poniedziałek, 11 marca 2013

Pełen luksus


Matete. Jezioro Niasa.
Malawi – cz. 7

Cały słoneczny, na szczęście, poranek upływa nam na suszeniu zawartości sakw. Lokalnym zwyczajem suszymy bez użycia sznurka, w rezultacie czego, nasze dobytek pokrywa wkrótce całą szerokość przylegającej do plaży niewielkiej łączki. Słońce grzeje mocno, więc możemy oddać pożyczone wczoraj koce.
Nasz camping to miłe miejsce o spartańskich warunkach. Nie ma elektryczności, woda pitna znajduje się w plastikowym baniaku w zadaszonej świetlicy, a kuchnia przyrządza posiłki na otwartym ogniu. Swoistą „atrakcję” stanowią prysznice na wolnym powietrzu, obudowane jedynie słomianymi matami, które wodę czerpią z zawieszonych na gałęziach beczek. Toalety równie oryginalne, bo wodę spuszcza się w nich plastikową miską, która z racji swojej lokalizacji na gałęzi nad ścianką działową, „obsługuje” oba „przybytki”. 
Spędzamy leniwy dzień, którego większa część upływa nam na czytaniu. Już dawno nie oddawałam się żadnej lekturze. Nie licząc przewodników i map, ale te traktuję raczej, jako prasę codzienną, gdyż nie ma dnia, byśmy przy śniadaniu nie przelecieli kilku stronic. Trasę mamy, co prawda, szczegółowo opracowaną, ale rzeczywistość pokazuje, iż wymaga ona weryfikacji na bieżąco. Kampingowa świetlica dysponuje pokaźną wielojęzykową biblioteką. Większość pozycji pozostawili tu turyści, o czym świadczą wszelkiego rodzaju notatki i dedykacje. Zagłębiam się w wiktoriańskim romansie. Nie zdążę go przeczytać w całości, ale po tak długim czasie intelektualnego postu, to miła odmiana rzeczywistości.
Kuchnia przygotowuje obiad i herbatę. Gotowanie posiłków i wody w Malawi zazwyczaj odbywa się bezpośrednio nad ogniskiem, tak więc wokół unosi się charakterystyczny zapach tlącego się drewna.
Słońce świeci przez cały dzień. Nasz dobytek wysycha na pieprz. Bierzemy prysznic nim zajdzie słońce, bo kucharz zapowiada zimną noc.
Idziemy spać w suchych śpiworach! To się nazywa luksus!