Dzień 132.
Szykując się do drogi wiem tylko tyle, że teren ma być górzysty. Tak mówią tubylcy. Wstajemy o świcie i po szybkim śniadaniu, ruszamy. Po godzinie jazdy pokonujemy trzeci tysiąc kilometrów przemierzony na rowerach.
W pierwszym etapie, droga jest prosta, a potem prowadzi przez malownicze góry, wzdłuż rzeki aż do mostu, który, jak informuje ustawiona przed nim tablica „w niedziele jest czynny przez cały dzień”. Mamy, zatem szczęście, bo gdybyśmy przejeżdżali tędy innego dnia, przyszłoby nam wpasowywać się w wątłe luki czasowe. Jak głosi, bowiem napis: “South-Rukurn Bridge close from Monady to Saturday from 7:30-10:30, 11:00-14:00, 14:30-17:30”.
Za mostem trasa odbiega od rzeki i zaczyna się ostro piąć. W kulminacyjnym punkcie można jednak podziwiać wspaniały widok na jezioro Niasa, co rekompensuje wszelki trud. Dalej, to już tylko zjazd w kierunku jeziora. Trzeba jednak pokonać kilka kilometrów wzdłuż skalnych ścian ustawionych tuż przy drodze, skąd chmara pawianów zrzuca kamienie. Co za wściekłe towarzystwo?! Nie chce mi się wierzyć, aby wredne małpy robiły to przypadkowo! Wyraźnie celują w nas i gapią się na efekt swoich poczynań. Kiedy jesteśmy już w bezpiecznej odległości odwracam się i pokazuję im język. Dziecinada, ale w ich bystrych oczach, wyraźnie widzę rozczarowanie, że nie udało im się trafić. To mi zakrawa na rasizm!
W końcu docieramy do Chitimby – celu dzisiejszej podróży. Prawdę mówiąc, gdyby nie spory szyld na jednym z budynków oznajmiający: Chitimba Post Office, nie zwróciłabym uwagi, że to już. Ogarnia mnie przygnębienie, bo to ostatnie dni w Malawi. Niebawem przekroczymy granicę z Tanzanią. Jak zawsze w takich chwilach, nurtuje mnie pytanie, czy dane mi będzie jeszcze kiedyś tu wrócić? Miejscowy camping obsługuje zorganizowane safari „białoskarpetkowców”, więc jest dość drogi. W tej sytuacji kręcimy się po miasteczku, w poszukiwaniu dogodnego miejsca na biwak, ale nic fajnego nie wpada nam w oko. W tej sytuacji postanawiamy jechać dalej.
Malawi. Chitimba – Chilumba
Zgodnie z zaleceniem jednego z tubylców skracamy nieco drogę, skręcając w polną dróżkę w miasteczku Uliwa. Pozwala nam to na szybsze dotarcie do portowej wioski Chilumba. W centrum, po obu stronach głównej ulicy dochodzącej do portu stoją cysterny czekające na przeładunek. Na zabudowę składa się ciąg sklepików, jadłodajni i budyneczków o najrozmaitszym przeznaczeniu. Wszystko jest jakieś malutkie, niziutkie i przywodzi na myśl miasteczko westernowe. Na końcu wsi, na skrawku maleńkiej plaży znajduje się rybne targowisko. Na ustawionych do góry dnem łódkach leżą łowione na bieżąco małe rybki. Po przeciwnej stronie mieści się targ warzywno-przemysłowy.
Kwaterujemy się w jednym z czterech hoteli, gdzie przydzielono nam pokój o szumnej nazwie „Special Room number 1”. Żaden on tam „special” nie jest i składa się z tak wielkiego łóżka, że drzwi wejściowe jedynie się uchylają. Można zapomnieć o wprowadzeniu rowerów, a i wchodzić trzeba gęsiego. Toaleta, tradycyjna, czyli wychodek w kukurydzianym polu i to o dość wymyślnej konstrukcji, która, jak poprzednio, zakłada otwory we wszystkich czterech ścianach, umiejscowione dokładnie na wysokości oczu człowieka załatwiającego swą potrzebę. Do tego nie zamykają się drzwi, a więc każde wyjście do ów przybytku kosztuje mnie sporą dawkę adrenaliny. Jedną ręką trzymam wejście, drugą zasłaniam otwory od strony hotelowego ganku, gdzie zawsze przesiaduje gromadka dzieci. W między czasie muszę odganiać insekty, które tłumnie koczują w takich miejscach i rozglądać się, czy ktoś nie nadciąga. Kabina prysznicowa stoi tuż obok i jest tak niska, że kiedy stoję wystaje mi głowa. Mam bynajmniej pole do obserwacji! Hotel nie dysponuje restauracją, więc żywimy się dwa domy dalej. Tu pod słomianą wiatą serwują smaczne posiłki w postaci ryżu, kaszy, ryb i liści dyni.
Szybko rozchodzi się wieść o naszym pobycie we wiosce. Dzieci po powrocie ze szkoły odwiedzają nas licznie na ganku special room'u. Wszyscy chcą dotknąć rowerów. Kupuję na targu duży zeszyt i urządzam zajęcia z origami. Z każdą chwilą powiększa się liczba „kursantów”, którą rozprasza ostatecznie wieczorna ulewa.
Chilumba – Karonga
Oznaczona na mapie asfaltówka okazuje się drogą w budowie, tak więc cała trasa wiedzie przez mniejsze lub większe rozkopy. Do tego słońce mocno przypieka, a ciężarówki wywożące piach z budowy wzniecają takie tumany kurzu, że przez większą cześć przejazdu nie sposób dostrzec żadnego krajobrazu. Jako, że woda w Czilumbie ze względu na swą bogatą zawartość niezidentyfikowanych paprochów, nie nadawała się do spożycia nawet po przegotowaniu, nie zabraliśmy zapasu herbaty miętowej, która doskonale gasi pragnienie podczas drogi. Potworną suchość w ustach potęgowaną pyłem i kurzem, gasimy podczas postojów w przydrożnych Grocery, gdzie wypijamy niezliczoną ilość rozmaitych, mniej lub bardziej nagrzanych słońcem cieczy. Nie wnikam czy to soki, czy zabarwiona woda. W tej chwili jest mi to zupełnie obojętne.
Do Karongi docieramy dopiero o 16:00. Rozbijamy namiot 5 km od centrum, na przytulnym kempingu oddzielonym od jeziora szerokim pasem łąki. Udajemy się na poszukiwanie paliwa do kochera, które kończy się jednak fiaskiem. Na jednej ze stacji sympatyczny mechanik w biało-czerwonych skarpetkach, oznajmia bowiem, iż „dostawa będzie w przyszłym tygodniu”, a na drugiej mówią nam, że „paliwo jest, owszem, ale do stacji dowiozą je jutro po południu.” W tej sytuacji trzeba zadowolić się ogniskiem na plaży, by upiec ziemniaki. Mamy też pomidory i ananasy.
Rano ruszamy w stronę Tanzanii. Od granicy dzieli nas 80 km. Wydajemy ostatnie malawijskie pieniądze. 360 KW inwestujemy w moskitierę i pyszne drożdżowe racuchy, jakie smażą się przy drodze w jednej z wiosek.
Trasa wiedzie dobrą asfaltową drogą, po dość równym terenie, mimo iż otaczający nas krajobraz z minuty na minutę staje się coraz bardziej górzysty.
Dojeżdżamy do szlabanu, który nieodwołalnie sygnalizuje, że opuszczamy terytorium Malawi.