich, to szlag mnie trafia. Nie chce mi się więcej rozmawiać z tym panem. Kiwam do wioślarzy na znak, że mogą wciągać kotwicę. Powrót na ląd w jednej chwili przestaje mnie przerażać. Na odchodne Pan Szef okazuje się na tyle wspaniałomyślny, by zlecić jednemu z „moich” wioślarzy, by zakwaterowali nas u jakiejś, jak mi tłumaczy na angielski, „porządnej rodziny”. Nie wiem, czy mam ucałować go w rękę. Nie widzę jednak pierścienia. Klnąc w myślach, na czym świat stoi, pakuję się do orzecha. Siadam. I tak mam mokry tyłek. Ruszamy. Nim jednak dopłyniemy do „przystani” dogania nas dwójka tubylców. Gonią nas równie wysłużoną łupiną i krzyczą coś wymachując kartką. Moi przewodnicy usiłują zatrzymać mokoro, ale nie bardzo im to wychodzi. Żywioł jest dużo silniejszy niż ich rosłe muskuły. Majta nami na wszystkie strony. Obawiam się, że zaraz stracimy równowagę. Doganiają nas, jak się okazuje, „kurierzy” Pana Szefa i wręczają mi liścik z informacją, iż zwalnia nas z opłaty wstępu oraz, że możemy zamieszkać na wyspie w cenie pięciu dolarów z kolacją za dzień od osoby. Jak na nasz afrykański budżet, cena nie jest mała, ale wiadomość znacznie poprawia mi humor. Wracam na ląd niczym zwycięski Hannibal, bo sforsowaniu Alp.