niedziela, 10 marca 2013

Malawijska wiza

Z dziennika z podróży

Chipata- Michinji/przejście graniczne

Malawi - cz.1

Po dniu odpoczynku, jaki należał się nam po pamiętnej podróży linią Lusaka-Chipata, z niemałą ulgą wsiadamy na rowery. Przed nami czterdzieści kilometrów do nowego celu podróży, jakim jest Malawi. W pierwszej wersji państewko to nie leżało na trasie naszej podróży, ale za sprawą spotkanego w Livingstone niemieckiego rowerzysty, postanowiliśmy wykroić nań trochę czasu uszczupliwszy nieco dni przeznaczone na Kenię.
Mijając porozsiewane wzdłuż drogi malutkie osady, docieramy do zambijskiej granicy, którą stanowi szlaban i mała betonowa stróżówka służb celnych. Wokół mnóstwo obnośnych handlarzy walutą i Coca Colą.
Pas graniczny długości dziesięciu kilometrów nie różni się od dotychczasowej drogi, czyli skupiska chatek, sklepiki i kramy. Różnicę stanowi możliwość płacenia zarówno w walucie zambijskiej, jak i malawijskiej.
Granica Malawi prezentuje się znacznie lepiej od zambijskiej. Straż graniczna urzęduje w zadbanym białym domku z ogródkiem, a szlaban zastępuje solidna zadaszona brama.
Przy odprawie paszportowej pojawia się jednak problem, gdyż nie posiadamy wymaganej od Polaków malawijskiej wizy, której, jak się okazuje, nie można kupić na granicy. Naburmuszona celniczka z grzywą lwa każe nam wrócić do Lusaki i tam postarać się o wizy w malawijskim konsulacie. Przekonujemy ją uprzejmie, że o powrocie do Zambii nie ma mowy, gdyż tamtejsze wizy jednorazowego wjazdu, wygasły wraz ze stemplem opuszczenia kraju. Nasze tłumaczenia nie robią na niej wrażenia. Jest niewzruszona. Oddaje nam paszporty, odmawiając tym samym wejścia na teren Malawi. Jedyne, co nam pozostaje, to przybrać najbardziej żałosne miny, jakie umiemy wykrzesać z twarzy i prosić o wyjście z tej beznadziejnej sytuacji. Jakieś przecież istnieje! Prośby odbijają się od czystych ścian białego domku, głuchym echem. W końcu, niby sama do siebie, zaczynam ckliwą opowieść, iż jedziemy tu na rowerach aż od Afryki Południowej, że przejechaliśmy już tyle tysięcy kilometrów, że mąż właśnie przeszedł malarię, że jest wycieńczony, że potrzebujemy odpoczynku nad pięknym malawijskim jeziorem, o którym słyszeliśmy tyle wspaniałych historii. Działa! Celniczka po raz pierwszy od naszego przybycia, podnosi znad papierzysk wielkie oczy. Nawiązujemy kontakt wzrokowy. Połowa sukcesu za nami. Jej mina, która do tej pory przypominała ciężką chmurę pory deszczowej, nieco się rozjaśnia. Wstaje. Wychodzi na ganek i przygląda się rowerom. Przygładza grzywę i wygładzą spódnicę w kolorze khaki. Wraca do domku i bez słowa podstawia Krzyśkowi krzesło. Mi wskazuje drogę do wyjścia. Udajemy się do innego małego pokoju, gdzie przy biurku zasypanym stertą papieru zasiada starszy mężczyzna w mundurze. Celniczka przemawia do niego w niezrozumiałym dla mnie języku. Urzędnik uważnie mi się przygląda. W miarę opowiadania, zaczyna kiwać głową, a jego mina staje się coraz bardziej współczująca. Może to litość, albo tylko ironia i niedowierzanie. Już sama nie wiem, bo za wszelką cenę usiłuję skupić się na utrzymaniu żałosnego wyrazu twarzy. Za jego sprawą, a może za sprawą całokształtu mojego niewygórowanego wyglądu, mężczyzna wstaje i ze spuszczoną głową klepie mnie po ramieniu. Czuję się zażenowana, bo w gruncie rzeczy, nie lubię, gdy ktoś zaczyna się nade mną litować. No dobra, nie wyglądam może świeżo i kwitnąco, ale bez przesady! Nikt nie umarł i nie odbywam tej podróży za karę! Chodzi tylko o głupią wizę, którą przykładowy Niemiec z racji bycia Niemcem może kupić na cholernej granicy, a Polak już nie.
Koniec końców wypisują nam żółte papiery upoważniające nas do przebywania na terenie Malawi 48 godzin, podczas których jesteśmy zobowiązani do stawienia się w urzędzie emigracyjnym w Lilongwe i uregulowania formalności wizowych, pod groźbą deportacji. Dobrze, że od stolicy w Lilongwe nie dzieli nas kilometrowa przepaść!
W Malawi wyraźnie zmienia się stan zabudowań. Są czystsze i bardziej zadbane niż po stronie zambijskiej. Dość często trafiają się też chatki murowane i ceglane. Zwiększa się ilość pól uprawnych obsadzonych kukurydzą, co z góry przesądza o naszej malawijskiej diecie. A ja nie lubię kukurydzy! Po dwóch kilometrach docieramy do miasteczka Michnji, gdzie spędzamy pierwszą noc w Malawi.

Całe życie koncentruje się tu wzdłuż głównej ulicy, przy której znajduje się jedyny w miasteczku bank, posterunek policji, kilka sklepików, dwa motele, dwa zakłady fryzjerskie i oczywiście duży targ. Ze względu na przygraniczny charakter miejscowości, nie ma gdzie rozstawić namiotu. Decydujemy się na motel o nadszarpniętej zębem czasu elewacji. Na proste pytanie o obecność ciepłej wody w kranie, recepcjonista raczy nas tłumaczeniem, iż „w zasadzie jest, ale gdyby akurat mogło się tak zdarzyć, że na piętrze nie będzie, to należy dać znać i usterka zostanie naprawiona.” Taka odpowiedź utwierdza nas w przekonaniu, że o ciepłej wodzie możemy zapomnieć. W praktyce okazuje się, że i z dostawą zimnej są problemy, gdyż sączy się z kranu z częstotliwością trzydziestu kropli na minutę.

Nieczynny bank uniemożliwia nam wymianę pieniędzy, a wraz z granicą waluta zambijska przestała być honorowana. W tej sytuacji pomocny recepcjonista, w mgnieniu oka organizuje nam obnośny kantor w postaci dwóch wychudłych cinkciarzy. Po ceremoniach powitań i wymianie wszystkich grzecznościowych zwrotów, jakie funkcjonują w języku angielskim, dokonujemy wymiany jednej dziesięciodolarówki. Generalnie nie praktykujemy „ulicznej” wymiany walut, ale tu nie mamy wyjścia. Trzeba zapłacić za motel i mieć utrzymanie nim dotrzemy do Lilongwe. Ceny noclegów i posiłków są w Malawi bardzo niskie. To, jak na razie najtańszy ze wszystkich odwiedzonych w Afryce krajów.