sobota, 30 marca 2013

Dar Es Salam


Rowerem przez Afrykę.
Tanzania – cz. 4

Czalinze – Dar Es Salam. 118 km. 7 godz. 16 min.

Ze snu budzi mnie zapach świeżego ananasa. Otwieram oczy. Krzysiek szykuje śniadanie. Mimo wczesnej pory jest potwornie gorąco. Odruchowo spoglądam w sufit. Wentylator stoi. Gacie wiszą. Nie ma prądu.
Wyskakuję z łóżka wypoczęta i rześka. Biegnę za motel wziąć prysznic w podwórzowym wyrodku.
Świadomi sporej odległości, szybko ruszamy w drogę. Początkowo jedzie się, jak po maśle, bo droga jest niemal idealnie prosta. Dalej, jak zwykle utrudnienia w postaci stromych podjazdów. We wiosce Mandizi, 65 km przed stolicą Tanzanii – Dar Es Salam zaczyna się szerokie wyasfaltowane pobocze, więc nie muszę obawiać się pędzących autobusów, które wczoraj wykończyły mnie psychicznie.
Przedmieścia Dar składają się z równych rzędów blaszanych barów, sklepików, zakładów usługowych i restauracyjek. W ruchliwym centrum miasta lokujemy się w spartańskim schronisku prowadzonym przez YMCA i ruszamy na „podbój” miejsca, które znamy z bogatych opisów literatury podróżniczej.
Prócz kilku budynków, które prezentują się dość nowocześnie, reszta zabudowy pamięta czasy kolonialne. Egzotycznego charakteru dodaje bujna roślinność i kolorowe kramiki ze wszystkim, co da się sprzedać. W pobliżu hinduskich sklepów unosi się wspaniały zapach najróżniejszych przypraw i olejków. Kluczymy uliczkami, prowadząc rowery, by nic nie umknęło naszej uwadze. Lubię takie wędrówki bez celu, bez pośpiechu i bez konieczności zrobienia czegoś konkretnego. Poddaję się miejscu, jego regułom i magii. Bo każde nowe dla mnie miejsce ma w sobie coś z magii.
Mam przed oczyma opis Dar Es Salam z ulubionej książki. Chcę odwiedzić te miejsca i budynki, które wpisały się w życie bohaterów z końca XIX wieku. Przecież one ciągle pamiętają tamte czasy! Tym sposobem docieramy na pobrzeże. Naprzeciwko katedry świętego Józefa ulokowały się liczne agencje promowe sprzedające bilety na Zanzibar. Panuje straszny tłok. Ludzie przepychają się do okienek. Każda korporacja ma swojego „naganiacza”, który usiłuje przekrzyczeć konkurencję. Prócz tego masa naciągaczy oferujących okazyjne bilety na fikcyjne promy. Ostrzegają przed nimi przewodniki turystyczne, jak i licznie porozklejane plakaty, ale to ponoć nie odstrasza naiwności niektórych obieżyświatów. Słońce zachodzi i jak zawsze oblewa krajobraz pomarańczową poświatą. Przy małej przystani cumują jachty z całego świata. My cumujemy w maleńkiej kafejce, gdzie podają herbatę miętową. Musimy podjąć ostateczną decyzję w sprawie podróży na Zanzibar, który nie jest wpisany w trasę naszej podróży ze względu na wysokie, jak dla nas, ceny biletów promowych, ale BYĆ W PARYŻU I NIE WIDZIEĆ LUWRU?!