niedziela, 10 marca 2013

Malawi. Sani Village. 118 dzień podróży. Styczeń.



Większość część dnia zajmuje mi obserwacja pracy rybaków i ich żon, których życie skupia się nad wodami jeziora. Małe łódeczki wywożą sieci na głęboką wodę, by przez kolejne godziny kilkunastu mężczyzn ustawionych w rzędzie jeden za drugim, przyciągało je mozolnie do brzegu. Całemu zajściu, które na pierwszy rzut oka wygląda jak zawody w przeciąganiu liny, towarzyszą głośne rozmowy, wzajemne upomnienia i nawoływania. W tym samym czasie kobiety i dziewczynki również łowią ryby, tyle że w swoim gronie i za pomocą odrębnych sieci. Grupkami brodzą nieopodal brzegu, przeciągając zwoje sieci z jednego miejsca w drugie. Podziwiam ich wprawę i zręczność. Zazdroszczę im poczucia jedności.

Efekty połowów są różne. Czasami trafia się wielka ryba, ale przeważnie maleńkie rybki. Te ostatnie lądują potem na słońcu, by przejść proces suszenia. Czasami zamiast na słońce trafiają na głęboki olej stanowiąc lokalny przysmak. Miejscowy sklepik oferuje szeroką gamę papierosów i mydeł. O artykułach spożywczych można zapomnieć. Znowu zanosi się na kukurydzę i ziemniaki! Wybieramy się na spacer po okolicy. Poznajemy trzeciego, jak nam się przedstawia, wodza wioski imieniem Czambo. Jest młody i wystrojony w białe adidasy i czapkę z daszkiem. Bardziej przywodzi mi na myśl gracza w drużynie koszykarskiej, niż wodza wioseczki w samym sercu Afryki, ale jest bardzo uprzejmy. Zresztą większość spotykanych na trasie ludzi okazuje się niezwykle pomocna i serdeczna.

Czambo zaprasza nas na ganek swojej chaty i udziela podstaw języka Cziczewa. Języki się plączą, ale jest wesoło. Potem przychodzi czas na lekcję gry w Bau. Bau to drewniana deska z wydrążonymi trzydziestoma dwoma otworami. Do gry używamy sześćdziesięciu czterech ziaren fasoli, które przerzucamy z otworu do otworu według określonych zasad. Gra wciąga nas do tego stopnia, że spędzamy nad nią większą część popołudnia. Gramy na zmianę z wodzem, jego liczną rodziną i między sobą. Po kilkunastu partiach wiem, że nie opuszczę Malawi, nim nie kupię takiej dechy na własność. To nic, że jesteśmy ograniczeni, co do wożenia bagażu. Kupię Bau, nawet jakbym miała przewozić je kosztem i tak już szczątkowych rzeczy osobistych! Zresztą nasze rowery od dawna już wyglądają niczym objuczone wielbłądy. Zakupione tu i ówdzie pamiątki z podróży nie mieszczą się w sakwach, dlatego przywiązujemy je na zewnątrz. Najmniej wygodne do przewożenia okazują się trzy samochody terenowe z trzciny, jakim niedawno nie zdołałąm się oprzeć.


Chata Czamba leży wśród gęstwiny palm. Po drodze mijamy małe słomiane obejścia, przy których toczy się codzienne życie ich mieszkańców. O zachodzie słońca wioska jest pełna ludzi. Na nasz widok starsi mężczyźni przerywają swe partyjki Bau, by w bezzębnym uśmiechu pozdrowić nas malawijskim: - Mulibwandżi?, na co odpowiadam wyuczonym: - Tilibłino!

Przed większością chat tlą się ogniska, przy których owinięte kolorowymi tkaninami kobiety przyrządzają wieczorny posiłek. Przy jednym z gospodarstw dwie młode dziewczyny zajęte są ucieraniem kasawy. Tłuczona w wielkim drewnianym moździerzu, przybiera ona postać tradycyjnej malawijskiej mąki. Po jakimś czasie przyłącza się do nas grupka rozkrzyczanych brzdąców. Przez chwilę toczą między sobą spór zakończony powtórzoną czterokrotnie wyliczanką. W ten sposób los wyznacza czwórkę dumnych przedstawicieli, którzy w jednej sekundzie wciskają w nasze dłonie cieplutkie, lepki łapki, by przez resztę drogi nie odstąpić nas ani na krok.

Przy domu Czamba wita nas drobna niska kobieta z tysiącem cienkich warkoczyków upiętych w tyle głowy. Jest to żona gospodarza oraz matka piątki ich dzieci. Po długich powitaniach kudłate urwisy Czamba siłą wyciągają nam dłoni rączki przybyłych z nami dzieci i same zajmują ich miejsca. Podczas oczekiwania na kolację zostajemy przedstawieni kilku starszym mężczyznom, którzy ze względu na swe liczne i dość skomplikowane imiona, są w stanie zapisać się w mojej pamięci, pod ogólną nazwą Starszyzny Wioski. Na kolację podano kaszę z manioku, sałatkę z gotowanych liści dyni i rybę przyrządzoną w pomidorach. Zgodnie z malawijskim zwyczajem jemy rękoma. Przed posiłkiem gospodyni podchodzi do zebranych z wodą w misce, w której należy obmyć palce. Brak sztućców najdotkliwiej odczuwam przy spożywaniu kaszy, którą należy formować w kulki. Radzę sobie fatalnie. Papka rozchodzi się między palcami i spada. Przy takim wieczorze, żadne usterki techniczne nie są jednak w stanie wyprowadzić mnie z równowagi. Chłonę magię miejsca i afrykańskiej nocy.

W momentach takich, jak ten jest wdzięczna Losowi za tu i teraz. Zastanawiam się czym zasłużyłam sobie na takie wyjątkowe chwile? Czasami obawiam się nawet, że otrzymuję coś na wyrost, za co kiedyś będę miała odpłacić.