Rano opuściliśmy Namibię, przekraczając granicę z Botswaną w Buitepos we wschodniej części kraju. Moją uwagę zwrócił brak płotów wzdłuż drogi, zabezpieczających dzikie zwierzęta przed wtargnięciem na jezdnię, które ciągnęły się kilometrami w Republice Południowej Afryki. Dopiero teraz nieograniczone niczym połacie równin naprawdę robią wrażenie. 90 % terytorium Botswany zajmuje sawanna. Występuje tu ponad 2500 gatunków roślin i ponad 650 gatunków drzew! Botswańska flora to cenne źródło pożywienia i lekarstwa dla tubylców. Kraj ten jest naturalnym rezerwatem dla większości afrykańskich zwierząt – lwów, słoni, żyraf, zebr, hipopotamów, hien, 22 gatunków antylop i ponad 590 gatunków ptaków! Zapowiada się imponująco.
Tymczasem i tak mozolną jazdę w upale, utrudnia wypasane na drodze bydło. Ruch samochodowy jest znikomy, a z pary rowerzystów żadna z krów czy byków nic sobie nie robi. Nie rozsuwają się, nie rozstępują, patrzą jedynie spod łba z nutą ironii na wielkim pysku. Chwilami wydaje mi się, że z politowaniem kiwają głowami. Ciekawe, co też sobie myślą?
Osady, jakie mijamy składają się z małych okrągłych chat pokrytych słomą. W miejscowości, w której decydujemy się na nocleg, na jedynej głównej ulicy jest bank, poczta, kilka sklepików i hotel. Przestrzeń między nimi wypełniają szczelnie szmaciane lub blaszane kramy z przedmiotami codziennego użytku. Na niewielkim placu, w którym ulica najwyraźniej się kończy zakurzoną przestrzeń dzielą dworzec autobusowy i targ spożywczy. Jest duszno i kolorowo. Duchotę potęgują spaliny autobusów. Nad nocleg w pokoju znów przedkładamy własny namiot, który pozwolono nam rozbić na hotelowym dziedzińcu. Jest miła trawa i drzewa dające cień. Korzystając z istnienia banku, wymieniamy czeki podróżne. Procedura nieco się przedłuża, gdyż pani w okienku przez cały czas dłubie w zębach krańcem plastikowej rurki.
Botswana bardzo mnie zauroczyła. Dopiero tutaj czuję się, jak w prawdziwej Czarnej Afryce. Namibia urzekająco piękna, ale pustynna, więc inny charakter krajobrazów, a Republika Południowej Afryki, to mimo wszystko kraj bardzo ucywilizowany.
Od czasu do czasu mijają nas pękające w szwach autobusy. Ludzie i inwentarz żywy wystają z okien. Na dachach zalegają hordy mebli, sprzętów AGD, pakunków i skrzyń. Afrykańczycy lubią podróżować z całym dobytkiem, więc widok aż tak mnie nie dziwi. Obawiam się jedynie, że na zakręcie coś się „obluzuje” i wpadnie prosto na nas. Do wszystkiego można się jednak przyzwyczaić. Skupiam się na krajobrazie sawanny. Nadal drogą podążają niekończące się stada bydła. Teraz doszły jeszcze poczciwe osły, które potrafią zatarasować cały przejazd, ale mają miły wyraz pysków. W ich pięknych oczach nie widać tej głupiej ironii, co u krów.
Wciąż grudzień. Maun. Delta Okawango. Botswana.
Maun leżące w Delcie Rzeki Okawango przywitało nas niewyobrażalną duchotą, spiekotą i jednocześnie bardzo wilgotnym powietrzem. Komary czają się w zakamarkach wiecznie zielonych roślin, by przy najmniejszej chwili nieuwagi przywrzeć do ludzkiego ciała.
Jest drogo. Sprawdza się opinia, że Botswana, to jeden z najdroższych krajów Afryki, ale zakupy trzeba zrobić. Poprzestajemy na napojach i pięciu kilogramach pomarańczy. Zamierzamy nocować na campingu Audi Camp, który według przewodnika leży 4 km od centrum Maun. W tym miejscu stoi jedynie drogowskaz, że do Audi Camp jeszcze sześć kilometrów.
