Z dziennika z podróży po Afryce.
Sisuka Island.
Zambia - cz. 1
Wspomniany drogowskaz informujący o istnieniu
campingu w buszu, intryguje nas do tego stopnia, iż zbaczamy z trasy w celu
jego odszukania. Nie mamy pewności, dokąd ostatecznie dojedziemy, bo stan
tablicy czyni z niej przeciwieństwo reklamy. Ryzykujemy.
Po kilkunastu metrach dojeżdżamy do pierwszej
zambijskiej wioski, do której eskortuje nas rozkrzyczana chmara dzieciaków.
Cała osada, to wykarczowana polana pośród buszu. Nad rzeką stoi kilka
słomianych chatek. Przy nich maleńkie poletka upraw. Dzieci nawołują dorosłych.
Po chwili przed każde z domostw wylegają ludzie. Kobiety w kolorowych chustach
na głowach, zniszczeni pracą mężczyźni i starcy. Zbliżają się w naszym
kierunku, otaczają i patrzą badawczo. Każdy coś mówi w nieznanym nam języku. Po
intonacji głosów domyślamy się, że padają pytania. Tłumaczymy po angielsku, że
ich nie rozumiemy, ale nie działa. Nadal coś mówią i pytają. Usiłujemy na migi
zobrazować powód naszego przybycia, ale cała pantomima wywołuje jedynie gromki
śmiech. Ktoś gestykuluje i zaczyna nas ciągnąć w stronę rzeki. Reszta
przytakuje. Domyślamy się, że mamy iść. Dzieci odbierają nam rowery i dumnie
prowadzą. Przypada po czterech najwyższych na jeden rower. Maluchy wyraźnie
zazdroszczą. Całym korowodem docieramy do maleńkiego budyneczku z cegły
leżącego tuż przy rzece, w otoczeniu równo ułożonych kamieni. Dach pokryty jest
słomą. W domeczku za wielkim starym biurkiem „urzęduje” człowiek w średnim
wieku, który dobrą angielszczyzną przestawia się nam, jako wódz. Uradowani,
wyjaśniamy cel, który przywiódł nas aż tutaj. Murzyn słucha uważnie. Jedną ręką
gładzi się po dwudniowym zaroście, a drugą stuka ołówkiem w blat biurka.
Wszyscy milczą. Nawet dzieciarnia, która dotąd robiła największy hałas, stoi
jak zastygła. Oprócz równomiernego stukotu, słychać muchę zataczającą okręgi w
okolicach niedopitej butelki po Coli. Wódz przenosi wzrok z nas na nią, aby po
chwili zawiesić go nad otworem okiennym, gdzie powiewa lep na owady. Gęstość
zalepienia każdego centymetra świadczy, że musi on wisieć tam stosunkowo długo.
Ostatecznie wódz zwraca się do zebranych i tłumaczy im „naszą sprawę”. Wszyscy
kiwają głowami, na znak zrozumienia i powątpiewania jednocześnie, co wprawia
nas stan niepewności. Wymieniamy spojrzenia, które wrzeszczą na zmianę: „To, co
nie ma tego kampingu?! Jest?! To jest, czy nie ma?! Dalej nie jadę!” W końcu
wódz zwraca się do nas, mówiąc, że owszem - jest w pobliżu miejsce, jakiego
szukamy, ale to WYSPA na Zambezi, do której można dotrzeć jedynie łódką. „Łódź,
we wsi jest, ale rowery i bagaż nie wejdzie. Płynąć na kilka razy nie ma sensu,
bo cała wyspa, to dżungla bez karczowanych ścieżek, więc i tak rowerem nie
pojedzie. Jeśli już, to zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Po za tym nie
wiadomo, czy Pan Szef się zgodzi przyjąć?” Natłok niespodziewanych informacji
powoduje, że nasze oczy przybierają kształt pięciozłotówek. Miny też musimy
mieć dość głupie, bo ludzie zaczynają nas klepać po plecach w geście
zrozumienia i solidarności w niedoli. Wódz najwyraźniej czuje się za nas
odpowiedzialny, bo w mgnieniu oka organizuje łódź i proponuje by jedno z nas
udało się na naradę do Pana Szefa. Szybko wyjaśnia, że w łodzi oprócz
wioślarzy, może jechać tylko jedna osoba. Nie ma czasu na naradę. Jadę! Odzywa
się we mnie „zew natury”, ale tylko do momentu ujrzenia ów „łodzi”. Zetknięcie
z wydrążonym, wysłużonym pniem drzewa rzuconym na spienione fale Zambezi niczym
wykałaczka, powoduje, że ogarnia mnie zwątpienie. Nie wiem, czy chcę płynąć.
Nie wiem już nawet, czy chcę nocować na tej wyspie.
Nie okazuję emocji. Nie chcę, aby we wiosce do
końca życia opowiadali, że „Białaska” bała się wsiąść do łodzi! To tu przecież
normalny środek transportu! Uspokajam się wewnętrznym głosem. To jakby murzyn w
Europie obawiał się wsiąść do metra! Po za tym, skoro udało mi się dotrzeć aż
tutaj, to nie po to, aby teraz skończyć, jako topielica w Zambezi!
