Na niewielkim odcinku drogi z Kazungula do Kasane na granicy z Zambią mijamy stada słoni i pawianów. Słonie urzekają mnie swoją potęgą i spokojem, a pawiany rozbawiają do łez. Na jedne i drugie można patrzeć godzinami, ale w zupełnie innym charakterze. Obserwacja słoni to udział w jakimś cudownym spektaklu teatralnym, na którym widz ukradkiem ociera łzy wzruszenia. Pawiany zaś, to solidna dawka rozrywki - niczym kabaret w najlepszym wydaniu. Zatrzymujemy się pod rozłożystym baobabem i obserwujemy. Mogłabym tak trwać do wieczora, ale mam nadzieję na nocleg na obrzeżach parku narodowego Chobe, który słynie ze swej wspaniałej fauny i flory. Do rezerwatu jest już blisko, więc stąd zapewne obecność słoni na drodze. Pawiany można spotkać dużo częściej.
Park Narodowy Chobe jest pierwszym parkiem Botswany ustanowionym w 1960 roku, jest też obok Central Kalahari Game Reserve i Gemsbok National Park – jednym z największych obszarów chronionych w Botswanie. Dolina rzeki Chobe zajmująca północną część parku pokryta jest lasami będącymi schronieniem dla największej w Botswanie populacji słoni. Rzeka Chobe jest - zwłaszcza w porze suchej od maja do października – głównym wodopojem dla wielkich afrykańskich zwierząt. Zachodnią część parku – 50 km od wejścia Mababe – stanowi Savuti Marsh – obszar dziesięciu i pół tysiąca kilometrów kwadratowych, relikt po dużym jeziorze, którego wody zostały wchłonięte przez ruchy tektoniczne. Obecnie Marsh jest zasilany przez kanał Savuti, który przez długie okresy pozostaje suchy.
Udaje nam się rozbić namiot tuż nad rzeką Chobe, już na terenie rezerwatu, ale na specjalnie wyznaczonym obozowisku. Po campingu biegają bandy guźców, które „polują” na resztki pożywienia pozostawione przez turystów. Nie tylko na resztki, jak się okazuje, bo wystarczyła chwila nieuwagi, by wyniosły z namiotu bochenek chleba. Do tej pory byłam przyzwyczajona, że to pawiany grzebią w prywatnych rzeczach, ale żeby guźce?! W rzece „chlupią się” hipopotamy. Słychać pomrukiwania i ryki. Krajobraz zapiera dech w piersiach. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
Obozowisko ma wszelkie wygody, których potrzebuje strudzony turysta na swym afrykańskim szlaku. Jest miejsce do prania i mycia naczyń. Mogę do woli parzyć herbatę i to nie czekając na ulewę! Robię, zatem sześć kursów z menażką po wodę. Przy siódmym, jedna z pracownic parku informuje lojalnie, że woda z kranu nie nadaje się do spożywania, gdyż pochodzi prosto z rzeki, a punkt czerpania wody pitnej znajduje się przy bramie. Mimo pochłonięcia kilku kubków herbaty zaparzonej na bazie rzecznej wody, nie odnotowujemy żadnych dolegliwości żołądkowych. A walory smakowe? No cóż, nad nimi nie zwykłam się tu zastanawiać.
Przystosowując się powoli do afrykańskiej rzeczywistości coraz rzadziej musimy odwiedzać sklepy spożywcze. W zupełności zaczynają nam wystarczać lokalne targowiska. W Kasane na jednym z nich kupuję dwie świeże ryby. Trzecią dostaję w prezencie. Teraz nie pozostaje nic innego, jak lecieć do szmacianego domu, aby dalej delektować się widokami nad rzeką Chobe. Pod czujnym okiem guźców, patroszymy ryby przed namiotem. Kuchnia po dostawie paliwa, rozgrzewa się do czerwoności. Prawdziwa uczta dla ciała i ducha. Jak zawsze w takich okolicznościach nachodzą mnie myśli nad sensem gromadzenia przedmiotów, mimo iż w Polsce nie należę do minimalistek. Po co mam w domu te wszystkie garnki, talerze, kubki, sterty sztućców, a co za tym idzie szafki, szuflady, półki, schowki? Przecież do pełni szczęścia starcza prymitywny kocher na gazolinę, menażka, blaszany kubek. Dochodzę do przeświadczenia, że w życiu nie potrzebna jest człowiekowi materia lecz „duch” , wolność i swoista magia każdej najkrótszej nawet chwili. Teraz mojego obitego i podrapanego kubka nie zamieniłabym na najbardziej wykwintną filiżankę z porcelany.