Ostatecznie rozbijamy namiot za symbolicznego dolara amerykańskiego, nad rzeką Thamalakane, na podmokłych terenach należących do hotelu Sedia. Do dyspozycji mamy nawet łazienki, a camping wytyczają wspaniałe gigantyczne drzewa. Na penetrację Maun i okolicznych terenów w delcie Okawango przeznaczamy całe cztery dni. Roślinność Delty to zarówno trawy, krzewy, jak i piękne drzewa. Zachwycają mnie gigantyczne fikusy i oczywiście baobaby. Popularne są figowce, sycomory, papirusy i drzewa kiełbasiane czyli Kigelia Afrykańska, które dorastają do 18 metrów wysokości. Z wyżłobionych pni Kigelii ciosane są łodzie – mokoro. Mimo tak dużej różnorodności drzew, baobaby - w rodzimym dialekcie nazywane są Mowana - wydają mi się najbardziej egzotyczne, bo przywodzą na myśl wyobrażenia o Afryce, jakie powstawały w głowie podczas czytania literatury podróżniczej. Są to drzewa długowieczne. Mogą żyć ponad 2000 lat! Jak dla mnie, najbardziej okazale prezentują się o zachodzie słońca, gdy różowo-szary kolor pnia, połyskuje w świetle ostatnich promieni.
Właśnie kończy się pora kwitnienia, trwająca od października. W kwietniu w miejscu dużych białych kwiatów pojawią się długie owoce. Kora baobabu jest gładziudka, a większość okazów ma w obwodzie ponad trzydzieści metrów! Klimat Delty sprzyja wybujałej roślinności. Nawet dzikie palmy daktylowe rosną tu na wysokość sześciu metrów, a ich liście osiągają długość 3 – 4 metrów.
Wracając do drzew kiełbasianych, to nazwa wzięła się prawdopodobnie od owoców przypominających z wyglądu szare kiełbasy, chociaż mi kojarzą się bardziej z kiszkami wątrobianki. Długość „kiełbas” może dochodzić do 100 cm, a waga nawet do 10 kg! Przeciętnie jednak „kiełbaski” mierzą pomiędzy 30, a 50 cm i ważą nie więcej niż 5 kg. Niestety nie nadają się do jedzenia, ale tubylcy wykorzystują je do celów leczniczych. Podobno owoce kigelii mają właściwości wzmacniające żyły, a także przeciwnowotworowe.
Miasteczko Maun wymieniane w przewodnikach, jako piąte, co do wielkości miasto Botswany oraz największy ośrodek turystyczny - jest bardzo przyjemne. Okolica również. Jadąc w kierunku słynnego rezerwatu Moremi wybieramy boczne, polne dróżki, by oderwać się nieco od szlaków turystycznych. W ten sposób możemy obserwować życie mieszkańców i ich codzienne zajęcia. Udaje mi się nawiązać pogawędkę z młodym chłopakiem. Opowiada „o nich”, a ja jemu „o nas”. Dziwi się rowerowym upodobaniom białego człowieka, bo w tej okolicy wszyscy przeprawiają się do miasteczka łodziami Mokoro. Są piękne, wystrugane z jednego kawałka drewna. W jednej z odnóg wartkiej rzeki, grupa kobiet pierze bieliznę. Wspomagają się stopami. Na nasz widok zaczynają machać i wołać angielskie pozdrowienia. Kawałek dalej mężczyźni łowią ryby za pomocą długich sieci. Przy domkach, na ogniskach gotują się posiłki, więc w powietrzu czuć zapach dymu i gotowanych warzyw. Dzieciaki hasają w rzece. Jest błogo. Chce mi się zostać tu na zawsze. Nigdy już nie wracać do dnia codziennego, problemów “cywilizowanego” świata, do rzeczywistości...
10 grudnia.
Afrykańskia dieta dwójki niskobudżetowych turystów, nie rzuca na kolana. Dziś postanowiliśmy zaszaleć i kupić spory kawał mięsiwa w jednym z przydrożnych straganów. Akurat zaczynamy rozpalać ognisko, gdy podbiega do starszy pan i łapiąc się za głowę, strasznie lamentuje. Po chwili otacza nas zbiegowisko gapiów. Ktoś znający podstawy języka angielskiego, zaczyna obrazowo wyjaśniać, że uzbierane przez nas drewno, podczas palenia, wydaje toksyny, które mogą doprowadzić do zgonu. Jestem wdzięczna naszemu wybawcy i jednocześnie zła na swoje gapiostwo. Przed wyjazdem przeczytałam tyle podróżniczej literatury, że wydawało mi się, iż wiem wszystko, by bezpiecznie przetrwać na Czarnym Lądzie. A jednak!
O zmroku nadciąga ulewa. Nad ranem teren jest tak nasiąknięty wodą, że materace w namiocie zmieniają się w wodne łóżka. Czuję przyjemne kołysanie. Namiot marki Fjord Nansen zasługuje na certyfikat jakości. Podłoga sucha!
