sobota, 9 marca 2013

Mokoro Rafting

Z dziennika z podróży po Afryce.

Sisuka Island.

 Zambia - cz. 1

Wspomniany drogowskaz informujący o istnieniu campingu w buszu, intryguje nas do tego stopnia, iż zbaczamy z trasy w celu jego odszukania. Nie mamy pewności, dokąd ostatecznie dojedziemy, bo stan tablicy czyni z niej przeciwieństwo reklamy. Ryzykujemy.

Po kilkunastu metrach dojeżdżamy do pierwszej zambijskiej wioski, do której eskortuje nas rozkrzyczana chmara dzieciaków. Cała osada, to wykarczowana polana pośród buszu. Nad rzeką stoi kilka słomianych chatek. Przy nich maleńkie poletka upraw. Dzieci nawołują dorosłych. Po chwili przed każde z domostw wylegają ludzie. Kobiety w kolorowych chustach na głowach, zniszczeni pracą mężczyźni i starcy. Zbliżają się w naszym kierunku, otaczają i patrzą badawczo. Każdy coś mówi w nieznanym nam języku. Po intonacji głosów domyślamy się, że padają pytania. Tłumaczymy po angielsku, że ich nie rozumiemy, ale nie działa. Nadal coś mówią i pytają. Usiłujemy na migi zobrazować powód naszego przybycia, ale cała pantomima wywołuje jedynie gromki śmiech. Ktoś gestykuluje i zaczyna nas ciągnąć w stronę rzeki. Reszta przytakuje. Domyślamy się, że mamy iść. Dzieci odbierają nam rowery i dumnie prowadzą. Przypada po czterech najwyższych na jeden rower. Maluchy wyraźnie zazdroszczą. Całym korowodem docieramy do maleńkiego budyneczku z cegły leżącego tuż przy rzece, w otoczeniu równo ułożonych kamieni. Dach pokryty jest słomą. W domeczku za wielkim starym biurkiem „urzęduje” człowiek w średnim wieku, który dobrą angielszczyzną przestawia się nam, jako wódz. Uradowani, wyjaśniamy cel, który przywiódł nas aż tutaj. Murzyn słucha uważnie. Jedną ręką gładzi się po dwudniowym zaroście, a drugą stuka ołówkiem w blat biurka. Wszyscy milczą. Nawet dzieciarnia, która dotąd robiła największy hałas, stoi jak zastygła. Oprócz równomiernego stukotu, słychać muchę zataczającą okręgi w okolicach niedopitej butelki po Coli. Wódz przenosi wzrok z nas na nią, aby po chwili zawiesić go nad otworem okiennym, gdzie powiewa lep na owady. Gęstość zalepienia każdego centymetra świadczy, że musi on wisieć tam stosunkowo długo. Ostatecznie wódz zwraca się do zebranych i tłumaczy im „naszą sprawę”. Wszyscy kiwają głowami, na znak zrozumienia i powątpiewania jednocześnie, co wprawia nas stan niepewności. Wymieniamy spojrzenia, które wrzeszczą na zmianę: „To, co nie ma tego kampingu?! Jest?! To jest, czy nie ma?! Dalej nie jadę!” W końcu wódz zwraca się do nas, mówiąc, że owszem - jest w pobliżu miejsce, jakiego szukamy, ale to WYSPA na Zambezi, do której można dotrzeć jedynie łódką. „Łódź, we wsi jest, ale rowery i bagaż nie wejdzie. Płynąć na kilka razy nie ma sensu, bo cała wyspa, to dżungla bez karczowanych ścieżek, więc i tak rowerem nie pojedzie. Jeśli już, to zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Po za tym nie wiadomo, czy Pan Szef się zgodzi przyjąć?” Natłok niespodziewanych informacji powoduje, że nasze oczy przybierają kształt pięciozłotówek. Miny też musimy mieć dość głupie, bo ludzie zaczynają nas klepać po plecach w geście zrozumienia i solidarności w niedoli. Wódz najwyraźniej czuje się za nas odpowiedzialny, bo w mgnieniu oka organizuje łódź i proponuje by jedno z nas udało się na naradę do Pana Szefa. Szybko wyjaśnia, że w łodzi oprócz wioślarzy, może jechać tylko jedna osoba. Nie ma czasu na naradę. Jadę! Odzywa się we mnie „zew natury”, ale tylko do momentu ujrzenia ów „łodzi”. Zetknięcie z wydrążonym, wysłużonym pniem drzewa rzuconym na spienione fale Zambezi niczym wykałaczka, powoduje, że ogarnia mnie zwątpienie. Nie wiem, czy chcę płynąć. Nie wiem już nawet, czy chcę nocować na tej wyspie.

Nie okazuję emocji. Nie chcę, aby we wiosce do końca życia opowiadali, że „Białaska” bała się wsiąść do łodzi! To tu przecież normalny środek transportu! Uspokajam się wewnętrznym głosem. To jakby murzyn w Europie obawiał się wsiąść do metra! Po za tym, skoro udało mi się dotrzeć aż tutaj, to nie po to, aby teraz skończyć, jako topielica w Zambezi!

