poniedziałek, 25 marca 2013

Tanzania, Kyela – Tukuyu

Od jakiegoś czasu jesteśmy w Tanzanii. Podróżujemy elegancką drogą pokrytą wysokogatunkowym asfaltem sponsorowanym przez Unię Europejską, o czym krzyczą gigantyczne tablice. Jest ciężko, bo trasa prowadzi pod górę. Mimo dobrych przerzutek i zaprawy w boju przez ostatnie 140 dni, nie daję rady jechać. Muszę prowadzić rower. Słońce piecze niemiłosiernie.

Nie pamiętając o różnicy czasu między Malawi, a Tanzanią mamy spore opóźnienie. Nie żebyśmy przejmowali się tu czasem i żyli według żelaznych zasad czasomierza. Musimy po prostu zdążyć do większego miasta, by udać się do banku i wymienić czeki podróżne na walutę tanzańską. W Kyela nie da się tego zrobić, o czym informuje nas urzędnik w błękitnej marynarce. Aby się tego dowiedzieć, marnujemy 15 minut czekając przy drewnianej ladzie. Z nudów oddaję się analizie podstaw wizażu i z zazdrością odkrywam, że do ciemnej skóry pasuje każdy kolor! Już widzę odcień niemowlęcego błękitu w zestawieniu z moją opaloną, aczkolwiek wciąż białą gębą! Pasowałoby jak zieleń do nieboszczyka! Z miną wyrażającą ubolewanie nad naszą niewiedzą Niebieski wyjaśnia lakonicznie, iż oddział bank NBC honorujący czeki podróżne znajduje się w Tukuyu.

Ceny w Tanzanii są dość niskie czyli kolejny przyjazny kraj dla naszego budżetu! Trud podróży niweluje wspaniały słodki zapach dojrzałych daktyli, bananów oraz innych owoców, który roznosi się wzdłuż drogi  przyjemnie drażniąc nozdrza. Od granicy przez cały czas towarzyszą nam owocowe gaje. Ze względu na wspomniane górzyste ukształtowanie terenu robimy częste przerwy. Posilam się wyciskanym na bieżąco sokiem z pomarańczy. Do Tukuyu dojeżdżam ostatkiem sił. Najchętniej wyłożyłabym zmęczone odnóża gdzieś pod palmą, a nie szukała banku, ale  - siła wyższa! Nie mamy czym płacić.

W banku, na powitanie, oznajmiają, że czeki podróżne wymienia bank w Mbeya!. Taka informacja wywołuje u mnie natychmiastowe zdenerwowanie, bo przydrożne znaki informują, że do Mbeya pozostaje 80 km! Chce mi się krzyczeć. Jestem zdesperowana i nieuprzejma dla pana w okienku. Żądam widzenia z kierownikiem. Zrzędzę, na nieudolność tanzańskich banków, na podróż rowerem i brak pieniędzy na nocleg. W końcu odmawiam opuszczenia placówki bankowej bez otrzymania stosownej kwoty szylingów, na jaką opiewa mój czek. Zadziwia mnie moja determinacja, ale siadam na podłodze przy oknie, gdyż w placówce nie ma ławek ani krzeseł. Momentalnie staję się atrakcją dla gapiów, czemu trudno się dziwić. Zastanawiam się, czy wezwą ochronę lub policję. Jestem gotowa na wszystko. Przez pół godziny nic się nie dzieje, po tym czasie zjawia się szpakowaty pan w szarym garniturze z plikiem papierów i blankietów. Po ich wypisaniu, mam w drodze wyjątku podejść do okienka, gdzie czek zostanie zrealizowany. Uff...

Z zapasem szylingów udajemy się na poszukiwanie jadłodajni i mapy Tanzanii. Ta druga okazuje się nie do zdobycia, więc w zamian zaopatrujemy się w dwadzieścia apetycznie wyglądających brzoskwiń. Mniej kupić nie można. Damy radę. Na kolację i śniadanie. Przed snem zagłębiam się w rozmówki Suahili, które otrzymaliśmy od poznanego na trasie rowerzysty z Australii jadącego w odwrotnym kierunku niż my. Wraz z opuszczeniem Tanzanii, skończył swoją przygodę z tym językiem. Wkuwam liczebniki i podstawowe zwroty grzecznościowe, które przydają się w codziennych kontaktach z tubylcami. Po drodze towarzyszą nam pawiany, inne małpy i przeróżne ptactwo. Ich obserwacja znacznie opóźnia trasę przejazdu, ale nie można im się oprzeć.