czwartek, 21 marca 2013

Operacja SIKU


Dzień 132

Malawi

Rumphi – Czitimba (93,71 km – 5,5 godz.)

Szykując się do drogi wiemy tylko tyle, że teren ma być górzysty. Tak mówią tubylcy. Wstajemy o świcie i po szybkim śniadaniu, ruszamy. Po godzinie jazdy świętujemy przekroczenie trzeciego tysiąca kilometrów pokonanych na rowerach.

W pierwszym etapie, droga jest prosta, a potem prowadzi przez malownicze góry, wzdłuż rzeki aż do mostu, który, jak informuje ustawiona przed nim tablica „w niedziele jest czynny przez cały dzień”. Mamy, zatem szczęście, bo gdybyśmy przejeżdżali tędy innego dnia, przyszłoby nam wpasowywać się w wątłe luki czasowe. Jak głosi, bowiem napis: “South-Rukurn Bridge close from Monady do Saturday from 7:30-10:30, 11:00-14:00, 14:30-17:30”.
Za mostem trasa odbiega od rzeki i zaczyna się ostro piąć. W kulminacyjnym punkcie można jednak podziwiać wspaniały widok na jezioro Niasa, co rekompensuje nam wszelki trud. Dalej, to już tylko zjazd w kierunku jeziora. Trzeba jednak pokonać kilka kilometrów wzdłuż skalnych ścian ustawionych tuż przy drodze, skąd chmara pawianów zrzuca kamienie. Co za wściekłe towarzystwo?! Nie chce mi się wierzyć, aby wredne małpy robiły to przypadkowo! Wyraźnie celują w nas i gapią się na efekt swoich poczynań. Kiedy jesteśmy już w bezpiecznej odległości odwracam się i wygrażam im pięścią. W ich bystrych oczkach, wyraźnie widzę rozczarowanie. To mi zakrawa na rasizm!

W końcu docieramy do Czitimby – celu dzisiejszej podróży. Prawdę mówiąc, gdyby nie spory szyld na jednym z budynków oznajmiający: Chitimba Post Office, nie zwrócilibyśmy uwagi, że to już. Ogarnia mnie przygnębienie, bo to ostatnie dni w Malawi. Niebawem przekroczymy granicę z Tanzanią. Jak zawsze w takich chwilach, nurtuje mnie pytanie, czy dane mi będzie jeszcze kiedyś tu wrócić?
Miejscowy kamping obsługuje zorganizowane safari „białoskarpetkowców”, więc jest dość drogi. W tej sytuacji kręcimy się po miasteczku, w poszukiwaniu dogodnego miejsca na biwak, ale nic fajnego nie wpada nam w oko. W tej sytuacji postanawiamy jechać dalej.

Czitimba – Czilumba 27 km – 1,58 godz.

Zgodnie z zaleceniem jednego z tubylców skracamy nieco drogę, skręcając w polną dróżkę w miasteczku Uliwa. Pozwala nam to szybsze dotarcie do portowej wioski Czilumba. W centrum, po obu stronach głównej ulicy dochodzącej do portu stoją cysterny czekające na przeładunek. Na zabudowę składa się ciąg sklepików, jadłodajni i budyneczków o najrozmaitszym przeznaczeniu. Wszystko jest jakieś malutkie, niziutkie i przywodzi na myśl miasteczko westernowe. Na końcu wsi, na skrawku maleńkiej plaży znajduje się rybne targowisko. Na ustawionych do góry dnem łódkach leżą łowione na bieżąco małe rybki. Po przeciwnej stronie mieści się targ warzywno-przemysłowy.



Kwaterujemy się w jednym z czterech hoteli, gdzie przydzielają nam pokój o szumnej nazwie „Special Room number 1”. Żaden on tam „special” nie jest i składa się z tak wielkiego łóżka, że nie idzie otworzyć drzwi. Można zapomnieć o wprowadzeniu rowerów, a i wchodzić trzeba gęsiego. Toaleta, tradycyjna, czyli wychodek w kukurydzianym polu i to o dość wymyślnej konstrukcji, która zakłada otwory we wszystkich czterech ścianach, umiejscowione dokładnie na wysokości oczu człowieka załatwiającego swą potrzebę. Do tego nie zamykają się drzwi! A więc każda „operacja siku” kosztuje mnie sporą dawkę adrenaliny. Jedną ręką trzymam wejście, drugą zasłaniam otwory od strony hotelowego ganku, gdzie zawsze przesiaduje gromadka dzieci. W między czasie muszę odganiać insekty, które tłumnie koczują w takich miejscach i rozglądać się, czy ktoś nie nadciąga. Kabina prysznicowa stoi tuż obok i jest tak niska, że kiedy stoję wystaje mi głowa. Mam bynajmniej pole do obserwacji!
Nasz hotel nie dysponuje restauracją, więc żywimy się dwa domy dalej. Tu pod słomianą wiatą serwują smaczne posiłki w postaci ryżu, kaszy, ryb i liści dyni.
Szybko rozchodzi się wieść o naszym pobycie we wiosce. Dzieci po powrocie ze szkoły odwiedzają nas licznie na ganku naszego special room’u. Wszyscy chcą dotknąć rowerów. Kupujemy na targu duży zeszyt i urządzamy zajęcia z origami. Z każdą chwilą powiększa się liczba „kursantów”, którą rozprasza ostatecznie wieczorna ulewa.