niedziela, 17 marca 2013

Malawi. Rumphi – Kazuni. Rezerwat Vwaza Marsh



Dzień 130. Malawi. Rumphi Kazuni

Wstaję daleko przed świtem. Postanawiam sprawdzić, czy nie dałoby rady okroić mojego ekwipunku, bo rower zrobił się stanowczo za ciężki.

Opróżniam sakwę z rzeczy osobistych. Ta podróż najwyraźniej uczy mnie minimalizmu! Razem z tym, co mam na sobie, dysponuję: dwiema podkoszulkami, jedną parą spodni krótkich, jedną długich, parą sandałów, parą zamszowych butów za kostkę do ubrania w zetknięciu z pustynią lub dżunglą, jeden polar, dwa komplety bielizny, czapka od słońca, kurtka przeciwdeszczowa, szczotka do zębów, śpiwór, aluminiowa menażka i kubek oraz łyżka z widelcem złączone trzonkami. Ach, ile razy marzy mi się ich wyjęcie w przydrożnych jadłodajniach! Nie czynię tego jednak przez wzgląd na szacunek do lokalnego zwyczaju jadania łapskami. Po wizji lokalnej, z przykrością stwierdzam, iż nie da się ograniczyć ilości mojego bagażu.

Dziś jest dzień, w którym wyruszamy do rezerwatu Vwaza jedynego w Malawi, jaki dopuszcza ruch bez samochodu. Jako, że przewodnik nie podaje zbyt szczegółowych informacji, do dyspozycji mamy schematyczny szkic trasy wyrysowany poprzedniego wieczoru przez Malawijczyka imieniem Saymon. Wiadomo tylko tyle, że najpierw musimy dojechać do wioski Kazuni. Droga polna, dziurawa i błotnista. Koła grzęzną i zapadają się w glinie. Chwilami trzeba prowadzić. Wolę nie patrzeć, jak wyglądają moje stopy! Błoto przylepione do skóry szybko zasycha i tworzy sztywną powłokę. Obrzydliwe uczucie! Po 11 km moim oczom ukazuje się drogowskaz upewniając nas, że jedziemy w dobrym kierunku. Teraz pozostaje jedynie pokonać odcinek z Kazuni do rezerwatu. Informacje, co do jego długości, jakie uzyskuję wśród tubylców, są dość rozbieżne. Jedni twierdzą, że to 15 km, inni, że 40. Rekordem jest dystans 65 km! Nie lubię jechać, gdy nie wiem, ile kilometrów mam do pokonania. Taki stan wyraźnie obniża moje tempo.

 


Ostatecznie po 35 km dojeżdżamy do rezerwatu Vwaza. Oferta noclegowa obejmuje luksusowe chatki przystosowane do potrzeb dochodowych safari oraz spartańskie miejsca kempingowe. Poprzestajemy oczywiście na własnym namiocie, który rozbijamy w wyznaczonym miejscu tuż nad przepięknym jeziorem Kazuni.



Pośrodku zbiornika widać wystające z wody błyszczące głowy hipopotamów. Ukryta w gęstwinie delektuję się widokami afrykańskiej przyrody. Ciszę wypełnioną brzęczeniem owadów zakłócają hipopotamie ryki i pląsy. Znudzone całodziennym wylegiwaniem, najwyraźniej postanawiają dostarczyć swym ciężkim cielskom odrobiny ruchu. To, dla odmiany odstrasza stada długonogich czapli, które przerywając ucztę w płytkich wodach wybrzeża, uciekają na korony pobliskich drzew. Po krótkim czasie jednak wracają i tak na okrągło. Promienie zachodzącego słońca rozświetlają taflę jeziora czerwonym blaskiem. Jestem oczarowana. Cała okolica, jak zaczarowana, zmienia się w wielki podniebny amfiteatr. Rozbrzmiewają pierwsze dźwięki afrykańskiej nocy. Oprócz przedstawicieli afrykańskiej fauny, jesteśmy jedynymi żywymi istotami w tym miejscu. Obsługa campingu najwyraźniej skończyła pracę. Jest miło. Na kuchence gotuje się fasola. Lampę naftową zawieszamy nad drzewie, przez co chmary owadów zamiast przy nas, gromadzą się przy niej.

O zmroku czuję się, jak na koncercie. Wraz z zapaleniem tysiąca gwiezdnych reflektorów, rozbrzmiewa muzyka cykad, przerywana solowymi występami hipopotamów. Tej chwili nie zapomnę do końca życia. W ogóle, całej tej podróży nie zapomnę do końca życia. Czy wybrałabym się na nią wiedząc, jak ciężko będzie pokonywać te niezliczone dzikie bezdroża? Jak monotonna dieta mnie czeka? Ile wyrzeczeń? Oczywiście, że tak. Pięć razy TAK!  Bez zmrużenia oka.