sobota, 9 marca 2013

Zambijskie dzieci

Z dziennika po Afryce.
Zambia - cz. 4

Livingstone. Grudniowa sobota. Cztery dni do Bożego Narodzenia.
  
Jest w Afryce kilka miejsc, których sama nazwa wywołuje moje wzruszenie. Są to zakątki znane mi z książek pisanych ręką wielkich podróżników, których czytanie zawsze wywoływało wypieki na policzkach i podsycało wyobraźnię. Zmierzając do Livingstone – miasta nazwanego na część Dawida Livingston’a – brytyjskiego odkrywcy tego miejsca, nie czuję głodu, mimo iż nie jedliśmy śniadania. We wiosce, ani na trasie nie było żadnego sklepu, ani nawet straganu, gdzie moglibyśmy kupić coś na poranny posiłek. Konsumpcja suszonego na słońcu mięsa, jakim częstowano nas we wiosce Lozy, przerosła możliwości trawienne nas obojga. Może gdyby nie te przepisy na przyrządzanie hipopotamów…

Livingstone okazuje się sporym prowincjonalnym miasteczkiem pamiętającym czasy brytyjskiej kolonizacji. Jest kilka banków, kantorów, wypchane po brzegi sklepiki Hindusów, poczta, szkoła, szpital i supermarket. Jest nawet namiastka prawdziwego fast-foodu! Wszystko to, a więc i całe życie miasteczka koncentruje się wzdłuż głównej ulicy Mosi-oa-Tunya. Ruch samochodowy spory. Modele raczej wiekowe, ale poruszane silnikiem mechanicznym. Zniknęły pojazdy „handmade”, który towarzyszyły krajobrazowi miast botswańskich. Były to tyły samochodów transportowych odcięte od szoferki, które z dwoma kołami i przyspawaną ramą sprawdzały się, jako ryksze napędzane przez parę wołów lub osłów. Marki dowolne. Trafiały się Nissany, Mishubishi, lecz najczęściej widywaliśmy Toyoty.

Mosi-oa-Tunya Road jest gwarna i ruchliwa. Jak nigdzie indziej widać tu też nędzę, głód i tragiczne położenie bezdomnych afrykańskich sierot. W Afryce Południowej, Namibii czy Botswanie nie spotkaliśmy się z tym problemem. Zambia jest pierwszym krajem na naszej trasie, gdzie dzieci, których rodzina wymarła na AIDS żyją na ulicy. Usiłują sprzedawać prezerwatywy, cukierki, gazety i papierosy na sztuki. Koczują grupkami, na kartonach i szmatach. Zaczepiają przechodniów nawołując do kupienia czegokolwiek. Ich nóżki pokryte są otwartymi ranami, które powstają po ugryzieniach insektów. Każde rozdrapane ugryzienie zwabia roje muszek. Żerując na brudnej ranie doprowadzają one do jej powiększania i gnicia. Niektóre z dzieci obwiązują większe rany woreczkami foliowymi, co na dłuższą metę pogarsza sprawę.  Jesteśmy zszokowani.