Z dziennika z podróży po Afryce.
Botswana - cz. 1
4 grudnia
Rano opuściliśmy Namibię,
przekraczając granicę z Botswaną w Buitepos we wschodniej części kraju. Naszą uwagę
zwrócił brak płotów wzdłuż drogi zabezpieczających dzikie zwierzęta przed
wtargnięciem na jezdnię, które towarzyszyły nam nieprzerwanie od Republiki
Południowej Afryki. Dopiero teraz nieograniczone niczym połacie równin naprawdę
robią wrażenie. Naszą i tak mozolną jazdę w upale, utrudnia wypasane na drodze
bydło. Ruch samochodowy jest znikomy, a z pary rowerzystów żadna z krów czy
byków nic sobie nie robi. Nie rozsuwają się, nie rozstępują, patrzą jedynie
spod łba z nutą ironii na wielkim pysku. Chwilami wydaje nam się, że z
politowaniem kiwają głowami. Ciekawe, co też sobie myślą?
Osady, jakie mijamy składają
się z małych okrągłych chatek pokrytych słomą. W miejscowości, w której
decydujemy się na nocleg, na jedynej głównej ulicy jest bank, poczta, kilka
sklepików i hotel. Przestrzeń między nimi wypełniają szczelnie szmaciane lub
blaszane kramy z przedmiotami codziennego użytku. Na niewielkim placu, w którym
ulica najwyraźniej się kończy zakurzoną przestrzeń dzielą dworzec autobusowy i targ
spożywczy. Jest duszno, brudno i kolorowo. Duchotę potęgują spaliny autobusów.
Nad nocleg w pokoju znów przedkładamy
własny namiot, który pozwolono nam rozbić na hotelowym dziedzińcu. Jest miła
trawa i drzewka dające cień.
Korzystając z istnienia banku,
wymieniamy czeki podróżne. Procedura nieco się przedłuża, gdyż pani w okienku
przez cały czas dłubie w zębach krańcem plastikowej rurki.
Kolejny dzień grudnia
Botswana bardzo nas zauroczyła. Dopiero tutaj
czujemy się, jak w prawdziwej Czarnej Afryce. Namibia, owszem piękna, ale
pustynna, więc inny charakter krajobrazów, a RPA, mimo wszystko cywilizowane.
Od czasu do czasu mijają nas pękające w szwach
autobusy. Ludzie i inwentarz żywy wystają z okien. Na dachach zalegają hordy
mebli, sprzętów AGD, pakunków i skrzyń. Afrykańczycy lubią podróżować z całym
dobytkiem, więc widok aż tak nas nie dziwi. Obawiamy się jedynie, że na
zakręcie coś się obluzuje i wyląduje prosto na nas. Do wszystkiego można się
jednak przyzwyczaić. Skupiamy się na krajobrazie sawanny. Nadal towarzyszą nam
stada bydła. Teraz doszły jeszcze poczciwe osły, które potrafią zatarasować
cały przejazd, ale mają miły wyraz pysków. W ich pięknych oczach nie widać tej
głupiej ironii.
Zauroczyły nas "hand made" pojazdy marki
TOYOTA, FORD czy Land Rover. Ale o nich innym razem...
Grudzień. Coraz bliżej świąt...
Maun leżące w Delcie Rzeki Okawango przywitało nas
zaduchem, spiekotą i bardzo wilgotnym powietrzem.
Jest drogo. Sprawdza się opinia, że Botswana, to
jeden z najdroższych krajów Afryki. Poprzestajemy na napojach i pięciu
kilogramach pomarańczy. Zamierzaliśmy nocować na campingu Audi Camp, który
według przewodnika miał leżeć 4 km od centrum Maun. W tym miejscu zobaczyliśmy
jedynie drogowskaz, że do Audi Camp jeszcze tylko… 6 km, co
zniechęciło nas do dalszych poszukiwań.
Ostatecznie rozbiliśmy namiot za 1 USD nad rzeką
Thamalakane, na podmokłych terenach należących do hotelu Sedia. Do dyspozycji
mamy nawet łazienki, a camping wyznaczają wspaniałe gigantyczne drzewa.
Na penetrację Maun i okolicznych terenów w delcie
Okowoango przeznaczamy całe cztery dni.