Wsiadam. A właściwie wskakuję. Jeden z murzynów
usiłuje utrzymać stabilność łodzi balansując wiosłem. Drugi podaje mi rękę.
Kucam. Nie jestem na tyle rozluźniona, by siadać. Ponad to na podłodze „stoi”
sporo wody. Wolę się nie zastanawiać, czy znalazła się tu za sprawą pory
deszczowej czy też podczas któregoś z rejsów. Wprawni wioślarze sterują
„łupiną” przytrzymując ją długimi wiosłami, aby zwolnić prędkość. Bez tego mój
„rejs” przypominałby wyczynowy rafting po Zambezi, jaki nie raz oglądałam na
kanale przyrodniczym. Widoki są piękne, ale jakoś nie mogę skupić się na ich
oglądaniu. Jestem mokrusieńka. Teraz już wiem, że woda na dnie nie pochodziła z
ulewy. Czuję się jak wrzucona do rzeki zapałka, bo w tej chwili mam tu tyle
samo wpływu na własny los, co ona. Mimo woli zastanawiam się, gdzie mnie
wyłowią, jeśli połamią się wiosła…
Ostatecznie „kajaczek” pokonując wściekły nurt
Zambezi dopływa do małej zarośniętej wysepki. Czuję ulgę i przypływ nowej
energii, ale tylko do momentu, kiedy okazuje się, że ów wysepka, to tylko
przystań do zmiany łodzi. Przeprowadziwszy mnie przez gęstwinę zieleni,
wioślarze podstawiają kolejną „łupinę”. Nieco większą od poprzedniej, ale tak
samo przywodzącą na myśl „skórę” orzecha. Dobrze, przyznaję: tym razem
włoskiego, a nie laskowego, ale nadal ORZECHA. Przed oczyma stają mi przygody
Calineczki. Jeszcze kilka takich „rejsów” i popadnę w paranoję!
Kiedy mokrą nogą staję na suchym brzegu Sisuki,
oddycham z ulgą. Póki co nie myślę o powrocie. Wioślarze, którzy samozwańczo
przejmują obowiązki przewodników, karczują przede mną przejście. Już nie raz
widziałam dżunglę, albo tak mi się tylko wydawało, bo to, co widzę tu
przekracza moje najśmielsze oczekiwania. Gejzer zieleni!
Po kilku minutach dochodzimy do polanki z kilkoma
zabudowaniami z bambusa i słomy. Jest mini bar i „świetlica” z poduchami!
Mnóstwo książek, okopconych lamp naftowych i świec. Czyżby Pan Szef też był na
Synaju i zauroczył go Dahab? Wszędzie wdziera się przyroda. Po chwili wyrasta
przede mną rosły człowiek. Ma ze czterdzieści lat, rozpiętą dżinsową koszulę i
blond włosy! Jest Białasem! To ja z duszą na ramieniu wlekę się tutaj w
kretyńskim orzechu, aby pytać o pozwolenie o nocleg na wyspie jakiegoś
Białasa?! W Afryce?! Po środku Zambezi?! Białasa?! Jestem wewnętrznie
wzburzona, a kiedy dowiaduję się, że owszem, możemy rozbić namiot, ale za wstęp
na wyspę trzeba jednorazowo zapłacić sto dolarów amerykańskich, to szlag mnie
trafia. Nie chce mi się więcej rozmawiać z tym panem. Kiwam do wioślarzy na
znak, że mogą wciągać kotwicę. Powrót na ląd w jednej chwili przestaje mnie
przerażać. Na odchodne Pan Szef okazuje się na tyle wspaniałomyślny, by zlecić
jednemu z murzynów, zakwaterowanie nas u jakiejś, jak mi tłumaczy na angielski,
„porządnej rodziny”. Nie wiem, czy mam ucałować go w rękę. Nie widzę jednak
pierścienia. Klnąc, na czym świat stoi, pakuję się do orzecha. Siadam. I tak
mam mokry tyłek. Ruszamy. Nim jednak dopłyniemy do „przystani” dogania nas
dwójka tubylców. Płyną z Sisuki równie wysłużoną łupiną i krzyczą coś
wymachując kartką. Moi przewodnicy usiłują zatrzymać mokoro, bo tak „fachowo”
nazywa się mój łupinowy środek transportu, ale nie bardzo im to wychodzi.
Żywioł jest dużo silniejszy niż ich rosłe muskuły. Majta nami na wszystkie
strony. Obawiam się, że zaraz stracimy równowagę. „Kurierzy” Pana Szefa i
wręczają mi liścik z informacją, iż możemy zamieszkać na wyspie w cenie pięciu
dolarów z kolacją za dzień od osoby. Jak na nasz afrykański budżet, cena nie
jest mała, ale wiadomość znacznie poprawia mi humor. Wracam na ląd niczym
zwycięski Hannibal, po sforsowaniu Alp.