Z Dziennika z podróży po Afryce.
Dzień
130.
Malawi - cz.12
Rumphi
– Kazuni
Wstaję
daleko przed świtem. Krzysiek już nie śpi. Łata dętki przed namiotem.
Postanawiam
sprawdzić, czy nie dałoby rady okroić mojego ekwipunku, bo rower zrobił się
stanowczo za ciężki. Wspominałam, że od kilku dni jedzie z nami uroczy
hipopotam z czerwonego drewna?
Sprzedawca
w postaci dziwacznie ubranego siwego Afrykańczyka w dużych przeciwsłonecznych
okularach, wypatrzył nas podczas posiłku w jednej z jadłodajni. Jego
nonszalancki ubiór, jak i cała postura przywodziła na myśl szamana i wielkiej
muchy w jednym. Bez słowa postawił przed nami różową torbę z ortalionu, którą
wypełniała sterta czerwonych figurek z drzewa manganowego. Po krótkiej
autoprezentacji, zaczął snuć ciekawe opowieści o przyniesionych figurkach. Z
każdym z drewnianych zwierzątek wiązała się inna historia, której celem było
zapewne, chwycenie za serce potencjalnych klientów. Opowiastki były jednak tak
barwne i przekonywujące, iż chciało się ich słuchać z otwartymi ustami. W tym
ostatnim przeszkadzała nam jedynie kasza. Między talerzami wyrosła w końcu
pokaźna figurka hipopotama.
- Wiąże
się z nią z taka oto legenda: – zaczął nasz rozmówca.
- Kiedy
Bóg stworzył już wszystkie zwierzęta, pozostały mu cztery nie pasujące do
niczego, krótkie nóżki, ciężki, tłusty tułów, maleńkie uszka, para równie
maleńkich oczu, krótki ogonek oraz wielka niekształtna głowa. Szkoda było Panu
Bogu zmarnować tyle gotowych już części, więc zdecydował się ulepić z nich
ostatnie zwierzę.
No i
jak było oprzeć się pękatej figurce tłuściutkiego hipcia? Za zakupem
przemawiała jeszcze jego głupia mina z maślanymi oczkami.
Opróżniam
sakwę z rzeczy osobistych. Ta podróż najwyraźniej uczy mnie minimalizmu! Razem
z tym, co mam na sobie dysponuję: dwiema podkoszulki, jedną parą spodni
krótkich, jedną długich, parą sandałów, parą zamszowych butów za kostkę do
ubrania w zetknięciu z pustynią lub dżunglą, jeden polar, dwa komplety
bielizny, czapka od słońca, kurtka przeciwdeszczowa, szczotka do zębów, śpiwór,
aluminiowa menażka i kubek oraz łyżka z widelcem złączone trzonkami. Ach, ile
razy marzy mi się ich wyjęcie w przydrożnych jadłodajniach! Nie czynię tego
jednak przez wzgląd na szacunek do lokalnego zwyczaju jadania łapskami.
Widelec
świetnie sprawdza się za to w roli… grzebienia! Nie żeby moja fryzura wymagała
codziennego czesania! Raz na jakiś czas potrzebuje jednak strzyżenia, co z dużą
zręcznością jest w stanie uczynić Krzysiek i to właśnie z użyciem widelca oraz
mini nożyczek.
Po
wizji lokalnej, z przykrością stwierdzam, iż nie da się ograniczyć ilości
mojego bagażu.
Dziś
jest dzień, w którym wyruszamy do rezerwatu Vwaza – jedynego w Malawi, jaki
dopuszcza ruch bezsamochodowy. Jako, że przewodnik nie podaje zbyt
szczegółowych informacji, do dyspozycji mamy schematyczny szkic trasy
wyrysowany poprzedniego wieczoru przez Malawijczyka imieniem Saymon. Wiemy
tylko tyle, że najpierw musimy dojechać do wioski Kazuni.
Droga
polna, dziurawa i błotnista. Koła grzęzną i zapadają się w glinie. Chwilami
trzeba prowadzić. Wolę nie patrzeć, jak wyglądają moje stopy! Błoto przylepione
do skóry szybko zasycha i tworzy sztywną powłokę. Obrzydliwe uczucie!
Po 11
km naszym oczom ukazuje się drogowskaz upewniający nas, że jedziemy w dobrym
kierunku. Teraz pozostaje jedynie pokonać odcinek z Kazuni do rezerwatu.
Informacje, co do jego długości, jakie uzyskujemy wśród tubylców, są dość
rozbieżne. Jedni twierdzą, że to 15 km, inni, że 40. Rekordem jest dystans 65
km!
Nie
lubię jechać, gdy nie wiem, ile kilometrów mam do pokonania. Taki stan wyraźnie
obniża moje tempo.
Ostatecznie
po 35 km dojeżdżamy do rezerwatu Vwaza. Oferta noclegowa obejmuje luksusowe
chatki przystosowane do potrzeb dochodowych safari oraz spartańskie miejsca
kampingowe. Poprzestajemy oczywiście na własnym namiocie, który rozbijamy w
szczerym buszu, tuż nad przepięknym jeziorem Kazuni.
Pośrodku
zbiornika widać wystające z wody błyszczące głowy hipopotamów. Ukryci w gęstwinie
delektujemy się widokami afrykańskiej przyrody. Ciszę wypełnioną bzyczeniem
owadów zakłócają hipopotamie ryki i pląsy. Znudzone całodziennym wylegiwaniem,
najwyraźniej postanawiają dostarczyć swym ciężkim cielskom odrobiny ruchu. To,
dla odmiany odstrasza stada długonogich czapli, które przerywając ucztę w
płytkich wodach wybrzeża, uciekają na korony pobliskich drzew. Po krótkim
czasie jednak wracają i tak na okrągło.
Promienie
zachodzącego słońca rozświetlają taflę jeziora czerwonym blaskiem. Jesteśmy
oczarowani. Cała okolica, jak zaczarowana, zmienia się w wielki podniebny
amfiteatr. Rozbrzmiewają pierwsze dźwięki afrykańskiej nocy. Oprócz
przedstawicieli afrykańskiej fauny, jesteśmy jedynymi żywymi istotami w tym
miejscu. Obsługa kampingu najwyraźniej skończyła pracę.
Jest
miło. Na kuchence gotuje się fasola. Lampę naftową zawieszamy nad drzewie,
przez co chmary owadów zamiast przy nas, gromadzą się przy niej.
O
zmroku czuję się, jak na koncercie. Wraz z zapaleniem tysiąca gwiezdnych
reflektorów, natura raczy nas występami cykad, który przygrywają solowym
występom hipopotamów.
Tej
chwili nie zapomnę do końca życia.