Wsiadam. A właściwie wskakuję. Jeden z murzynów usiłuje utrzymać stabilność łodzi balansując wiosłem. Drugi podaje mi rękę. Kucam. Nie jestem na tyle rozluźniona, by siadać. Ponad to na podłodze „stoi” sporo wody. Wolę się nie zastanawiać, czy znalazła się tu za sprawą pory deszczowej czy też podczas któregoś z rejsów. Wprawni wioślarze sterują „łupiną” przytrzymując ją długimi wiosłami, aby zwolnić prędkość. Bez tego mój „rejs” przypominałby wyczynowy rafting po Zambezi, jaki nie raz oglądałam na kanale przyrodniczym. Widoki są piękne, ale jakoś nie mogę skupić się na ich oglądaniu. Jestem mokrusieńka. Teraz już wiem, że woda na dnie nie pochodziła z ulewy. Czuję się jak wrzucona do rzeki zapałka, bo w tej chwili mam tu tyle samo wpływu na własny los, co ona. Mimo woli zastanawiam się, gdzie mnie wyłowią, jeśli połamią się wiosła…

Ostatecznie „kajaczek” pokonując wściekły nurt Zambezi dopływa do małej zarośniętej wysepki. Czuję ulgę i przypływ nowej energii, ale tylko do momentu, kiedy okazuje się, że ów wysepka, to tylko przystań do zmiany łodzi. Przeprowadziwszy mnie przez gęstwinę zieleni, wioślarze podstawiają kolejną „łupinę”. Nieco większą od poprzedniej, ale tak samo przywodzącą na myśl „skórę” orzecha. Dobrze, przyznaję: tym razem włoskiego, a nie laskowego, ale nadal ORZECHA. Przed oczyma stają mi przygody Calineczki. Jeszcze kilka takich „rejsów” i popadnę w paranoję!

Kiedy mokrą nogą staję na suchym brzegu Sisuki, oddycham z ulgą. Póki co nie myślę o powrocie. Wioślarze, którzy samozwańczo przejmują obowiązki przewodników, karczują przede mną przejście. Już nie raz widziałam dżunglę, albo tak mi się tylko wydawało, bo to, co widzę tu przekracza moje najśmielsze oczekiwania. Gejzer zieleni!

Po kilku minutach dochodzimy do polanki z kilkoma zabudowaniami z bambusa i słomy. Jest mini bar i „świetlica” z poduchami! Mnóstwo książek, okopconych lamp naftowych i świec. Czyżby Pan Szef też był na Synaju i zauroczył go Dahab? Wszędzie wdziera się przyroda. Po chwili wyrasta przede mną rosły człowiek. Ma ze czterdzieści lat, rozpiętą dżinsową koszulę i blond włosy! Jest Białasem! To ja z duszą na ramieniu wlekę się tutaj w kretyńskim orzechu, aby pytać o pozwolenie o nocleg na wyspie jakiegoś Białasa?! W Afryce?! Po środku Zambezi?! Białasa?! Jestem wewnętrznie wzburzona, a kiedy dowiaduję się, że owszem, możemy rozbić namiot, ale za wstęp na wyspę trzeba jednorazowo zapłacić sto dolarów amerykańskich, to szlag mnie trafia. Nie chce mi się więcej rozmawiać z tym panem. Kiwam do wioślarzy na znak, że mogą wciągać kotwicę. Powrót na ląd w jednej chwili przestaje mnie przerażać. Na odchodne Pan Szef okazuje się na tyle wspaniałomyślny, by zlecić jednemu z murzynów, zakwaterowanie nas u jakiejś, jak mi tłumaczy na angielski, „porządnej rodziny”. Nie wiem, czy mam ucałować go w rękę. Nie widzę jednak pierścienia. Klnąc, na czym świat stoi, pakuję się do orzecha. Siadam. I tak mam mokry tyłek. Ruszamy. Nim jednak dopłyniemy do „przystani” dogania nas dwójka tubylców. Płyną z Sisuki równie wysłużoną łupiną i krzyczą coś wymachując kartką. Moi przewodnicy usiłują zatrzymać mokoro, bo tak „fachowo” nazywa się mój łupinowy środek transportu, ale nie bardzo im to wychodzi. Żywioł jest dużo silniejszy niż ich rosłe muskuły. Majta nami na wszystkie strony. Obawiam się, że zaraz stracimy równowagę. „Kurierzy” Pana Szefa i wręczają mi liścik z informacją, iż możemy zamieszkać na wyspie w cenie pięciu dolarów z kolacją za dzień od osoby. Jak na nasz afrykański budżet, cena nie jest mała, ale wiadomość znacznie poprawia mi humor. Wracam na ląd niczym zwycięski Hannibal, po sforsowaniu Alp.