Cały słoneczny, na szczęście, poranek upływa na suszeniu zawartości sakw. Lokalnym zwyczajem suszymy bez użycia sznurka, w rezultacie czego, nasz dobytek pokrywa wkrótce całą szerokość przylegającej do plaży niewielkiej łączki. Słońce grzeje mocno, więc można oddać pożyczone wczoraj koce. Camping to miłe miejsce o spartańskich warunkach. Nie ma elektryczności, woda pitna znajduje się w plastikowym baniaku w zadaszonej świetlicy, a kuchnia przyrządza posiłki na otwartym ogniu. Swoistą „atrakcję” stanowią prysznice na wolnym powietrzu, obudowane jedynie słomianymi matami, które wodę czerpią z zawieszonych na gałęziach beczek. Toalety równie oryginalne, bo wodę spuszcza się w nich plastikową miską, która z racji swojej lokalizacji na gałęzi nad ścianką działową, „obsługuje” oba „przybytki”.
Spędzam leniwy dzień, którego większa część upływa mi na czytaniu. Już dawno nie oddawałam się żadnej lekturze. Nie licząc przewodników i map, ale te traktuję raczej, jako “prasę” codzienną, gdyż nie ma dnia, bym przy śniadaniu nie przeleciała kilku stronic. Trasa jest, co prawda, szczegółowo opracowaną, ale rzeczywistość pokazuje, iż wymaga ona weryfikacji na bieżąco. Kempingowa świetlica dysponuje pokaźną wielojęzyczną biblioteką. Większość pozycji pozostawili tu turyści, o czym świadczą wszelkiego rodzaju notatki i dedykacje. Zagłębiam się w wiktoriańskim romansie. Nie zdążę go przeczytać w całości, ale po tak długim czasie intelektualnego postu, to miła odmiana rzeczywistości. Kuchnia przygotowuje obiad i herbatę. Gotowanie posiłków i wody w Malawi zazwyczaj odbywa się bezpośrednio nad ogniskiem, tak więc wokół unosi się charakterystyczny zapach tlącego się drewna. Słońce świeci przez cały dzień. Nasz dobytek wysycha na pieprz. Biorę prysznic nim zajdzie słońce, bo kucharz zapowiada zimną noc. Kładę się w suchym śpiworze! To się nazywa luksus!
Matete – Nakhata Bay. Malawi.
Ze snu budzą mnie czyjeś kroki i głosy. Raz się oddalają, to znów przybliżają. Najwyraźniej ktoś chodzi ścieżką łączącą jezioro z kempingiem, jaka wiedzie obok namiotu. Wystawiam głowę. Ledwie się rozwidnia. Moim oczom ukazuje się kucharz ze stróżem, którzy taszczą znad jeziora wiadra z wodą. Po dwa każdy. Poranek jest dosyć zimny. Postanawiam zdrzemnąć się jeszcze chwilę. Pakuję się do śpiwora. Kroki znów się przybliżają.
– Po co im tyle tej wody?! – mruczę sennie. – Prysznice pewnie napełniają – odpowiadam sama sobie. – Co?! – wykrzykuję. Sen odchodzi, jak ręką odjąć. W jednej sekundzie wyskakuję z namiotu i obserwuję trasę transportu wody. Rzeczywiście, jeden wchodzi na drabinę, a drugi podaje mu wiadra, zawartość których zasila beczki nad prysznicami. Włosy stają mi dęba. To my przez cały podróż, stosując się do zaleceń lekarzy, unikamy kontaktu z wodą stojącą, by w stu dwudziestym dniu wykąpać się w wodzie z jeziora?! Nie mogę się nadziwić naszej głupocie! Czy tak trudno było wpaść na pomysł, skąd mogą tu czerpać tę cholerną wodę?! Przecież nie dotarła tu żadna cywilizacja! Fakt, można było przypuszczać, że beczki na drzewach napełniają się deszczówką, co w porze deszczowej byłoby rzeczą naturalną, ale szczerze mówiąc myśmy ani przez chwilę, nie zastanawiali się nad zawartością prysznicowych beczek!
