niedziela, 10 marca 2013

Zambia, Lusaka i podróż do Chipaty

31 grudnia. Zambia. Lusaka

Tuż przed Lusaką, w miasteczku Chiranga znajduje się prowadzone przez siostry zakonne hospicjum dla dzieci chorych na AIDS. Siostry za swój heroizm powinny otrzymać nagrodę, ale żadna z nich nie patrzy na swoją pracę przez pryzmat bohaterstwa. Podziwiam je za to, co robią. Kemping w Lusace, gdzie zamierzamy spędzić nocleg, znajdujemy w zupełnych ciemnościach, bo nikt z pytanych przechodniów nie potrafi określić jego położenia. 

Rano nie mogę podnieść się z materaca. Jedynym wysiłkiem, jakiemu się poddaję, jest wyczołganie z namiotu, w celu zaspokojenia odruchu wymiotnego, jaki męczy mnie od północy. Wypijam Smectę i leżę plackiem, bezmyślnie gapiąc się w szmaciany sufit. Zastanawiam się, czy należy udać się do lekarza. W domu nie przyszłoby mi to nawet do głowy, ale w tropikach? W myślach rozkładam na czynniki pierwsze wczorajszy jadłospis i z niemałą ulgą odkrywam, iż na samo wspomnienie mięsa z kolacji pokrywam się gęsią skórką. A więc może to jednak nie żadne tropikalne paskudztwo, tylko zwykłe zatrucie nieświeżą padliną? Trzeba było już dawno przejść na wegetarianizm! Postanawiam poczekać i obserwować objawy. Oprócz Smecty zalewam żołądek Coca Colą, która potrafi pomóc w niestrawnościach. Przesypiam większą część dnia i nocy. Budzi mnie wycie syren i wybuchy, które świadczą, iż weszliśmy w nowy rok.


Nowy Rok. Zambia

Budzę się o piątej rano i czuję się, jak nowonarodzona. Jestem głodna jak hipopotam. Koło dziewiątej wybieram się na podbój Lusaki. Ruch samochodowy duży. Jazda rowerem nie należy tu do przyjemnych, gdyż pobocza kiepskie, a kierowcy prowadzą swe auta w myśl zasady: kto silniejszy, ten lepszy.

Główna ulica Lusaki, gdzie mieszczą się banki i sklepy to Cairo Road. Jest szeroka, dwupasmowa i po środku wysadzana palmami. Do złudzenia przypomina główną ulicę Kairu, więc może stąd jej nazwa. Większość sklepów i sklepików prowadzą Hindusi, Arabi lub Chińczycy, którzy obsługują osobiście, z pomocą całej rodziny, zatrudnionych tubylców lub też we wszystkich trzech wariantach jednocześnie. Większość sklepów urządzona jest w podobny sposób. Przy drzwiach wejściowych znajduje się wysokie podium, za którym zasiada sam właściciel i w ramach monitoringu bacznie obserwuje potencjalnych klientów. Wokół piętrzą się regały i półki, a na środku piętrowo składowane są towary, których nie dało się upchnąć nigdzie indziej. Wykorzystane jest także miejsce pod sufitem, gdzie podwiesza się wszystko, co powiesić się da. Zawartość każdego z takich sklepów nie można określić inaczej, jak zmodernizowanym sloganem: mysz, ryż i... adidasy tyż. Swoją drogą, to ciekawe, kto tu kupuje głupawe białe adidasy ze światełkiem w podeszwie? Środek dnia, to idealny czas na Lusaka National Museum, gdzie prezentowane są przedmioty zambijskiego dziedzictwa od epoki kamienia łupanego przez erę żelaza po czasy kolonialne. Najstarszym eksponatem jest czaszka Kabwe Man odkryta w jaskini w Kabwe w 1921 roku, datowana na okres sprzed dwustu tysięcy lat. Do mnie najbardziej przemawiają przepiękne afrykańskie bębny oraz maski.

Po południu wychodzi słońce i mocno przypieka. W ostatnich dniach, ze względu na porę deszczową, to tak rzadkie zjawisko, że nie zabrałam okrycia głowy.

Opóźnienie związane z przestojem w Livingstone "psuje" trasę podróży. Jeśli nie zaczniemy znów trzymać się planu, nie uda nam się dojechać do Nairobi na 18 marca, kiedy to ma się zakończyć ta sto osiemdziesięciodniowa wyprawa. Na ten dzień mamy bowiem "zamknięte" bilety lotnicze do Europy. Celowo zdecydowaliśmy się na taką opcję, gdyż w przypadku biletów "otwartych" nie potrafilibyśmy podjąć konkretnej decyzji o powrocie. Cygańskie życie wciąga, jak narkotyk.


Sto siódmy dzień podróży. Zambia. Lusaka Chipata.


Wstajemy o czwartej rano, by przed szóstą udać się na dworzec autobusowy. W okolicach tej godziny ma, bowiem jechać autobus do Chipaty. Decydujemy się na ten środek transportu, by zniwelować opóźnienie w podróży.

