Do Chipaty dojeżdżamy o osiemnastej trzydzieści. Nim zdołamy opuścić pojazd i odebrać rowery mija dwadzieścia pięć minut. Jest już ciemno. Na placu będącym miejscem postoju autobusów rozmaitych relacji jest kolorowo i gwarnie. Pasażerowie tłoczą się po swoje bagaże. Ktoś kogoś nawołuje. Kobiety w barwnych sukniach „montują” bagażowy dobytek na głowach. Słychać płacz zmęczonych dzieci. Na straganach gastronomicznych palą się kolorowe żarówki. Sprzedawcy zachęcają do kupna pieczonych mięs i warzyw. Powietrze jest ciepłe, lepkie, pachnące dymem i cebulą. Trzeba przezwyciężyć głód i najpierw poszukać miejsca na rozbicie namiotu.
Chipata. Michinji - przejście graniczne z Malawi.
Jeszcze czterdzieści kilometrów do nowego celu podróży, jakim jest Malawi. W pierwszej wersji planu podróży państewko to nie leżało na naszej trasie, ale za sprawą spotkanego w Livingstone niemieckiego rowerzysty, postanowiliśmy wykroić nań trochę czasu, uszczupliwszy nieco dni przeznaczone na Kenię.
Mijając porozsiewane wzdłuż drogi malutkie osady, docieramy do zambijskiej granicy, którą stanowi szlaban i mała betonowa stróżówka służb celnych. Wokół mnóstwo obnośnych handlarzy walutą i Coca Colą. Pas graniczny długości dziesięciu kilometrów nie różni się od dotychczasowej drogi, czyli skupiska chatek, sklepiki i kramy. Różnicę stanowi możliwość płacenia zarówno w walucie zambijskiej, jak i malawijskiej. Zastanawiam się jakiej narodowości są mieszkający tu ludzie, bo oficjalnie pas nie należy do żadnego z krajów. Granica Malawi prezentuje się znacznie lepiej od zambijskiej. Straż graniczna urzęduje w zadbanym białym domku z ogródkiem, a szlaban zastępuje solidna zadaszona brama.
Przy odprawie paszportowej pojawia się jednak problem, gdyż nie posiadamy wymaganej od Polaków malawijskiej wizy, której, jak się okazuje, nie można kupić na granicy. Naburmuszona celniczka z grzywą lwa każe nam wrócić do Lusaki i tam postarać się o wizy w malawijskim konsulacie. Przekonuję ją uprzejmie, że o powrocie do Zambii nie ma mowy, gdyż tamtejsze wizy jednorazowego wjazdu, wygasły wraz ze stemplem opuszczenia kraju. Moje tłumaczenia nie robią na niej wrażenia. Jest niewzruszona. Oddaje paszporty, odmawiając tym samym wejścia na teren Malawi. Jedyne, co mi pozostaje, to przybrać najbardziej żałosną minę, jaką umiem wykrzesać z twarzy i prosić o wyjście z tej beznadziejnej sytuacji. Jakieś przecież musi być! Prośby odbijają się od czystych ścian białego domku, głuchym echem. W końcu zaczynam ckliwą opowieść, iż jedziemy tu na rowerach aż z Afryki Południowej, że przejechaliśmy już tyle tysięcy kilometrów, że mąż właśnie przeszedł malarię, że jest wycieńczony, że potrzebujemy odpoczynku nad pięknym malawijskim jeziorem, o którym słyszeliśmy tyle wspaniałych historii. Działa. Celniczka po raz pierwszy podnosi znad papierzysk wielkie oczy. Nawiązujemy kontakt wzrokowy. Połowa sukcesu za mną. Jej mina, która do tej pory przypominała ciężką chmurę pory deszczowej, nieco się rozjaśnia. Wstaje. Wychodzi na ganek i przygląda się rowerom. Przygładza grzywę i otrzepuje z niewidzialnych pyłków spódnicę w kolorze khaki. Wraca do domku i bez słowa wskazuje mi drzwi sąsiedniego pokoju, gdzie przy biurku zasypanym stertą papierzysk zasiada starszy mężczyzna w mundurze. Celniczka przemawia do niego w niezrozumiałym dla mnie języku. Urzędnik uważnie mi się przygląda. W miarę opowiadania, zaczyna kiwać głową, a jego mina staje się coraz bardziej współczująca. A może to nie litość, a tylko ironia i niedowierzanie? Już sama nie wiem, bo za wszelką cenę usiłuję skupić się na utrzymaniu żałosnego wyrazu twarzy. Za jego sprawą, a może za sprawą całokształtu mojego wyglądu, mężczyzna wstaje i ze spuszczoną głową klepie mnie po ramieniu. Czuję się zażenowana, bo w gruncie rzeczy, nie lubię, gdy ktoś zaczyna się nade mną litować. No dobra, nie wyglądam może świeżo i kwitnąco, ale bez przesady! Nikt nie umarł i nie odbywam tej podróży za karę! Chodzi tylko o głupią wizę, którą Niemiec z racji bycia Niemcem może kupić na cholernej granicy, a Polak już nie.