Miasteczko Maun jest bardzo przyjemne. Okolica
również. Jadąc w kierunku słynnego rezerwatu Moremi wybieramy boczne, polne
dróżki, by oderwać się nieco od szlaków turystycznych. W ten sposób możemy
obserwować życie mieszkańców i ich codzienne zajęcia. Udaje nam się nawiązać
pogawędkę z młodym chłopakiem. Opowiada nam „o nich”, a my jemu „o nas”. Dziwi
się naszym rowerowym upodobaniom, bo w tej okolicy wszyscy przeprawiają się do
miasteczka łodziami Mokoro. Są piękne, wystrugane z jednego kawałka drewna.
Zostajemy zaproszeni na przejażdżkę. Widzimy, jak grupa kobiet pierze w rzecze
bieliznę. Wspomagają się stopami. Gdzie indziej mężczyźni łowią ryby za pomocą
długich sieci. Przy domkach, na ogniskach gotują się posiłki. Dzieciaki hasają
w rzece. Jest błogo. Chce nam się zostać tu na zawsze.
10 grudnia
Zapraszamy gościa na pieczone mięso. Nasza
afrykańska dieta, nie rzuca na kolana, więc kupiliśmy spory kawał w przydrożnym
straganie. Akurat zaczynamy rozpalać ognisko, gdy podbiega do nas starszy pan i
łapiąc się za głowę, strasznie lamentuje. Po chwili otacza nas zbiegowisko
gapiów. Ktoś znający słabo angielski, zaczyna obrazowo wyjaśniać, że nazbierane
przez nas drewno, podczas palenia, wydaje toksyny, które mogą doprowadzić do
zgonu. Jesteśmy wdzięczni naszemu wybawcy i jednocześnie źli na swoje gapiostwo.
Przed wyjazdem tyle nasłuchaliśmy się od misjonarzy i lekarzy, że wydawało się,
iż wiemy wszystko, by przetrwać na Czarnym Lądzie. A jednak!
Liczba gości na kolację powiększa się. Ktoś
organizuje drewno, ktoś inny rozpala ognisko, jeszcze inny porcjuje mięso,
gdyż, jak się okazuje nasza metoda jest „nieekonomiczna”.
Spędzamy wspaniały wieczór, mimo, że o zmroku
nadciąga ulewa. Nad ranem teren jest tak nasiąknięty wodą, że nasze materace
zmieniają się w wodne łóżka.
Podczas podróży po okolicach Maun bardzo cierpią
dętki w naszych rowerach. Na drogach zalegają, bowiem paskudne kolce. W każdej
mamy po kilkanaście łatek. W lokalnym sklepiku zakupujemy nawet nowy zestaw do
reperacji. Naszą uwagę skupia kuchenka na naftę, gdyż nasza dotychczasowa
od miesiąca już „dogorywa”. Gabaryty nowej nie rzucają na kolana, ale mimo to,
decydujemy się na zakup. Teraz trzeba tylko zrobić listę rzeczy nieprzydatnych
w tej podróży i już zwolni się sakwa na nowy nabytek. Ostatecznie lepiej okroić
i tak szczątkową już garderobę, niż kłaść się spać o pustym żołądku.
A zwolnić musi się cała, calusieńka, bo jak
wspomniałam, rozmiary nowej kuchni pozostawiają wiele do życzenia.
Architektura Maun, nie licząc kilku marketów i
mini-centrów handlowo-usługowych, które prezentują się dość po europejsku,
utrzymana jest w stylu typowych botswańskich wiosek. Okrągłe chatki z gliny,
kryte słomą, lub ewentualnie duże szmaciane namioty. Na ulicach pasą się kozy i
muły, a na poboczach pracują rzemieślnicy, u których kupić można, w zależności od
branży, uszytą akurat poduszkę, wykutą aluminiową wanienkę, wiklinową szafę,
czy też stalową ramę łóżka.
Grudzień, osiemdziesiąty trzeci dzień podróży
Nadeszła pora deszczowa. Co chwila nadciągają
burze, wichury i gigantyczne ulewy. Drogi zamieniają się w błotniste potoki. Od
miejscowej dzieciarni nauczyliśmy się szybkiego przemieszczania. Wystarczy
ślizgać się po błocie. Gorsza sprawa, kiedy w grę wchodzą rowery. Zaczynamy
tęsknić za stałym gruntem…