Na dworcu tłum tubylców z tobołami. Wszyscy przepychają się do kasy i autobusów wyjeżdżających w różnych kierunkach. Jak zapowiedział nam wczoraj pewien elegant w kasie - na expres do Chipaty miejsca skończyły się już dawno, ale są szanse na linię zwykłą. Szanse, jak przekonujemy się naocznie, są jednak znikome, gdyż autobus nie jest z gumy, a ludzi ponad setka. Do tego chordy bagażów, sprzętów domowych i żywego inwentarza. Po podstawieniu autobusu, wszyscy na hura rzucają się do drzwi. Autobusowy kasjer wypatrzywszy nasze białe gęby, mimo wyraźnego sprzeciwu oczekujących, zarządza, iż, jako goście, będziemy obsłużeni bez kolejki. Ładuję się do autobusu, zajmuję miejsca i pilnuję sakw. Tymczasem Krzysiek czeka w kolejce do bagażowego po bilety na rowery. Kiedy pada kosmiczna cena, wywiązuje się sprzeczka. Widzę przez okno, iż Krzysiek żąda zwrotu rowerów, które leżą już na dachu pojazdu. Wychodzę załagodzić sprawę, ale po chwili rozmowy z bagażowym puszczają mi nerwy. Wyzywam go po polsku, a on mnie po swojemu. Tłum gapiów wzrasta z minuty na minutę. Kiedy dowiaduję się, że jeśli nie zapłacimy za rowery żądanej kwoty, to odjadą one bez nas, moja furia sięga zenitu. Na szczęście zjawia się elegant z kasy, który wczoraj poinformował nas o stawkach za przewóz bagażu. W milczeniu wysłuchuje obu stron, po czym wyjaśnia bagażowemu, że biali, to jego znajomi, na dodatek goście z Afryki Południowej, więc trzeba policzyć cztery tysiące KW za oba rowery, a nie trzydzieści cztery, jak wycenia tamten. Rozbawiona mina bagażowego pochmurnieje natychmiast, a wykonanie polecenia przychodzi mu z dużym oporem. Mruczy coś pod nosem i spluwa mi przez lewe ramię. Mam ochotę pacnąć go w spoconą głowę. Ostatecznie wyruszamy o siódmej dwadzieścia wciśnięci w wąskie siedzenie razem z rosłym tubylcem i jego, niemniej rosłą siostrą. Czuję na sobie ucisk ich potężnych ciał i nienawistny wzrok bagażowego. Jest mi niewyobrażalnie duszno. Na półce nad naszymi głowami piętrzą się cztery wory jakiegoś ziarna i trzy żywe kury ze związanymi nogami. O ile ziarno nie wywołuje we mnie żadnych emocji, o tyle ptactwo wpływa niepokojąco na mój układ nerwowy. Żałuję, że nie mam parasola. Kury to nie jedyne żywy inwentarz przewożony linią Lusaka-Chipata. Jadą z nami jeszcze dwie nieduże kozy, cztery kaczki, i solidnie zbudowane prosię. Zastanawiam się, jak komuś udało się je wepchnąć na tę wąską półkę?!

Jazda strasznie się dłuży. Nie mam choroby lokomocyjnej, ale zbiera mi się na wymioty. Może to za sprawą duchoty, może smrodu obornika, a może samej jazdy urozmaiconej licznymi podskokami i ostrymi zakrętami, dzięki którym stary rzęch omija wyrwy w jezdni. Przy każdym gwałtownym ruchu rozlega się ryk prosiaka, który całym ciałem obija się o sufit. Swoją drogą, to żywy inwentarz jest chyba przyzwyczajony do jazdy autobusem, bo żaden osobnik, nie ucieka. Siedzą tak spokojnie, jakby podróże miały we krwi. Rosły współpasażer z naszego siedzenia zaczyna się rozpychać, gdyż usiłuje chusteczką wyczyścić koszulę z kurzej kupy. Rozciera tym samym przykrą woń.

Bagażowy, choć cham, to ma zdolności akrobatyczne. Podczas jazdy przekłada toboły na dachu wychodząc nań raz jednym, raz drugim oknem.

Przy każdym postoju, autobus oblegają sprzedawcy owoców, napoi, bułek, orzechów, pieczonej kukurydzy, a nawet wiklinowych koszy. Wszystkie te towary kupuje się oczywiście bez opuszczania pojazdu, więc przez to, że siedzę przy oknie, za każdym razem ląduje na mnie tłum potencjalnych klientów. Moje nozdrza wypełnia smród obornika zmieszany z wonią pożywienia i ludzkiego potu. Zarzekam się, że chociaż nasza podróż miałaby sto dni opóźnienia, to nie wsiądę więcej do żadnego autobusu.  

Na każdym przystanku wsiadają pasażerowie z licznymi bagażami, a nikt nie wysiada. Oczom nie wierzę, jak to możliwe?! Na siedzeniu oprócz nas i wspomnianego rodzeństwa, teraz siedzi jeszcze dwójka dzieci. Zmniejsza się też powierzchnia dla kur, obok których wepchnięta została plastikowa wanienka do kąpieli niemowląt. Oprócz wyznaczonych przystanków autobus zatrzymuję się w każdym miejscu, o ile ktoś na niego zamacha. Po pięciu godzinach jazdy stajemy na łące. Okazuje się, że zabieramy starą kobietę z dziesięcioma belami materiałów. Szykuje się dłuższy postój, bo sam bagażowy nie wie, jak zapakować bele na przeładowany dach. Do środka nie wejdzie już nic, a i tak trzeba przecież upchnąć staruszkę! Kierowca i biletowy pomagają w przemeblowaniu i po chwili łąka pokrywa się bagażami z przedniej części dachu. Nie wierzę własnym oczom! Żelazne łóżko, osiem pięćdziesięciolitrowych plastikowych beczek, dwadzieścia sześć worków ziemniaków, pięć lnianych worków pełnych plażowych japonek i cztery rowery nie nasze, gdyż te zalegają na tyle dachu. Przepakowywanie trwa czterdzieści minut. Chce mi się siku, ale nie ma szans, by dostać się na zewnątrz. W końcu popadam w stan zobojętnienia na wszystko. Bezmyślnie poddaję się ruchom autobusu. Od współpasażerów dowiaduję się, iż mam we włosach kurze odchody. Też mi wiadomość! Cieszę się z faktu, że nie siedzi nade mną prosiak.