W Afryce i paru innych rejonach świata należy bezwzględnie unikać kontaktu z wodami stojącymi, to znaczy stawami czy jeziorami, gdyż można w nich zarazić się bilharcjozą. Krótko mówiąc jest to poważna czasem nawet śmiertelna tropikalna choroba pasożytnicza wywołana larwą przywry, która przenika do krwioobiegu człowieka, atakując wątrobę. Już czuję te larwy, które się we mnie rozmnażają! Chyba popadam w paranoję! Nie mam humoru. Pakuję się w milczeniu.
Zamierzamy dziś nocować w drewnianym domku, jaki malowniczo opisują karty przewodnika. Ruszamy w drogę wraz ze wschodem słońca. Nadal jest chłodno, więc jedziemy szybkim tempem, przez co w mgnieniu oka jesteśmy na miejscu. Bez problemu odnajdujemy domek leżący wśród bujnej zieleni nieopodal jeziora. Rzeczywiście okolica piękna! Domek też, tylko, jak informuje nas łamaną angielszczyzną połączoną z cziczewa pewien tubylec, klucze do niego należy odebrać w… stolicy! Tam też należy uregulować płatności za pobyt. Super! Rozważamy możliwość rozbicia namiotu nieopodal naszej niedoszłej kwatery, ale szybko odwodzimy się od tego pomysłu, bo trzeba się w końcu wykąpać w bieżącej i najlepiej ciepłej wodzie!
Przez kolejne kilometry jedziemy pod górę. Mam dość. Zarzekam się, że już nigdy więcej nie wpadnę na durny pomysł, ruszenia w rowerową podróż dokądkolwiek! Klnę w myślach na czym świat stoi. Jeszcze chwila, rzucę rower, zaprę się jak osioł i nie zrobię ani kroku dalej. Będę tu siedzieć na poboczu i czekać na luksusowy dżip z turystami w białych skarpetkach. Tak! Następnym razem pojadę na zorganizowane safari, gdzie mnie wszędzie zawiozą, nakarmią, a przede wszystkim zakwaterują w miejscach z wodą w kranie! Będą się nade mną rozczulać, chronić przed komarami i w ogóle! Albo nie! Wykupię wakacje all inclusive, będę leżeć na leżaku i sączyć podstawiane pod nos soki. No właśnie! Tak robią normalni cywilizowani ludzie! A my? Co nam strzeliło do tych głupich łbów?! Kto powiedział, że białe skarpetki są złe?!
Z filozoficznych rozmyślań, których wstydzę się sama przed sobą, wyrywa mnie rozwidlenie dróg na Mzuzu i Nakhata Bay. Oznaką, że zbliżamy się do głównego kurortu turystycznego Malawi, są liczne kramy z pamiątkami. Nie mogę w to uwierzyć, ale w jednym z kramów z rękodziełem, decydujemy się na zakup dwóch rzeźbionych krzeseł! Zgoda, są składane, ale ważą, co niemiara. I co z tego! Są piękne i wiem, że muszę je mieć! To nic, że niedawno kupiliśmy dechę do Bau.
Mamy ze sobą zapas sznurka, którym mocujemy do rowerów nowy nabytek. Sprzedawca czuje niedosyt i sugeruje wymianę wspaniałej makondy na nasze koszulki i kurtki przeciwdeszczowe. Pokusa jest duża, ale po pierwsze, jak będziemy podróżować z dwumetrową rzeźbą, a po drugie pora deszczowa trwa. O koszulkach w ogóle nie ma mowy, bo ich stan liczebny został już solidnie uszczuplony przy okazji zakupu botswańskiej kuchni. Odjeżdżam szybko, bo w zetknięciu z afrykańskim rękodziełem jestem nieprzewidywalna! Po pięciu kilometrach łagodnego zjazdu moim oczom ukazuje się Nakhata Bay. Kwaterujemy się w południowej części miasteczka, na skalistym brzegu jeziora Niasa, wytyczonym przez malowniczą zatokę. Rozbijamy namiot w najwyżej położonej części campingu, skąd rozciąga się wspaniały widok na całą zatoczkę i przeciwległe wzgórza.
Leżę w namiocie i podziwiam krajobraz. Przed oczyma majaczą mi maleńkie łódeczki rybaków. Jestem szczęśliwa. Wstydzę się porannych chwil zwątpienia.