Podczas podróży po okolicach Maun „cierpią” dętki w rowerach. Na drogach zalegają, bowiem paskudne kolce. W każdej jest już po kilkanaście łatek. W lokalnym sklepiku trzeba zakupić nowy zestaw do reperacji, ale okazuje się, że mają jedynie blachę do reperacji łódek. W którymś z kolejno odwiedzanych pawilonów “ze wszystkim” mają wreszcie łatki i klej. Uff! Wpada nam też w oko kuchenka na naftę, gdyż ta dotychczasowa od miesiąca już „dogorywa”. Gabaryty nowej nie są zachwycające, ale mimo to, decydujemy się na zakup. Teraz trzeba tylko zrobić listę rzeczy nieprzydatnych w tej podróży i już zwolni się sakwa na nowy nabytek. Ostatecznie lepiej okroić i tak szczątkową już garderobę, niż kłaść się spać o pustym żołądku. A zwolnić musi się cała, calusieńka sakwa, bo jak wspomniałam, rozmiary nowej kuchni pozostawiają wiele do życzenia.
Architektura Maun, mimo szybkiego rozwoju w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, który zaowocował kilkoma mini-centrami handlowo-usługowymi, utrzymana jest w stylu typowych botswańskich wiosek. Okrągłe chaty z gliny, kryte słomą, lub ewentualnie duże szmaciane namioty. Na ulicach pasą się kozy i muły, a na poboczach pracują rzemieślnicy, u których kupić można, w zależności od branży, uszytą akurat poduszkę, wykutą aluminiową wanienkę, wiklinową szafę, czy też stalową ramę łóżka.
Tereny Delty Okawango obfitują w bagna, wysepki i gigantyczne termitiery. Niektóre przewyższają wysokością wzrost dorosłego człowieka, a nawet żyrafę (!), gdyż mierzą ponad 8 metrów i są niesamowite. Przypominają stożki wulkanów rozsianych gęsto na powierzchni jakiejś obcej planety. Tylko podłożyć animację zielonych stworków z jednym okiem i sceneria może posłużyć, jako autentyczne tło do filmu science-fiction. Jak się dowiaduję termity – Isoptera – bywają niejednokrotnie elementem diety rodzimych plemion, przez co zyskały nawet przydomek „buszmeńskiego ryżu”. Ich ciało jest spłaszczone i ma ruchomy przedtułów. Długość samic może osiągać nawet 11 cm, podczas gdy osobniki, które nie uczestniczą w procesie rozmnażania i nie mają płci, mierzą zazwyczaj nie więcej niż 2 cm długości. Nogi termitów są zakończone stopami z czterema lub pięcioma palcami. Ich ciało jest zazwyczaj delikatne, miękkie i jasnobrązowe. Wyjątkiem są te, które posiadają płeć. Są ciemniejsze i twardsze. W Botswanie występują termity budujące domy z błota, śliny, odchodów i przeżutego drewna. Termitiery stanowią dla nich nie tylko ochronę, ale i zapobiegają utracie wody z małych organizmów. Są wyposażone w klimatyzowane korytarze, a gdzieś w głębi kryją żłobek z jajami i larwami. Termity rozpoczynają budowę swojego domu pod ziemią, po czym wychodzą na powierzchnię i rozbudowują się wzwyż tworząc kopiec.
Grudzień, osiemdziesiąty trzeci dzień podróży. Nata. Botswana.
Nadeszła pora deszczowa. Co chwila nadciągają burze, wichury i gigantyczne ulewy. Drogi zamieniają się w błotniste potoki. Od miejscowej dzieciarni nauczyliśmy się szybkiego przemieszczania. Wystarczy ślizgać się po błocie. Gorsza sprawa, kiedy w grę wchodzą rowery. Zaczynam tęsknić za stałym gruntem i za spiekotą Namibii.
Dotarliśmy do Naty – jednego z wielu tranzytowych miasteczek, które nie pozostawiają większych śladów w pamięci. Cała Nata to właściwie tylko dwie stacje benzynowe, bar i Sua Pan Lodge, czyli nasze nowe miejsce noclegowe w postaci campingu z odrażającymi sanitariatami. Brudne i śmierdzące już z daleka dają o sobie znać. Do tego brak wody w spłuczce. W zastępstwie wiadro z brudną wodą plus dziurawa puszka do jej czerpania. Brak zamków w drzwiach oraz brak wody w kranach. Jak uzupełnić codzienny zapasy w naszym zbiorniku? Jak zrobić herbatę? Na szczęście zaczyna się kolejna ulewa. Trzeba wystawić menażki przed namiot. Po chwili wywraca je chmara dzieciaków usiłujących zagonić do kurnika stado ptactwa. Ale nie ma co marudzić. Należy się skupić na rzeczach pozytywnych.
Będąc w tej okolicy trudno nie pokusić się o odwiedzenie Nata Bird Sanctuary będącego oazą dla ponad 160 gatunków ptactwa. Raj dla ornitologów! Ptaki rekompensują niedociągnięcia campingu.