Malawi. Nakhata Bay – Mzuzu.
Do rozwidlenia na Mzuzu droga wiedzie pod górę. Potem w dół i znów prosto po dnie rozległej doliny. Ruch samochodowy znikomy. Rowerowy też znacznie się zmniejszył. Najczęściej spotykamy pieszych, którzy przemieszczają się między wioskami. W większości to kobiety od stóp do głów owinięte khanga’mi (kolorowymi płótnami, które równie dobrze sprawdzają się w roli turbanów na głowę i chust do noszenia dzieci), niosące na głowach różnego rodzaju sprawunki. To one odpowiadają też za dostarczanie do wioski wody, którą pompuje się do wiader ze studni umieszczonych co kilkanaście kilometrów. Wiadra oczywiście też na głowach! Dziś niedziela. Mężczyźni generalnie zajęci są nicnierobieniem. Spore grupki przesiadują tu i ówdzie grając w Bau. Słychać śpiewy i rytmy bębnów, które dobiegają z kościołów różnych wyznań, jakie ukrywają się w gęstwinie bujnej roślinności. Malawi obfituje w placówki misyjne rozmaitych krajów i religii. W wiosce Mpamba natrafiamy parterowy budyneczek, który pełni funkcję kościoła rzymsko-katolickiego. Z braku kapłana odbywa się właśnie nabożeństwo liturgiczne prowadzone przez świeckich. Polega ono na odczytywaniu fragmentów Pisma św. i śpiewaniu pieśni w języku cziczewa. Ostatnie 25 km, to na tyle solidny podjazd, że momentami muszę prowadzić objuczony rower. Po dojechaniu do Mzuzu oddycham z ulgą, że to koniec jazdy na dziś. Rozbijamy namiot na terenie misji kościoła prezbiteriańskiego.
Miasteczko, drugie co do wielkości w Malawi, jest czyste i zadbane. Dobrze utrzymana zabudowa, wśród której ulokowały się banki, sklepiki, dwie apteki, a nawet kawiarenka internetowa! Po za tym tradycyjne kramy ze wszystkim i liczne targowiska z żywnością. Próbuję zadzwonić do Polski z miejscowej budki telefonicznej, ale automat pożera impulsy podczas nadawania informacji, że nie ma takiego numeru. Do kogo bym nie zadzwoniła, wciąż ta sama informacja.
W żadnym ze sklepów nie ma papieru toaletowego, podpasek ani dezodorantów, na które poluję od dłuższego czasu. A skoro w Mzuzu nie ma, to raczej już nigdzie nie będzie. Sprawa nie wygląda różowo, bo zanosi się na podcieranie roślinnością. Dezodorant raczej też byłby wskazany, że o podpaskach nie wspomnę. W aptece udaje mi się dostać jedynie paczkę waty.
Wieczorem oddajemy się partyjkom Bau z panem kościelnym. Na ogniu pieką się banany. Nie lubię pieczonych bananów, ale na surowe nie mogę już patrzeć. Okolica obfituje bowiem w uprawy tego owocu. Albo kukurydza, albo banany.
Mzuzu – Rumpli.
Wyruszamy o świcie. Droga jest prosta, więc tempo mamy dobre. W maleńkiej wiosce Enukweny robimy przerwę na n’shimę (kasza) z wołowiną i czymś przypominającym szpinak. Jak w większości mamawijskich lokali gastronomicznych - sztućców brak. Na stolikach stoją miski z wodą do obmycia rąk. Jej zabarwienie oraz oczka rosołowe pływające po powierzchni nie zachęcają do skorzystania z rytuału.
Kasza przelatuje mi przez palce, co wywołuje salwy śmiechu wśród zebranych. Od samego początku stanowimy wydarzenie dnia, a może i tygodnia, więc jesteśmy na celowniku opinii. Wołowina jest potwornie twarda i żylasta. Ta krowa musiała chyba mieć ze sto lat!
Nieopodal jadłodajni napotykamy na stoisko rzeźnika, gdzie na gwoździu w promieniach południowego słońca, dynda sobie sztuka mięsa. Klienci w myśl zasad samoobsługi odcinają sobie upatrzony kawałek i podają sprzedawcy, który ciacha go na gulasz. Much co nie miara, ale nie jesteśmy zszokowani, bo to nie pierwszy mięsny na trasie. Wiszące na słońcu mięso wytwarza z osocza swoistą powłokę, która zabezpiecza je przed słońcem i muchami. Przed użyciem trzeba je tylko dobrze umyć i można stosować bez obaw. W zapachu nie różni się od tego, jakie w Polsce kupuje się z chłodniczych lad. Pod warunkiem, iż nie wisiało na straganie przez trzy dni!
Podczas popołudniowej jazdy muszę zrobić przerwę na toaletę. Duże zagęszczenie domostw i pól uprawnych wyklucza „pójścia na stronę”, gdyż wszędzie kręcą się ludzie. Pytam o toaletę pierwszego lepszego przechodnia. Nie rozumie po angielsku. Tłumaczę, więc na tyle obrazowo, że wskazuje mi drogę do małego drewnianego wychodka, położonego w polu kukurydzy. Mieszkańcy okolicznych chatek, zaintrygowani widokiem białej twarzy podążającej ku ich uprawom, postanawiają zgłębić przyczynę niecodziennego zdarzenia. Porzucają swoje zajęcia i biegną za mną. W wychodku znajdują się otwory na wysokości oczu we wszystkich czterech ścianach. Czuję się nieswojo , bo pod przybytkiem coraz więcej ciekawskich.