niedziela, 10 marca 2013

Malawi. Nad Jeziorem Niasa, Senga Bay



Jezioro Niasa i krajobrazy z nim związane są warte wszelkich trudów podróży. Całe Senga to właściwie tylko kilkanaście chat rozsianych wzdłuż jeziora. Za pozwoleniem wodza i sołtysa w jednym, rozbijamy namiot przy samym brzegu. Bez konieczności opuszczania namiotu można obserwować życie mieszkańców. Marzyłam o tym od kilku dni leżę, odpoczywam i chłonę Afrykę. No może nie do końca leżę, bo wieść o przybyciu gości rozchodzi się z prędkością błyskawicy, co owocuje licznym przybyciem najmłodszych przedstawicieli wioski. Swoją drogą, to nie do wiary, że tak małą osadę może zamieszkiwać aż tyle dzieci! Początkowo są trochę onieśmielone, ale z każdą chwilą podchodzą coraz bliżej namiotu. Po piętnastu minutach nie widzę już nic poza zwartym kręgiem nóżek i rączek, a po dalszych pięciu mam w namiocie dziesiątkę główek. Reszta przepycha się przy wejściu, co świadczy, że za chwilę będzie ich tu więcej. Póki co, dwadzieścia wielkich brązowych oczu przygląda mi się z uwagą. W ruch idą paluszki. Lepkie łapki majstrują mi przy włosach. Jakaś mięciutka dziewuszka z gigantyczną szopą na małej główce, włazi mi na kolana i zagląda w dziurki od nosa. Komentuje coś w niezrozumiałym dla mnie języku. Dzieciarnia ryczy ze śmiechu. Zaraz zacznie przeglądać mi zęby! Czuję się nieswojo. Usiłuję wyjść z namiotu, ale jest zbyt szczelnie otoczony. Naraz daje się słyszeć czyjś stanowczy głos, dźwięk, którego wybawia mnie z opresji. Dzieciaki uciekają z piskiem, a na horyzoncie pojawia się wódz z wielką miotłą. Na mój widok pokazuje bezzębny uśmiech i przeprasza za zakłócanie spokoju. Dobrze mówi po angielsku. Ucinamy miłą pogawędkę. Jest zachwycony naszymi rowerami i z przejęciem opowiada o swoim. Pyta skąd jesteśmy?, a kiedy dowiaduje się, że z Polski, mówi z dumą: - Oooo! To świetnie, bo ja mam dużo znajomych w Kanadzie. 




Trzeba ruszyć do centrum po wodę i ziemniaki. Kupujemy wiadro gorących frytek, gdyż nigdzie nie udało nam się dostać surowych ziemniaków, ani też mniejszej ilości frytek. Za wiadro pobiera się tu kaucję, która jest zwracana po jego oddaniu. Ściemnia się. Mężczyźni wracają z połowów. Na brzegu licznie gromadzą się mieszkańcy i oglądają przywiezione ryby. Przyłączamy się do nich i dokonujemy zakupu dwóch okazów. Sołtys przynosi nam kulki z mąki kukurydzianej i życzy miłego wieczoru. Kolacja na plaży smakuje wyśmienicie i mimo faktu spożywania frytek prosto z aluminiowego wiadra, nie zamieniłabym jej na najbardziej ekskluzywną restaurację. Nie było dziś deszczu, a niebo skrzy się miliardami gwiazd. W Europie nie ma takiego nieboskłonu. Jakiś czas temu kupiliśmy własną lampę naftową, której wesoły ogieniek kopci i potęguje niebywały nastrój afrykańskiej nocy. Czuję się jak dawny odkrywca nieznanych lądów. Dla takiej chwili warto było dostać się tu, choćby na piechotę! Jak zwykle w takich sytuacjach powraca pytanie, czy życie chwilą ma sens? Moi rówieśnicy w kraju z każdym kolejnym dniem czegoś się dorabiają. Ja dorabiam się jedynie niezapomnianych wspomnień i silnych łydek.