Koniec końców wypisują nam żółte papiery uprawniające do przebywania na terenie Malawi 48 godzin, podczas których jesteśmy zobowiązani do stawienia się w urzędzie emigracyjnym w Lilongwe i uregulowania formalności wizowych, pod groźbą deportacji. Dobrze, że do stolicy w Lilongwe nie jest daleko.
W Malawi wyraźnie zmienia się stan zabudowań. Są czystsze i bardziej zadbane niż po stronie zambijskiej. Dość często trafiają się też chatki murowane i ceglane. Zwiększa się ilość pól uprawnych obsadzonych kukurydzą, co z góry przesądza o naszej malawijskiej diecie. A ja nie lubię kukurydzy! Po dwóch kilometrach docieramy do miasteczka Michnji, gdzie spędzimy pierwszą noc w Malawi.
Całe życie koncentruje się tu wzdłuż głównej ulicy, przy której znajduje się jedyny w miasteczku bank, posterunek policji, kilka sklepików, dwa motele, dwa zakłady fryzjerskie i oczywiście duży targ. Ze względu na przygraniczny charakter miejscowości, nie ma gdzie rozstawić namiotu. Decydujemy się na motel o nadszarpniętej zębem czasu elewacji. Na proste pytanie o obecność ciepłej wody w kranie, recepcjonista raczy mnie tłumaczeniem, iż „w zasadzie jest, ale gdyby akurat mogło się tak zdarzyć, że na piętrze nie będzie, to należy dać znać i usterka zostanie naprawiona.” Taka odpowiedź utwierdza mnie w przekonaniu, że o ciepłej wodzie można zapomnieć. W praktyce okazuje się, że i z dostawą zimnej są problemy, gdyż sączy się z kranu z częstotliwością trzydziestu kropli na minutę.
Nieczynny bank uniemożliwia nam wymianę pieniędzy, a wraz z granicą waluta zambijska przestała być honorowana. W tej sytuacji pomocny recepcjonista, w mgnieniu oka organizuje obnośny kantor w postaci dwóch wychudłych cinkciarzy. Po ceremoniach powitań i wymianie wszystkich grzecznościowych zwrotów, jakie funkcjonują w języku angielskim dokonuję wymiany jednej dziesięciodolarówki. Generalnie nie praktykuję „ulicznej” wymiany walut, ale tu nie mam wyjścia. Trzeba zapłacić za motel i mieć utrzymanie, nim dotrzemy do Lilongwe. Ceny noclegów i posiłków są w Malawi bardzo niskie. To, jak na razie najtańszy ze wszystkich odwiedzonych w Afryce krajów.
Do stolicy Malawi – Lilongwe.
Trasa przebiega dość prostą, dobrze utrzymaną asfaltową drogą, wzdłuż której z jednej i z drugiej strony znajdują się pola kukurydziane. Między nimi pojedyncze zadbane chatki, lub całe wioseczki. No i oczywiście przydrożni sprzedawcy kukurydzy pod wszelką postacią. Brakuje tylko popcornu! Wszędzie unosi się woń mokrych pól, palonych ognisk i gotowanej kukurydzy. Do tej pory głównym składnikiem pokarmowym mojej afrykańskiej diety była fasola, ale zanosi się, że w Malawi zostanie ona wyparta przez wszędobylskie żółte kolby. Przed niektórymi chatami stoją stołki, na nich miednice, a w tych miednicach owoce mango. Uff... Już myślałam, że znowu „ona”.