niedziela, 17 marca 2013

Vwaza


Z Dziennika z podróży po Afryce.

Dzień 130.

Malawi - cz.12

Rumphi – Kazuni


Wstaję daleko przed świtem. Krzysiek już nie śpi. Łata dętki przed namiotem.
Postanawiam sprawdzić, czy nie dałoby rady okroić mojego ekwipunku, bo rower zrobił się stanowczo za ciężki. Wspominałam, że od kilku dni jedzie z nami uroczy hipopotam z czerwonego drewna?
Sprzedawca w postaci dziwacznie ubranego siwego Afrykańczyka w dużych przeciwsłonecznych okularach, wypatrzył nas podczas posiłku w jednej z jadłodajni. Jego nonszalancki ubiór, jak i cała postura przywodziła na myśl szamana i wielkiej muchy w jednym. Bez słowa postawił przed nami różową torbę z ortalionu, którą wypełniała sterta czerwonych figurek z drzewa manganowego. Po krótkiej autoprezentacji, zaczął snuć ciekawe opowieści o przyniesionych figurkach. Z każdym z drewnianych zwierzątek wiązała się inna historia, której celem było zapewne, chwycenie za serce potencjalnych klientów. Opowiastki były jednak tak barwne i przekonywujące, iż chciało się ich słuchać z otwartymi ustami. W tym ostatnim przeszkadzała nam jedynie kasza. Między talerzami wyrosła w końcu pokaźna figurka hipopotama.
- Wiąże się z nią z taka oto legenda: – zaczął nasz rozmówca.
- Kiedy Bóg stworzył już wszystkie zwierzęta, pozostały mu cztery nie pasujące do niczego, krótkie nóżki, ciężki, tłusty tułów, maleńkie uszka, para równie maleńkich oczu, krótki ogonek oraz wielka niekształtna głowa. Szkoda było Panu Bogu zmarnować tyle gotowych już części, więc zdecydował się ulepić z nich ostatnie zwierzę.
No i jak było oprzeć się pękatej figurce tłuściutkiego hipcia? Za zakupem przemawiała jeszcze jego głupia mina z maślanymi oczkami.


Opróżniam sakwę z rzeczy osobistych. Ta podróż najwyraźniej uczy mnie minimalizmu! Razem z tym, co mam na sobie dysponuję: dwiema podkoszulki, jedną parą spodni krótkich, jedną długich, parą sandałów, parą zamszowych butów za kostkę do ubrania w zetknięciu z pustynią lub dżunglą, jeden polar, dwa komplety bielizny, czapka od słońca, kurtka przeciwdeszczowa, szczotka do zębów, śpiwór, aluminiowa menażka i kubek oraz łyżka z widelcem złączone trzonkami. Ach, ile razy marzy mi się ich wyjęcie w przydrożnych jadłodajniach! Nie czynię tego jednak przez wzgląd na szacunek do lokalnego zwyczaju jadania łapskami.
Widelec świetnie sprawdza się za to w roli… grzebienia! Nie żeby moja fryzura wymagała codziennego czesania! Raz na jakiś czas potrzebuje jednak strzyżenia, co z dużą zręcznością jest w stanie uczynić Krzysiek i to właśnie z użyciem widelca oraz mini nożyczek.

Po wizji lokalnej, z przykrością stwierdzam, iż nie da się ograniczyć ilości mojego bagażu.

Dziś jest dzień, w którym wyruszamy do rezerwatu Vwaza – jedynego w Malawi, jaki dopuszcza ruch bezsamochodowy. Jako, że przewodnik nie podaje zbyt szczegółowych informacji, do dyspozycji mamy schematyczny szkic trasy wyrysowany poprzedniego wieczoru przez Malawijczyka imieniem Saymon. Wiemy tylko tyle, że najpierw musimy dojechać do wioski Kazuni.
Droga polna, dziurawa i błotnista. Koła grzęzną i zapadają się w glinie. Chwilami trzeba prowadzić. Wolę nie patrzeć, jak wyglądają moje stopy! Błoto przylepione do skóry szybko zasycha i tworzy sztywną powłokę. Obrzydliwe uczucie!
Po 11 km naszym oczom ukazuje się drogowskaz upewniający nas, że jedziemy w dobrym kierunku. Teraz pozostaje jedynie pokonać odcinek z Kazuni do rezerwatu. Informacje, co do jego długości, jakie uzyskujemy wśród tubylców, są dość rozbieżne. Jedni twierdzą, że to 15 km, inni, że 40. Rekordem jest dystans 65 km!
Nie lubię jechać, gdy nie wiem, ile kilometrów mam do pokonania. Taki stan wyraźnie obniża moje tempo.
Ostatecznie po 35 km dojeżdżamy do rezerwatu Vwaza. Oferta noclegowa obejmuje luksusowe chatki przystosowane do potrzeb dochodowych safari oraz spartańskie miejsca kampingowe. Poprzestajemy oczywiście na własnym namiocie, który rozbijamy w szczerym buszu, tuż nad przepięknym jeziorem Kazuni.
Pośrodku zbiornika widać wystające z wody błyszczące głowy hipopotamów. Ukryci w gęstwinie delektujemy się widokami afrykańskiej przyrody. Ciszę wypełnioną bzyczeniem owadów zakłócają hipopotamie ryki i pląsy. Znudzone całodziennym wylegiwaniem, najwyraźniej postanawiają dostarczyć swym ciężkim cielskom odrobiny ruchu. To, dla odmiany odstrasza stada długonogich czapli, które przerywając ucztę w płytkich wodach wybrzeża, uciekają na korony pobliskich drzew. Po krótkim czasie jednak wracają i tak na okrągło.

Promienie zachodzącego słońca rozświetlają taflę jeziora czerwonym blaskiem. Jesteśmy oczarowani. Cała okolica, jak zaczarowana, zmienia się w wielki podniebny amfiteatr. Rozbrzmiewają pierwsze dźwięki afrykańskiej nocy. Oprócz przedstawicieli afrykańskiej fauny, jesteśmy jedynymi żywymi istotami w tym miejscu. Obsługa kampingu najwyraźniej skończyła pracę.
Jest miło. Na kuchence gotuje się fasola. Lampę naftową zawieszamy nad drzewie, przez co chmary owadów zamiast przy nas, gromadzą się przy niej.
O zmroku czuję się, jak na koncercie. Wraz z zapaleniem tysiąca gwiezdnych reflektorów, natura raczy nas występami cykad, który przygrywają solowym występom hipopotamów.
Tej chwili nie zapomnę do końca życia.